Wyskoczył z okna, bo odmówili mu pomocy
Niepełnosprawny Michał z Wielkiejwsi pod Poznaniem wyskoczył z okna. W ten sposób dał wyraz swemu cierpieniu i bezsilności. Chłopak przeżył, ale czeka go długa rehabilitacja.
Dwudziestosześcioletniego Michała w życiu spotkało wiele nieszczęść. Wypadek sprzed 13 lat pozbawił go marzeń o normalnym życiu. Winny był wadliwy rower, w którym pękły widełki. Producent, kiedy dowiedział się o wypadku, zamknął firmę. Odszkodowania nie było. W sądzie adwokat z urzędu spóźnił się z odwołaniem od wyroku.
W 2004 roku Michał zaczął uczęszczać na zajęcia terapii warsztatowej w Poznaniu. Jego szczęście nie trwało długo. W maju 2008 roku burmistrz Buku Stanisław Filipiak cofnął swoją decyzję, która pozwalała Michałowi dojeżdżać do Poznania razem z dziećmi niepełnosprawnymi z terenu gminy. Od tego czasu Michał spędza całe dnie w domu, a jego rodzice walczą z urzędem. We wtorek 23 marca Michał nie wytrzymał.
- On ma na piętrze domu swój pokoik i w nim siedział. Nic nie wskazywało, że cokolwiek może się stać - opowiada Czesław Szymanowicz, ojciec Michała. Tego feralnego dnia Michał był zdenerwowany i załamany. Przyjechali do niego kawalerowie maltańscy. Bardzo liczył na ich pomoc. Na to, że wreszcie będzie mógł wyrwać się z domu.
- Odmówili. Powiedzieli, że takimi schorzeniami, jakie ma Michał, się nie zajmują. Nie było szans na załatwienie transportu - dodaje z żalem ojciec. - To był straszny cios dla syna. Powiedział: "Mamo, to jest kara boża" - przypomina sobie wydarzenia z feralnego wtorkowego popołudnia Ewa Szymanowicz.
Michał zjadł obiad i poszedł do siebie. Był przybity. Nagle w domu zadzwonił telefon. Zięć państwa Szymanowiczów powiedział, że Michał leży na chodniku. W ogóle nie myślał, że chłopak spadł, tylko że dostał ataku padaczki. Rodzice nie dowierzali. Nie wiedzieli, jak syn znalazł się przed domem, skoro siedział zamknięty w pokoju. - Krzyczał, że wszyscy go zawiedli, że nikt mu nie chce pomóc. W ogóle nie zdawał sobie sprawy, że wypadł. Myślał, że dopiero ma zamiar to zrobić - mówi przejęta matka.
Na miejscu szybko pojawił się ambulans. Karetka na sygnale pomknęła do szpitala przy ulicy Szwajcarskiej w Poznaniu. Diagnoza: dwa złamane kręgi, kolejne dwa naruszone. Na szczęście, rdzeń kręgowy nie został przerwany. Chłopakowi nie grozi paraliż.
- Strasznie się czułem. Wszedłem na krzesło. Do okna… I z okna... Po prostu załamanie – mówi Michał. Chociaż nie minął jeszcze tydzień od tragedii, dziś jest już w lepszej kondycji. – Długo się zastanawiałem. Wahałem się. Moje życie nie ma sensu, nikt mi nie chce pomóc, mam tak siedzieć cały czas w domu? Chciałem się zabić – wyznaje Michał.
Chłopak podobnie czuł się 30 maja 2008 roku. Wówczas do domu Szymanowiczów przyszło pismo od burmistrza Buku Stanisława Filipiaka. „Z przykrością informujemy, że nie będzie pan dowożony z dziećmi niepełnosprawnymi na zajęcia w Poznaniu”.
– Burmistrz odebrał mojemu synowi to, co dla niego było najważniejsze. Michał stwierdził, że odtąd nie ma już po co żyć – wspomina ojciec. Była to konsekwencja przykrego incydentu, do którego doszło w busie. Według rodziców Michała, wynikało ono z zaniedbania opiekuna, który jeździł z dziećmi. Sprawa miała być wyjaśniona, ale nigdy nie doszło do konfrontacji. Decyzja burmistrza była zgodna z prawem, gdyż Michał nie podlega już obowiązkowi szkolnemu.
– Starałem się przekonać burmistrza. Parę razy byłem u niego. Próbowaliśmy przez różne organizacje, przez urząd wojewódzki, starostwo, przez posłów. Prosiliśmy o pomoc telewizję, ale burmistrz twardo się uparł – rozkłada ręce Czesław Szymanowicz.
– Podtrzymuję swoje wcześniejsze stanowisko. Pan Michał Szymanowicz nie jest uprawniony do dowozów. Rozumiem sytuację, ale kto będzie odpowiadał, jeśli coś się stanie w samochodzie? – broni się burmistrz Stanisław Filipiak.
Michał opowiadając o zajęciach w „Koniczynce”, wyraźnie się ożywia. Na jego twarzy pojawia się przejęcie i zaangażowanie. – Były różne pracownie. Na jednej robiliśmy w glinie, na innej malowaliśmy. Mieliśmy też zajęcia gospodarstwa domowego. Była kuchenka, zmywarka, mikrofalówka, czajnik – wymienia skrupulatnie Michał pomimo bólu, który odczuwa w kręgosłupie. – Było co robić – dodaje chłopak.
Dwa ostatnie lata to walka rodziców o zapewnienie Michałowi niezbędnej terapii. Nie mają samochodu. Mama Michała jest również niepełnosprawna, a ojciec pracuje. Opieka społeczna zasugerowała, aby oddali syna do domu opieki. – Rozmawialiśmy z panią psycholog. Powiedziała, że to zły pomysł, żeby Michała gdzieś poza rodzinę wydawać. On potrzebuje być między ludźmi – mówi pani Ewa. Rodzice widząc męczarnie syna, sprawdzili jednak ofertę. W domu opieki najmłodszy pensjonariusz miał ponad czterdzieści lat, a miesięczny pobyt Michała kosztowałby prawie 4000 zł. Rodziny na to nie stać.
Michał garnie się tymczasem do ludzi. Chce być aktywny. Skończył liceum dla osób niepełnosprawnych we Wrocławiu. Przerwa w warsztatach sprawiła, że jego niepełnosprawność się pogłębia. Michał ma ograniczone pole widzenia. Cierpi na skoliozę oraz padaczkę bez aury – nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdzie atak. Najgorsze jest, że w wyniku wypadku z 1997 roku uszkodzeniu uległa prawa półkula mózgu i jej część odpowiedzialna za wyobraźnię.
– Jakakolwiek przerwa w terapii działa na niekorzyść jej uczestników. Michał był zadowolony z zajęć i chodził na nie z chęcią – wspomina Maria Kamińska, prezes Stowarzyszenia „Koniczynka”. Nie wiadomo, kiedy Michał wyjdzie ze szpitala. Czeka na specjalny gorset. Musi przejść też długą rehabilitację. Powrót do zdrowia przyspieszyłaby informacja, że znalazł się ktoś, kto pomoże mu w pokonaniu bariery, która przez dwa lata była nie do przebycia, czyli 30 km z Buku do Poznania. Osoby, które mogłyby pomóc Michałowi, prosimy o kontakt.
Przeczytaj więcej w wydaniu internetowym "Polski Głosu Wielkopolskiego"