PolskaWyścig ze śmiercią

Wyścig ze śmiercią

W ubiegłym roku na polskich drogach zginęło 215 motocyklistów. Ilu zabije się tego lata?

Wyścig ze śmiercią
Źródło zdjęć: © Hiro

08.07.2008 | aktual.: 08.07.2008 13:45

Motocykl nie znosi wolnej jazdy. Przygasa, denerwuje się. Kiedy pozwala mu się polatać, daje niezwykłe poczucie wolności. Od paznokcia po czubek głowy. Mocniejsze niż orgazm i trwające znacznie dłużej. Dla tego uczucia zginął niejeden. Lato to sezon takich właśnie śmierci z miłości. Statystycznie ginie wtedy dwóch-trzech motocyklistów dziennie. Według policjantów umierają nie z miłości, ale z głupoty. Są kolejną cyfrą w tragicznej statystyce. Dla współziomków są bohaterami, którzy wznoszą się ponad drogowe bydło: cwaniaczków w czterokołowcach i stada dwunożnych świętych krów. W życiu bohaterów liczy się prędkość, styl i sprzęt. „Kawasaki j... w krzaki, w suzuki same stuki, z yamahy to tylko fortepiany. Z miłości do hondy jestem pijany”.

Być jak Stunter

Zamknięty fragment szosy przy autostradzie Katowice-Wrocław. 30-stopniowy upał, smród palonej gumy, ryk silników. Stunter 13 rozpędza motocykl, podrywa go do góry, przez kilka sekund jedzie na tylnym kole. Zawraca o 180 stopni, spada na przednie koło. Jego honda zaczyna wirować dookoła własnej osi. – Cyrkle robi. Zupełnie jak w filmikach ze ścigacza.pl – szepcze z zachwytem 16-latek z bmx przy boku. Na ustawkę, czyli tajne spotkanie wielbicieli ryzykownych szaleństw, przyjechał z sąsiedniej wioski. Wakacje są, marzy mu się jazda na motocyklu, ale za młody na prawko kategorii A. Podrasowane suzuki, hondy, yamahy nie dla niego. Owszem, mógłby zrobić A1 na motocykle o pojemności silnika nieprzekraczającej 125 cm sześc. Ale na takich pyrkach nie poszalejesz tak jak na ścigaczach o pojemności 600, 800 czy 1000 cm sześc. Tu wystarczy, że naciśniesz manetkę gazu, a maszyna w dwie sekundy rozpędza się do 150 km na godzinę. – O Jezu, taką przygazówkę zrobić... – 16-latek spod Opola przymyka oczy. I recytuje z
namaszczeniem: – No past, no future, only this moment. Na tym polega pełnia życia, że jestem autorem sytuacji nie do przebicia. Za dwa lata zda na prawo jazdy kategorii A, ale na razie jest skazany na oglądanie cudzych sytuacji nie do przebicia. Stunter 13, czyli bohater ustawki, jedzie, stojąc tyłem na baku. Po chwili staje na głowie i nadal porusza się tyłem do kierunku jazdy. Jeszcze tylko przygazówka przed tłumkiem zachwyconych widzów i przećwiczy to, z czego jest naprawdę dumny. To combosy, czyli zestaw trików wykonywanych podczas jazdy na tylnym kole. Motocykl, poderwany do góry, porusza się, lekceważąc prawo ciążenia. Stunter 13 wskakuje na siedzenie, błyskawicznie przesuwa się na bak i klaszcze stopami nad kierownicą. Potem odchyla na bok jedną nogę, drugą szoruje po asfalcie. Kończy efektownym szpagatem. A wszystko na rozpędzonej maszynie. – Wyobrażasz sobie: robić takie triki na autostradzie?! – 16-latek wpatruje się w Stuntera 13 jak w gwiazdę rocka. – W dupie mam, że to ryzykowne. Naprawdę żyje
ten, kto ryzykuje.

Liczy się czysty skill

Stunter 13, czyli 21-letni Rafał Pasierbek, tegoroczny mistrz Polski w motocyklowym freestyle’u, nigdy nie robi trików na autostradzie. Od trzech lat ćwiczy tylko na zamkniętych pasach jezdni, nieczynnych lotniskach, parkingach. Stunt, czyli motocyklowa kaskaderka, to zajęcie poważne i nie ma nic wspólnego z uliczną błazenadą. Dla stunterów to sport, religia i hobby w jednym. Rafał od trzech lat codziennie po osiem godzin szlifuje formę i dla niego nie liczy się szpan, ale czysty skill. Czyli umiejętności. Po tegorocznych, najważniejszych konkursach w jeździe ekstremalnej jest najlepszy w Polsce. Wygrał Street Fighter Festival w Bielawie na Dolnym Śląsku i Extrememoto na warszawskim lotnisku Bemowo. Teraz równa w górę do najlepszych stunterów na świecie, czyli Amerykanów, Chrisa Teach McNeala czy Tony’ego Dee. Uczy się na ich filmikach ściągniętych z internetu. Mozolnie posuwa się do przodu kosztem przecierek i asfaltowych liszajów, czyli kontuzji podczas jazdy. Na razie grubego paciaka, czyli poważnego
wypadku, jeszcze nie zaliczył. – Ale spadł dwa razy na tę samą rękę. Po kontuzji jak zginał rękę w łokciu, to kość aż wystawała – martwi się mama Rafała, Irena Pasierbek. Odsmaża kurczaka z Biedronki. W domu się nie przelewa, ma na utrzymaniu Rafała i pięcioletnią córeczkę cierpiącą na autyzm. A właśnie wpadli koledzy Rafała i czymś trzeba ich ugościć. Jak zawsze z ich pokoju będą dobiegały obco brzmiące wyrazy: wheelie, stoppie. Irena już wie, że to pierwsze oznacza jazdę na gumie, a drugie jazdę na przednim kole. – O Boże, nie wiem już, co gorsze: rozpędzanie się do prędkości 250 km na godzinę czy ten wasz freestyle – Irena dzieli sprawiedliwie kurczaka. Quava i Janek Extreme, prywatnie właściciel firmy transportowej i mechanik, zamiast jeść, wpatrują się w ekran komputera. Rafał montuje filmik z ustawek z udziałem chłopaków. Quava jest niezły w jeździe na jednym kole, Janek świetnie utrzymuje się na pędzącym motocyklu, stojąc na rękach. Zmontowany filmik trafi na jedną ze stron poświęconych motocyklistom:
ścigacz, motogen, stuntpoland, ostrajazda. – Mamy po kilka tysięcy ściągnięć – chwali się Rafał. – Oglądają nas chłopaki z całej Polski. Niestety, niektórzy traktują nasze wyczyny jako filmiki instruktażowe do szaleństw na szosach. Mylą freestyle z freelansem. Nie wiedzą, że nasz sprzęt jest przystosowany do trików. Jeździmy na hondach podrasowanych przez Janka. Dorobił specjalne klatki ochronne na silnik, zainstalował hamulec tylny w zasięgu ręki i dodał kilka zębów do tylnej zębatki. Na takim motocyklu nie da się jeździć po szosie. To tak, jakbyś chciała biegać przez płotki w butach na szpilkach. Rafał nie biega przez płotki na szpilkach – swoją hondę odpala na ustawkach, konkursach, pokazach dla firm (m.in. tak zarabia na paliwo). Do studium informatycznego jeździ autobusem.

Miała być cioteczka adrenalina

Dżony z Poznania, właściciel żółtej hondy CBR 900, oglądał filmiki Stuntera 13. Zna na pamięć ocalone w cyberprzestrzeni wyczyny Raptownego z lubelskiego Kamikaze Squad, chłopaków z Bydgoskich Motodawców czy Dr Mentosa, właściciela jedynej w Polsce szkoły popisowej jazdy na motocyklu. Śledzi ustawki, podczas których chłopaki dzidują, gibają, latają, czyli jeżdżą z dużą szybkością. Daty i miejsca ustawek są top secret nie ze względu na policję. Coraz częściej się zdarza, że „psy” przyjeżdżają na pobocze i patrzą z podziwem, jak stunterzy palą gumę. Najgorsi są kierowcy z tuningowanych samochodów: bogate dzieciaki albo starzejący się playboye. Chcą udowodnić, że swoimi katamaranami wyprzedzą ścigacze. Popisują się przed blacharami, które przyjeżdżają na ustawki wystrojone jak na lans w centrum handlowym. Starzejący się playboye ćwiczą przed nimi kretyńskie uślizgi i zagrażają życiu stunterów. Nic dziwnego, że chłopaki utrzymują w tajemnicy daty i miejsca swoich spotkań. Dżony zaliczył kilka takich tajnych,
ustawianych wyścigów na ćwierć mili m.in. w Nowodworze koło Ryk czy we Wschowie. Nie był na ostatniej ustawce na lotnisku w Kąkolewie koło Grodziska Wielkopolskiego. Ale jak wszyscy przeżył wypadek i śmierć dwóch ziomków. Widział (niedawno zdjęty ze strony ścigacz.pl) filmik nakręcony tuż po wypadku. Wstyd przyznać, ale szlochał jak dzieciak. – Szmatławce pisały, że chłopaki oddali życie za głupi zakład – denerwuje się Dżony. – Było zupełnie inaczej. Obaj jechali na tylnym kole, za późno zauważyli nadjeżdżającego kolegę. Opadając na dwa koła, jednocześnie próbowali się wyminąć. Niestety, skręcili w tę samą stronę. Poszli do nieba na motocyklu. Jest takie powiedzonko: Boże, na motorze weź mnie. Może po hardcorze, byle nie we śnie. Im się udało.

Dżony słyszał o innych tragicznych wypadkach podczas nauki stuntu. Trzy miesiące temu, na lotnisku w Skarbimierzu (motocyklista trafił do szpitala z pęknięciem czaszki), kilka tygodni później na ustawce niedaleko Niemodlina (mężczyzna stracił rękę). Chwała Bogu, ziomkowie przeżyli. Chłopaki trenujący na lotnisku w Kąkolewie chcieli żyć. Żaden nie zakładał na szyję i nie przytwierdzał do baku struny fortepianowej. Ponoć taki zabieg ma pomóc w bezbolesnym przejściu na tamten świat – odcina głowę w chwili wypadku. Żaden nie wiązał w identyczny sposób sznurka, który błyskawicznie dusi podczas kraksy. No i nie ryzykowali na trasie, tylko na zamkniętym terenie. – Miała być cioteczka adrenalina, przyszła starucha kostucha – uśmiecha się smutno Dżony. – Ja na razie się z tą drugą nie umawiam. Czy zrezygnuję z ustawek albo szybkiej jazdy? A dlaczego? Motor kocham nade wszystko. Warto umierać dla takiej miłości. Life is short, ride more.

Wszystko to bydło, oprócz ciebie

– Gościu, nie p... smutków, tylko weź się za jazdę. A jak już wrócisz zmęczony z latania, wejdź w internet. Poczuj się częścią wielkiej społeczności. Jesteś wyróżniony. Jesteś jedyny. Doceń to! – radzi M. z Lublina (prosi o niepodawanie jego danych). – P... królów szos w ciężarówkach, święte krowy na dwóch nogach, cwaniaczków w katamaranach. Wszystko to bydło drogowe. Oprócz ciebie. Ty jesteś ptakiem, który wznosi się ponad pastwiska szos. M. wznosi się ponad pastwiska szos od pięciu lat. Uwielbia jeździć na kolanie, czyli przy szybkości 250 km na godzinę ścinać zakręty. Jego wierny pies (czyli motocykl) zaliczył niejedną przecierkę, stłuczkę. Wiadomo: jedna gleba w sezonie jest obowiązkowa. Kiedy po pełnym wrażeń dniu „złachany pies” odpoczywa w garażu, M. zanurza się w wirtualny świat dzielnych mężczyzn i ich wspaniałych rumaków. Kobiety są tutaj traktowane jako materiał na „plecak” albo „balast” podczas stawiania na koło. M. bawią dowcipy: „Zamienię kobietę w ciąży na motocykl z koszem”. Lekceważącym
wzruszeniem ramion przyjmuje informację, że w samej Warszawie kilkanaście dziewczyn wzięło się do latania (Ania, moderatorka „Dziewczyn na motocyklach” na grono.pl: „Kobiety robią swoje i, w odróżnieniu od zakompleksionej lanserki, nie afiszują się ze swoim hobby. Trzymają z normalnymi facetami, a nie totalnymi buraczynami”). Dla M. gibanie to męski sport. Dlatego czyta, co u chłopaków ze squadów z Małopolski, Ostrołęki, Bad Boyzów z Białegostoku, Rokersów z Kentaki, czyli Kętrzyna, Frantic Riders z Zamościa. Pamięta o imieninach, życzeniach świątecznych, ślubach i pogrzebach ziomków. W obu ostatnich przypadkach chłopaki z całej Polski zjeżdżają się, żeby urządzić pod kościołem „ryk wszystkich moto”. Od niedawna M. udziela się na portalu dla wtajemniczonych (nowi wielbiciele motocykli muszą podczas rejestracji wrzucić na stronę zdjęcie kulek, czyli biustu swojej narzeczonej). Niedawno wyhaczył stronę Grupy Trzymającej Władzę z Krakowa. Oprócz porad dotyczących jazdy i sprzętu można tam znaleźć temat „Braci
Się Nie Traci”. Czyli wspomnienia tych, którzy odeszli i teraz „pędzą na jednym kole po autostradzie niebios”. Czyta proste, szorstkie pożegnania Meleksa (1979-2006), Dawida (1981-2007), Śnieżynki (1985-2007). Czasem zajrzy na inny portal i tam w oddzielnym dziale „Ku pamięci” czyta bardziej osobiste wspomnienia kolegów ofiar wypadków. „Nasz przyjaciel zginął (...) Pamiętam jak dziś, kiedy mówił: »Młody, łapy z kieszeni«. Albo »Gdzie masz pasek od spodni? Wyglądasz jak wieśniak«. A teraz? Cisza. Nauczył mnie wielu zachowań i postępowania w świecie. Pojawił się jak anioł, aby ukierunkować nas w tym dziwnym świecie, i zniknął. Wrócił tam, skąd przyszedł”. „Ciągle myślę, że to zły sen. Że rano się obudzę i zobaczę go uśmiechniętego i powie jak zawsze: »To co, kiedy przyjedziesz do Gniezna? Powk...iamy trochę policję«”. M. jest przekonany, że motocykliści to inny gatunek człowieka. Lepszy, pozbawiony zahamowań, strachu. Z nadludzkim refleksem, zdolnością wejścia w niezwykłą interakcję z maszyną. – To bydło
drogowe jest winne większości wypadków, w których giną nasi chłopcy – przekonuje M. – Kierowcy zapominają o lusterkach, święte krowy nie patrzą na światła na pasach. Wspaniali ludzie na jednośladach giną, bo idioci na czterech kółkach nie przestrzegają przepisów. Kilka razy słyszałem o planach linczu na sprawcach wypadków. Rozeszło się po kościach, ale to dowód, że koledzy nie opuszczają swoich. Nawet po śmierci.

Zdjąłem gołębia

Tomek ma w nosie grupy, klany, squady. Nie zależy mu na identyfikacji z kimkolwiek. Jest jeden, jedyny. Niepowtarzalny. Z zapalonym papierosem przypomina Marka Hłaskę, pisarza, buntownika. Autora „Pięknych dwudziestoletnich”, literackiego hymnu niepokornych z pokolenia lat 60. Tomek jest piękny (ubrany w markowe ciuchy), młody (ma 26 lat), bogaty (prowadzi własną firmę przewozową). I kocha ryzyko. Na motocyklu jeździ od 13. roku życia. Pierwszy ścigacz kupił mu ojciec. I szybko zabrał, widząc, co syn z nim wyprawia. Po dziewięciu latach przerwy Tomek zarobił na własny sprzęt i zaczął robić to, co mu daje radość. Czyli łamać przepisy drogowe, jeździć szybko, ostro, na krawędzi ryzyka. Odkrył, że jego ego rośnie wprost proporcjonalnie do osiąganej szybkości. Prując po mieście 200 km na godzinę, czuje się jak nadczłowiek. Faktycznie, w skórzanym kombinezonie Dainese (4 tys.), kasku AGV (2 tys.) w butach Sidi (1,5 tys.) i rękawicach (400 zł) wygląda jak przybysz z innej planety. A takiego przecież nie obowiązują
zasady Ziemian. – Tablice zdjąłem od razu, prawo jazdy mi zabrano za szybką jazdę. Ale to nie mój problem, tylko policji – żartuje Tomek. W pubie w centrum Warszawy czuje się jak u siebie. Wita się z szefem, całuje na powitanie i pożegnanie z kelnerką. – Cholera, auta nie można tu stawiać. Jestem chyba skazany na przepychanki ze służbami porządkowymi – uśmiecha się ironicznie. Ale co tam auta... Tomek ma kilka anegdot o swoich motocyklowych przepychankach z policją. Ulubiona: wracają z kumplem znad morza. Ich rekord: z Sopotu do Warszawy półtorej godziny. Wtedy jechali ciut wolniej. Zatrzymali się na stacji, zatankowali, coś zjedli. Zabałaganili 40 minut. Jadą. Nagle na szosie wyrasta przed nimi patrol: – No, k... panowie, jak długo można na was czekać! Inna anegdota: Jest 18, w Warszawie godziny szczytu. Tomek jak zawsze jedzie nonszalancko, czyli prawie 200 km na godzinę. Nagle na światłach wyrasta przed nim prywatny passat combi. A w nim policjant, który nakazuje zjazd na pobocze. Tomek początkowo daje
znać, że na wszystko się zgadza, ale tuż po zmianie świateł rusza z kopyta i pod prąd. Passat za nim.

– Udało mu się uciec, ale tego dnia policjanci urządzili prawdziwą obławę na motocyklistów. Mnie też zatrzymali i pytali o Tomka, opisując jego szlifierkę (motocykl). Oczywiście nie puściłem pary z ust – uśmiecha się Rafał. Podobnie jak Tomek motocyklista osobny, niezrzeszony w grupach, squadach, klanach. Pracuje w mediach, gra na giełdzie. Stać go na krajalnicę za 58 tys. zł, czyli suzuki GSX 1000 R K5. W siedem sekund rozpędza się do 200 km na godzinę. Taka prędkość przydaje się podczas np. dojazdów do pracy. Autem zajmuje mu to około godziny. Krajalnicą – 20 minut. Wiadomo: odpadają korki. A i czasem uda się śmignąć na światłach. – Szybka jazda uliczna nie jest dla każdego – zaznacza Rafał. – Trzeba mieć refleks, być zrośniętym z maszyną. Reagować na każdy jej ruch, każde drgnięcie. Obaj jeździmy ryzykownie od czterech lat, ale nigdy nie mieliśmy wypadku. No i nie zrobiliśmy nikomu krzywdy. – Ja raz zdjąłem w locie gołębia – uśmiecha się Tomek. – Skosiłem go podczas jazdy.

Mit ląduje w czarnym worku

Tatuaż na plecach Tomka: „Jestem kotem mam siedem żyć”. Pod spodem siedem kresek. Sześć skreślonych. Przez cztery lata zaliczył kilka sytuacji na krawędzi życia i śmierci. Raz wyrosła przed nim ściana tirów. Ledwie wyhamował. Innym razem ktoś wyjechał mu z podporządkowanej. I znowu cudem udało mu się uratować. Takiego szczęścia nie miał motocyklista z Bydgoszczy. Na początku czerwca jechał z dużą szybkością i uderzył w tył auta, które chwilę wcześniej wyjechało od strony pobliskiej hali Łucznika. Zginął na miejscu. Szansy na przeżycie nie miał też rider z Jeleniej Góry, który kilka dni później uderzył w tył jadącego przed nim auta i spadł ze ścigacza wprost pod koła jadącej z przeciwka terenówki. – Byłem na miejscu wielu wypadków z udziałem motocyklistów. Proszę mi wierzyć, to nie jest miły widok – zapewnia podinsp. Marek Kąkolewski z Wydziału Ruchu Drogowego Komendy Głównej Policji. – Oberwane głowy, poszatkowane ciała, wnętrzności na drzewach... Człowiek spadający na jezdnię koziołkuje, ślizgiem leci po
ulicy i podlega ogromnemu tarciu. Zamienia się w płonącą pochodnię. Asfalt wnika do samych kości. W ubiegłym roku na polskich drogach zginęło 215 kierowców i pasażerów motocykli, w tym 156 osób w wypadkach spowodowanych przez motocyklistów. Większość z nich zabiła się latem, w wakacje. Statystycznie dwie, trzy osoby dziennie. – Cholera mnie bierze, kiedy myślę, że to młodzi ludzie, którzy wiele jeszcze mogliby przeżyć – mówi Kąkolewski. – Za każdą z tych cyferek stoi cierpienie ich rodzin. To smutne, że romantyczne mity o szybkich i wściekłych kończą się w czarnych workach na zwłoki...

Podinsp. Kąkolewski wymienia podstawowe błędy popełniane przez kierowców ścigaczy. Po pierwsze wyświechtane słowo brawura: szybka jazda na fastrygę, skakanie po pasach, lekceważenie znaków drogowych, wymijanie aut na odległość lakieru, późne włączanie kierunkowskazów (na jezdni motocykl nie jest tak dobrze widoczny jak samochód). Po drugie: niedostateczne przygotowanie. Większość polskich ośrodków nauki jazdy używa do szkoleń motocykli o małej pojemności silnika. Góra 250 cm sześc. Konia z rzędem temu, kto znajdzie młodego chłopaka, który z prawem jazdy w garści zafunduje sobie coś tak wolnego! Młodzi gniewni inwestują w ścigacze o pojemności silnika 600, 900 czy 1000 cm sześc. A taka maszyna to odbezpieczony granat w rękach niedoświadczonego kierowcy. Wystarczy plama oleju na szosie, koleiny, rozsypany piasek, żeby maszyna odmówiła posłuszeństwa. – Polscy motocykliści cierpią na poważne schorzenie: brak pokory wobec szybkości – Marek Kąkolewski kończy swój wywód o grzechach użytkowników jednośladów. – I, co
gorsza, wydaje im się, że wszystko to, co złe, przydarzy się innym, ale nie im. Z brakiem pokory idzie w parze brak wyobraźni.

Podinsp. Kąkolewski przyznaje, że zapraszał wielu motocyklistów na pokazy hardcorowych filmów kręconych tuż po wypadkach. Miał nadzieję, że podziałają na wyobraźnię potencjalnych ofiar. Nie podziałały... Filmy kręcone telefonem, tuż po kraksach motocyklowych, są wrzucane do internetu. Krążą wśród wielbicieli ścigaczy i są przez nich traktowane jako jeden z elementów tworzenia mitu wspaniałych mężczyzn na szybkich maszynach. 16-latek spod Opola, który przyjechał na ustawkę Stuntera, ma nadzieję, że kiedyś trafi do grona takich właśnie wspaniałych facetów. Już dzisiaj wypełnił specjalne oświadczenie, że w razie wypadku zgadza się na pobranie organów.

Elżbieta Turlej

Źródło artykułu:Tygodnik Przegląd
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)