"Wypalona rewolucja"
PiS już nie taki. Zjednoczona Prawica nie taka. Rząd nie taki. Cała rewolucja nie taka. Wieszcz by pewnie powiedział: "Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy".
Po dziewictwie nie ma śladu. W całym obozie władzy rewolucyjny zapał demonstruje już tylko Antoni Macierewicz. Próbował też Zbigniew Ziobro zaraz po wyborach, ale koledzy z PiS podcięli Solidarnej Polsce skrzydła i może też pęcinki. W sali sejmowej Ziobro siedział jak eksponat w galerii Madame Tussaud.
A Niagara samochwalstwa zaprezentowana przez premiera Mateusza Morawieckiego zirytowała nawet panią marszałek Elżbietę Witek.
Niby władza ta sama, partia ta sama, ludzie prawie ci sami i program ten sam - a para zeszła.
W normalnej sytuacji to jest oczywiste. Każda formacja po czterech latach rządzenia ma problem ze świeżością. Ale w przypadku władzy rewolucyjnej, która posługując się populistyczną emocją rewanżu na starych elitach, stawia wszystko na głowie, problem jest poważniejszy.
Bo rzeczywistość, jak każde boskie stworzenie, woli stać na nogach. Chwila nieuwagi - i już się odwraca. A wtedy smutek ogarnia rewolucjonistów i wściekłość, rozpacz lub przynajmniej złość.
Aż szkoda wicemarszałka Karczewskiego
Podział obozu władzy na smutnych i wściekłych widać gołym okiem. Antoni Macierewicz jest ewidentnie wściekły. Pokazał to w sejmie. Prezes Kaczyński w dniu wyborów był podobno wściekły, ale teraz jest już najwyraźniej smutny. Podobnie jak pani marszałek Witek i wicemarszałek Stanisław Karczewski.
Smutek najlepiej demonstruje zresztą właśnie on. Wystarczy porównać jego minę 12 listopada rano i wieczorem. Rano marszałek Karczewski aż tryskał filuterną energią. Wieczorem wicemarszałek Karczewski najwyżej kąśliwie prychał. Wraz z majestatem trzeciej osoby w państwie, limuzyną, służbową willą etc. wyparowała charyzma. Aż szkoda było chłopa. I jego licznych kolegów.
Na ten smutek nie ma ukojenia. A przynajmniej nie ma go na razie. Bo wielki skok na władzę się zasadniczo skończył - wraz z kasą w budżecie, wiarą we własne siły i bezwzględną miłość suwerena, stu tysiącami posad do rozdania, fascynacją blichtrem zdobytych urzędów i przekonaniem, że to wszystko ma się w kieszeni na zawsze.
Zaczęły się bardzo długie, może czteroletnie schody, po których PiS będzie się musiał wspinać do następnych wyborów, by je z ogromnym prawdopodobieństwem przegrać. Liderzy PiS już to czują. Przedsmak przyszłej porażki zatruwa Nowogrodzkiej smak dzisiejszej władzy.
Przez cztery lata PiS miał z górki na pazurki. Teraz to się skończyło. Wyczerpała się faza wznosząca, a zaczął się nieuchronny, choć powolny, schyłek.
Gdybym miał znaleźć jakieś porównanie, które części z Państwa coś może przypomni, to powiedziałbym, że jesień 2019 dla władzy PiS jest z grubsza tym, czym dla peerelowskiej władzy była jesień 1986. Niby wszystko jest jeszcze pod kontrolą, niby władza ma niemal wszystkie narzędzia rządzenia, ale wiatr dziejów zaczyna już wiać w żagle opozycji.
Gowin bryknął, Piotrowicz zniknął (z sejmu)
Taki na przykład drobiazg, jak to, że ludzie Nowogrodzkiej mimo dużych wysiłków i różnych argumentów, nie zdołali przeciągnąć na swoją stronę nikogo z opozycji w senacie.
Albo wcześniej fakt, że wyborcy PiS brutalnie odrzucili takie pisowskie gwiazdy, jak Anna Sobecka czy Stanisław Piotrowicz. Albo sondaże, które coraz dobitniej pokazują, że nawet większość elektoratu prawicy odrzuca niszczenie przez prawicowy rząd wolnych mediów i sądów. Albo brykanie Jarosława Gowina.
Nowogrodzka czuje tę zmianę wiatrów lepiej, niż ktokolwiek, bo jej to najbardziej dotyczy. Reakcja jest na razie standardowa - podobna do reakcji władzy w latach 80. Prezydent i Antoni Macierewicz ustawili w sejmie klasyczną figurę "dobry glina - zły glina".
Komunikat: "pokochajcie Dudę, bo jak nie, to zajmie się wami Macierewicz", był aż nadto czytelny. Tak w schyłkowej PRL ustawiali się Rakowski i Olszowski. A między nimi - jak kiedyś Jaruzelski - ustawił się sam Prezes, mówiąc, że dobra atmosfera tak, ale tożsamość PiS jest niezmienna (u Jaruzelskiego brzmiało to: "socjalizmu będziemy bronili, jak niepodległości").
Prezes (podobnie jak Jaruzelski) musiał to powiedzieć, bo zmienne wiatry - nawet tak delikatne, jak teraz - tworzą zagrożenie, iż rewolucyjna flota rozsypie się po oceanie i nie da się jej zebrać przed kolejnymi bitwami. Gdy ludzie tracą pewność wspólnego kierunku, każdy zaczyna płynąć w swoją stronę.
Ta nieoczekiwana interwencja podczas inauguracyjnego posiedzenia sejmu dużo mówi o słusznych obawach prezesa Kaczyńskiego. A właściwie trudno jest mówić o obawach, gdy się widzi proces równi pochyłej, na której zmęczeni rewolucjoniści już siedzą i po której będą jechali z jednostajnie rosnącą prędkością.
Ten proces zaczął się już rok temu, gdy PiS nie zdołał odbić samorządów w najważniejszych miastach, przyspieszył, kiedy wybory europejskie skończyły się remisem i zaczął nabierać prędkości, kiedy się okazało, że opozycja, która dopiero zaczyna się ogarniać po klęsce 2015 r., odzyskała senat.
Szereg dziwnych ruchów
Utrata senatu to dla Zjednoczonej Prawicy szok, który nowego znaczenia nadaje dominującym motywom ostatnich miesięcy - zwłaszcza aferze prezesa Banasia z kompromitacją tajnych służb w tle, aferze Kuchcińskiego, znikaniu dowodów w sprawie wypadku Szydło. PiS nie był na to gotowy. I w szoku zaczął robić błąd za błędem.
Począwszy od absurdalnych protestów wyborczych, przez groteskowe kandydatury do Trybunału Konstytucyjnego, po prowokacyjny wybór Macierewicza na marszałka seniora i bezproduktywne eskalowanie napięcia przy wyborze wicemarszałków sejmu.
Od kiedy ogłoszono rozczarowujące Jarosława Kaczyńskiego wyniki wyborów, trudno wskazać dzień, w którym PiS nie popełnił jakiegoś wizerunkowego błędu wymuszonego przez wewnątrzpartyjny stres instytucjonalny.
Typowym przykładem jest pełna oburzenia reakcja marszałka Karczewskiego na zapowiedź wezwania Mariana Banasia przez senat. Wiadomo przecież, że Banaś jest nie do uratowania. Ma za uszami tyle, że co kilka dni opinia publiczna poznaje jakieś nowe oburzające fakty w jego sprawie. Im prędzej zniknie, tym dla PiS lepiej. Każdy dzień jego trwania to dla PiS jakaś strata.
Gdyby Stanisław Karczewski pomyślał, pewnie by powiedział, że sam ma do Banasia kilka trudnych pytań, więc chętnie go przepyta w senacie itp. A tak wychodzi na obrońcę przyjaciela gangsterów, czyli de facto na stronnika gangsterów, mafii vatowskiej, szemranych interesików itd. To nie jest mu do niczego potrzebne. Gdyby trzeźwo przez minutę pomyślał, sam by do tego doszedł. Ale zwyciężyły zabójcze (samobójcze) emocje blokujące myślenie.
Nie tylko marszałka Karczewskiego emocje wiodą na złą drogę. W obliczu dziury w budżecie PiS złożył w sejmie ustawę likwidującą tzw. 30-krotność.
To oczywiście rozsierdziło zwłaszcza klasę średnią, którą PiS zdobywał przez ostatnie lata. Samo złożenie projektu będzie PiS kosztowało przynajmniej 200 tys. głosów. Prezes pewnie liczy, że (dzięki Gowinowi) sejm lub opozycyjny senat ten projekt odrzuci i wtedy rząd będzie miał pretekst dla niewywiązania się z różnych zobowiązań wyborczych. A jeśli głosami lewicy (i może PSL) sejm i senat ten projekt jednak przyjmą? Wtedy będzie kłopot.
"Wszystko" wisi na reelekcji
No, jest jeszcze prezydent. Ale jeśli zawetuje zniesienie 30-krotności, to stanie łeb w łeb z PO, a przeciw niedoszłym beneficjentom niezrealizowanych obietnic i przegra licytację socjalną z lewicą, lub przynajmniej zdemobilizuje socjalną część swojego elektoratu.
A jak nie zawetuje - zniechęci do siebie biznes, klasę średnią itp., czyli straci te ćwierć miliona głosów, które mogą decydować o jego reelekcji. Czyli taka wrzutka, tak czy inaczej, oznacza przynajmniej poważne ryzyko w sytuacji, gdy "wszystko" wisi na reelekcji.
Zmęczenie i stres nie pomagają wygrywać wyborów. Wyborcy nie chcą postękujących ani rozdygotanych liderów. Siłą PiS była witalność, pewność siebie, skuteczność, świeżość (często odlotowych) idei. To wszystko diabli wzięli raczej bezpowrotnie. Przynajmniej na tym okrążeniu. Prezes już rozumie, że zanim jego partia znów wygra jakieś wybory, najprawdopodobniej będzie musiała przegrać. I to pewnie nie raz. Tak kręci się koło fortuny.
Ale zanim do tej porażki dojdzie, będą jeszcze wybory prezydenckie. Andrzej Duda jest silny w sondażach i emocjonalnie bardzo pobudzony. Coraz lepiej widoczne zmęczenie kolegów i ich mnożące się w stresie nerwowe posunięcia z pewnością mu jednak nie pomogą. A nie widać, żeby Nowogrodzka miała zamiar jakoś istotnie mu pomóc.
Na zdrowy rozum reelekcja Dudy jest "być albo nie być" Prawa i Sprawiedliwości. Ale - przynajmniej na razie - Prezes inwestuje raczej w premiera Morawieckiego niż w prezydenta Dudę.
Partia zmęczona czteroletnimi rządami nie ma dość energii, żeby równie mocno trzymać wszystkie sznurki. Prezes wyraźnie postawił na popularność rządu i na spoistość partii. Prezydenturę traktuje użytkowo. To pokazuje np. sprawa Stanisława Piotrowicza.
Oczywiście Jarosław Kaczyński nie chce porzucić go po przegranych wyborach. Ale mógł mu dać posadę w rządzie albo w NIK, a wystawił go do Trybunału Konstytucyjnego, który już nie ma znaczenia. Problem w tym, że zaprzysiężenia Piotrowicza jako sędziego TK będzie musiał dokonać prezydent, co przypomni między innymi o tym, kogo nie zaprzysiągł, łamiąc konstytucję.
To będzie kolejny balast na drodze do reelekcji. Czyli rachunek za grzechy Piotrowicza (także za grzechy pani Pawłowicz) zapłaci Andrzej Duda, a nie Mateusz Morawiecki.
Dla wszystkich partii dotychczas sprawujących władzę (Unia Wolności, SLD i PO - to najlepsze przykłady) podobne zmęczenie miało śmiertelne skutki. Nic nie wskazuje, by przypadek PiS miał być inny.
Ale dotąd nigdy nie była to śmierć jak grom z jasnego nieba. Polskie wielkie partie umierają latami. Czasem wiele kadencji. Czasem odradzają się w jakiejś nowej formule (UW w PO, SLD w Lewicy i PO w KO). Z PiS będzie pewnie podobnie.
Przynajmniej do następnych wyborów będzie stękał, potykał się, przewracał i podnosił, aż wreszcie któregoś dnia po wyborach obudzi się gdzieś w krzakach. Ten proces się zaczął. I będzie teraz bezlitośnie na naszych oczach kroczył.