PublicystykaWygranie jednej bitwy to za mało, by mówić o stabilizacji w wojnie z pandemią [Opinia]

Wygranie jednej bitwy to za mało, by mówić o stabilizacji w wojnie z pandemią [Opinia]

Za wcześnie, by ogłaszać, że najgorsze za nami. Widać wyraźnie, że koronawirus cały czas groźnie zaskakuje – a lepszej metody na walkę z nim niż społeczna dyscyplina ciągle nie udało się wypracować. Nie wolno jej zgubić.

Koronawirus w Polsce. "Sytuacja jest cały czas daleka od stabilnej"
Koronawirus w Polsce. "Sytuacja jest cały czas daleka od stabilnej"
Źródło zdjęć: © PAP
Agaton Koziński

W polityce często trzeba działać zgodnie z zasadą mówiącą, że jeśli sami się nie pochwalimy, to nie pochwali nas nikt. Ale jednak trzeba trzymać się rzeczywistości. Dlatego przekonywanie ze strony ministra zdrowia, że "najgorsze już za nami” w sprawie koronawirusa wydaje się być grubo przedwczesne. Sytuacja jest cały czas daleka od stabilnej.

Tym bardziej, że COVID-19 zachowuje się jak przyczajony tygrys, ukryty smok – nie tylko z racji kraju pochodzenia. Ciągle nie wiemy o nim wszystkiego. Pandemia nas nieustannie zaskakuje, a do szczepionki cały czas daleko. Ten tygrys jeszcze raz nas zaatakuje, choćby szybkimi, nieprzewidywalnymi mutacjami wirusa. Być może jeszcze nas boleśnie pokąsa. Dlatego ciągle trzeba bardzo uważać, zamiast przekonywać o tym, że uzyskaliśmy stabilizację.

Wypłaszczenie to nie wszystko

Ministerstwo Zdrowia w poniedziałek podało dane, z których wynikało, że Polska radzi sobie z pandemią dość skutecznie jak na standardy europejskie. Udowodniła to na przykładzie liczby osób zmarłych z powodu koronawirusa. Najlepiej wypada w tym zestawieniu Litwa – 105 osób zmarłych w przeliczeniu na milion mieszkańców. Najgorzej? Belgia, gdzie umierają 1242 osoby (na każdy milion obywateli).

W Polsce jest to 277 osób na milion. Biorąc pod uwagę, że w Czechach umiera 599 mieszkańców kraju na każdy milion, we Francji 690, a w Hiszpanii 882 osoby, widać, że koronawirus w naszym kraju nie sieje takiego spustoszenia, jakby mógł. To by mogło sugerować prawidłowość decyzji w zarządzaniu kryzysem.

Ale też każdy, kto mieszkał w Polsce w ostatnich miesiącach, wie, że to byłoby złudzenie – bo w naszym kraju uderzenie drugiej fali pandemii wywołało chaos. Jego symbolem stało się zamknięcie cmentarzy dosłownie na kilka godzin przed 1 listopada. Obawa przed tym, że zabraknie wolnych respiratorów, łóżek na oddziałach covidowych, czy tlenu dla pacjentów towarzyszyła nam przez długie tygodnie.

To wszystko stało jaskrawo w kontrze z zapewnieniami rządu z lata, gdy przekonywał on, że Polska do drugiej fali pandemii jest świetnie przygotowana. Gdy ona dotarła do nas, okazało się, że byliśmy bardzo daleko od świetnie.

Mieliśmy tę drugą falę wykorzystać do pokazania, jak surfujemy w oceanie koronawirusa, a tymczasem okazało się, że musimy walczyć o to, by woda nie wdarła nam się do gardła, by utrzymać głowę na powierzchni. Nawet premier Morawiecki przyznał, że druga fala zaskoczyła swoją wielkością. Tyle że wcześniej zapowiedzi jasno mówiły, że zaskoczenie jest niemożliwe. Nie tak miało być.

W ostatnich dniach udało się wreszcie liczbę zarażonych wypłaszczyć – i właśnie ten fakt stał się powodem do ogłoszenia przez ministra Niedzielskiego, że "najgorsze już za nami”. Tyle że to jego sformułowanie trudno odebrać inaczej niż walkę o odzyskanie narracji. Obóz władzy w ostatnich miesiącach głównie improwizował w sprawie pandemii. W końcu udało się jakoś sytuację okiełznać. Ale to zdecydowanie za mało na uderzenia w triumfalne tony.

Polski atut

Oddzielna sprawa, że obóz rządzący miał COVID-19 ogromny problem. O ile wiosną widać było wyraźnie, że to on zarządza procesem, o tyle jesienią trudno było uwolnić się od przekonania, że to proces zarządza rządem.

Druga fala koronawirusa przetaczała się przez cały kraj, a nikt nie tylko nie miał pomysłu, jak ją zatrzymać, ale nawet jak za nią nadążyć. Wreszcie udało się ją (mniej więcej) okiełznać – i to od razu staje się powodem do optymizmu w głosie ministra. Nawet jeśli politycznie można to zrozumieć, to w kategoriach epidemiologicznych na niego zdecydowanie zbyt wcześnie.

Jeszcze raz rzut okiem na dane podane wcześniej przez resort zdrowia. Zwraca uwagę wynik Niemiec, gdzie średnio na milion mieszkańców umierają 154 osoby. Wynik lepszy niż w Polsce, choć jeszcze wiosną było odwrotnie. Już choćby to pokazuje, kto lepiej się przygotował do drugiej fali pandemii.

Ale nie chodzi tylko o statystyki, ale także o ton komentarzy politycznych. Polski minister cieszy się, że najgorsze za nami. Angela Merkel – na analogicznej konferencji w tym tygodniu – jasno mówiła, że choć liczba zachorowań się stabilizuje, to jednak zdecydowanie zbyt wcześnie na luzowanie jakichkolwiek zaostrzeń. Wręcz zasugerowała, że ich zaostrzenie jest bardziej prawdopodobne niż zniesienie. Przede wszystkim dlatego, że liczba przypadków Covid-19 spada "zbyt wolno”.

Jedna różnica w kwestii pandemii przykuwa uwagę między Polską i Niemcami – czy nawet szerzej, między Polska i innymi krajami europejskimi. W zdecydowanej większości krajów UE widać duże (gdzieniegdzie potężne) protesty przeciwko zamykaniu gospodarki z powodu koronawirusa, przeciw noszeniu maseczek. Niedawno licząca kilkadziesiąt tysięcy osób demonstracja przeszła przez Lipsk, doszło do starć z policją. Kolejna została zaplanowana na środę przed gmachem Bundestagu – ale resort spraw wewnętrznych nie wyraził na nią zgodę. Podobne protesty widzimy w Hiszpanii, we Włoszech czy na sąsiedniej Słowacji.

W Polsce tego nie ma. Krótkie próby organizowania podobnych protestów latem zostały szybko udaremnione. Nigdy zresztą nie przyciągnęły one większej grupy Polaków. Widać, że boimy się koronawirusa, wolimy nie igrać z ogniem. To naturalna bariera chroniąca nas przed powszechnym zakażeniem – i będącym tego naturalną konsekwencją załamaniem się służby zdrowia. Tym bardziej przedwczesnym optymizmem nie należy przekonywać Polaków, że najgorsze za nami. Na to za wcześnie.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)