Wyspiarski fenomen odsyłania Polaków "do domu"
Prawdziwi patrioci z Lincolnshire dotąd obwiniali Polaków za wybuch w nielegalnej gorzelni, aż jego sprawcy okazali się Litwinami. Przez przypadek nie posądzono o to polskich dzieci z Irlandii, które, jak wiemy, wszystkie siedzą na zasiłkach, piją w przedszkolu wódkę, rozprowadzają nielegalne klocki i kradną trzykołowe rowerki, zaś to, czego nie przepiją, wysyłają do Polski, przez co nikt na miejscu nie może znaleźć normalnej pracy. I to naprawdę nie ma znaczenia, czy powyższe słowa mają jakiś sens. Panie, panowie: Europa da się lubić! - pisze Piotr Czerwiński w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Świat w ostatnich tygodniach wrzał od wydarzeń. Policja w Ohio goniła faceta przebranego za banana, który gonił faceta przebranego za małpę. Policja w Hanowerze goniła dwa słonie, które uciekły z cyrku na przystanek autobusowy, a policja w Walii goniła pijanego mleczarza, który jechał z prędkością 25 kilometrów na godzinę.
Mnóstwo roboty miała też policja w angielskiej miejscowości Boston, w hrabstwie Lincolnshire, gdzie wrzało najbardziej. Konkretnie rzecz biorąc wrzała nielegalna gorzała, dotąd aż wysadziło w powietrze całą bimbrownię. Wybuch zakończył karierę pięciu bimbrowników, o których wspomniana już policja nieśmiało doniosła, że mogli być obcokrajowcami, ponieważ wielu obcokrajowców mieszka w Boston, zaś rejon magazynów i złomowiska, w którym nastąpiła katastrofa, jest ich ulubionym rewirem. Niestety detektywi z Boston nie byli w stanie zidentyfikować ofiar, które z powodu wybuchu zlały się w jedno, więc miejscowa społeczność prawdziwych patriotów natychmiast posłużyła im z pomocą.
Pozwoliłem sobie śledzić dalsze losy tego wydarzenia, które potoczyły się lawinowo. W ciągu najbliższych kilku godzin pod artykułem o wybuchu na jednej z brytyjskich stron informacyjnych pojawiło się ponad 500 komentarzy, z których wynikał niepokój, że w Boston jest "tylko pięciu Polaków" mniej. Lokalni patrioci wyrażali oburzenie, domagając się, by w katastrofie zginęli wszyscy Polacy mieszkający w Lincolnshire, a idąc dalej tym tropem, najlepiej będzie, jeśli w powietrze wyleci całe pół miliona Polaków, zamieszkujących Wielką Brytanię. Powód tej złości był dość konkretny. Mianowicie - jak ustalili patrioci z Boston - wszyscy Polacy siedzą na zasiłkach oraz odbierają im pracę, w związku z czym wszyscy powinni wylecieć w powietrze oraz wrócić do Polski, i paradoksalnie nie jest to sprzeczne z obowiązującymi teoriami na temat prawdy logicznej. Dwa dni później zidentyfikowano trzy ofiary wybuchu, będące jednocześnie jego sprawcami. Okazało się, że pochodzą z Litwy. Niestety, nie zdołało to zbić z tropu
kolejnych śmiałków, którzy broniąc internetowego honoru królestwa postanowili bez względu na trudności walczyć z polskim smokiem, który tak strasznie spustoszył ich wyobraźnię. Wiedzie mnie to ku konkluzji, że opieka seksuologiczna w Lincolnshire może stać na niepokojąco niskim poziomie.
Brytyjska miłość do Polaków od dawna jest przedmiotem moich rozterek, ale ten epizod rozdmuchał ją do rozmiarów ognistego romansu. Jako odwieczny wielbiciel angielskiej muzyki rozrywkowej, tamtejszego humoru, tamtejszego śniadania oraz serialu "Dempsey and Makepeace" znalazłem się nagle w nielichym potrzasku. Przeczytawszy po raz setny zwrot "good riddance!" czyli "krzyżyk na drogę", a także jego wysublimowaną wersję w postaci "good fucking riddance", oraz inne bratnie pozdrowienia w rodzaju "Polacy zniszczą ten kraj", zrozumiałem w końcu, że zapewne więcej korzyści przyniosłoby mi w młodości inwestowanie gorętszych uczuć w kino radzieckie.
Sprawa gorzelniana prawie zbiegła się w czasie z ogłoszeniem statystyk w Irlandii, z których wynikało, że 24% irlandzkich dzieci jest potomstwem obcokrajowców. Irlandczycy, którzy nieśmiało kopiują swoich sąsiadów w bardzo wielu dziedzinach, również i tutaj zabłysnęli inwencją, natychmiast odkrywając na podstawie powyższej informacji, że Polacy zrujnowali Irlandię, ponieważ wszyscy siedzą na zasiłkach i zabierają im pracę, a najwięcej pracy i zasiłków zabierają polskie dzieci, których jest pełno, są wszędzie, i przewrotnie doją system socjalny, i w przedszkolach piją wódkę, rozprowadzają nielegalne klocki oraz masowo kradną trzykołowe rowerki. A całe kieszonkowe wysyłają do Polski.
W podobnym duchu bywa tutaj komentowana niemal każda informacja związana z kryzysem, choć szczytem wszystkiego było ogłoszenie, prawie na styk z debatą narodową w sprawie Europożyczki, że Polacy wywożą z Irlandii ponad 840 milionów euro rocznie. Bo przecież jak wiadomo, wszyscy Polacy siedzą na zasiłkach. Nie ulega więc wątpliwości, że ukradli te miliony, nie zapłaciwszy ani grosza podatku, następnie popełnili powszechnie potępianą zbrodnię, polegającą na wydaniu pieniędzy za granicą.
Tak nawiasem mówiąc, ktokolwiek wpadł na pomysł, by ogłosić te rewelacje w samym środku kryzysowej burzy, miał z całą pewnością dwóję z etyki dziennikarskiej, nie mówiąc o tym, że zapewne liczył na gotowy scenariusz do oscarowego dokumentu pod tytułem "W oku pogromu".
Należy jednak przyznać, że dzięki Bogu w Irlandii, Republic of, aż tak głośno nie słyszę echa tej antypolskiej histerii. Może dlatego, że sami Irlandczycy wyeksportowali się przez wieki tak masowo i w tak licznych kierunkach, włączając Wielką Brytanię, że faktycznie, byłoby to lekką hipokryzją, nagle uznać, że świat jest zły z powodu stu tysięcy Polaków, dla których w Polsce zabrakło miejsca. Mimo tego, raz na jakiś czas także i tutaj słyszę nieśmiertelne "Polacy do domu" choć trzeba przyznać, że od znajomych Irlandczyków nigdy tego nie usłyszałem, może dlatego, że są piśmienni.
Wydaje mi się przerażające, że wyspiarski fenomen odsyłania Polaków "do domu" bezpośrednio mnie dotyczy, ale to niestety prawda, więc jemu również poświęcam ostatnio wiele uwagi. Dotąd uważałem, że nie mam nic wspólnego z tym tematem. Z pewnych względów mogę zrozumieć ogólną niechęć tubylców do wybranych przedstawicieli naszego kraju, ponieważ jest więcej niż prawdopodobne, że sam ją podzielam. W tak wielkiej masie znajdą się absolutnie wszystkie typy; sto tysięcy irlandzkich Polaków to jak spore polskie miasto. Pół miliona Polaków brytyjskich to już jak miasto zupełnie dużego kalibru. Wystarczy przejść się ulicami dowolnie wybranego polskiego miasta, żeby zrozumieć, co mam na myśli. Z drugiej jednak strony, sam fakt, że wrzuca się mnie z tymi ludźmi do jednego worka, wyłącznie z powodu tego samego znaczka na paszporcie, zaczyna być naprawdę niepokojący. Zdawało mi się, że "paszportowy rasizm", który ogarnął Europę, jest tylko wytworem mojej wyobraźni, i że przecież liczy się tylko to, jakim jestem
człowiekiem, a nie ile spółgłosek sąsiaduje ze sobą w moim nazwisku i dlaczego to nagle stało się przyczyną załamania gospodarki.
Chciałbym zauważyć, że 80 lat temu był już jeden taki, który w czasie wielkiego kryzysu odkrył, że mniejszości narodowe są winne wszystkich jego frustracji. Było też wielu, którzy przekonywali mnie, że historia z uporem maniaka cyklicznie się powtarza. Trochę to mało oryginalne, że takie rzeczy znów dzieją się w naszej ukochanej, zjednoczonej, pacyfistycznej Europie, tym naszym domu, do którego tak zajadle odsyłają nas nowi sympatycy wyżej wymienionego osobnika. Zwłaszcza, że zostali nimi nieświadomie.
Oprócz tego wszystkiego sytuacja jest o tyle kłopotliwa, że Polaków wpuszczono na wyspy w tak dużych ilościach wyłącznie dlatego, że nikomu nie chciało wykonywać się prac, które ci dla odmiany rwali jak gruszki na wierzbie. Teraz, kiedy tubylcy zmienili zdanie, nagle chcą wystrzelić ich w kosmos, bo nigdy nie zrozumieją, że dom tych Polaków aktualnie znajduje się tutaj, i że w Polsce nie ma już dla nich miejsca. Jak wiadomo, jest tam teraz tak dobrze, że można nawet pozwolić sobie na bilet do Londynu w jedną stronę. Miejscowych włodarzy nie interesuje los reszty kraju oraz jego mieszkańców, ponieważ są zajęci skakaniem sobie do gardeł. Wydaje mi się zatem, moi Państwo, że mamy odrobinę przechlapane. Trochę mi to przypomina sytuację pieska domowego, który był prezentem choinkowym dla kapryśnego dziecka i skończył przywiązany do drzewa w lesie, piętnaście kilometrów za miastem.
W związku z tym my się lepiej długo nie zastanawiajmy. Do cholery, wołajmy leśnika!
Dobranoc Państwu
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński