Wybuch koło bazy Echo - zginęło dziecko
W wyniku wybuchu w pobliżu bazy Echo Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe w Diwanii w Iraku zginęła dziewczynka i lekko ranni zostali trzej polscy żołnierze. Życiu poszkodowanych nic już nie grozi.
Dziennikarz rozmawiał z rannymi żołnierzami, którzy przebywają na oddziale medycznym. Stracili trochę krwi, ale zapewniają, że po operacjach czują się dobrze. Nie chcieli opowiadać o wypadku. Przeżywali to, czego doświadczyli przed południem. Mówili tylko o dziewczynce, którą zabiła eksplozja. O tym, że próbowali, ale już nie mogli jej pomóc.
Rutynowym działaniem oddziałów inżynieryjnych jest niszczenie znalezionych niewybuchów, czy rozbrajanie bomb. I tym razem kolumna wojskowych pojazdów oraz karetka pojechały w miejsce, gdzie takie ładunki się niszczy. Przeszukuje się też okoliczny teren. Często znajdują się tam wojenne pozostałości - porzucone granaty moździerzowe albo pociski artyleryjskie, które nie wybuchły.
Procedura wojskowa przewiduje, że kolumna pojazdów zostaje prawie kilometr od miejsca pracy patrolu saperskiego, a do zadań rusza trzyosobowy patrol - ubrani w hełmy i kamizelki ochronne saper, sanitariusz i łącznościowiec. Tak było i tym razem.
Nieszczęście polega na tym, że w okolicy bawią się irackie dzieci. Tu i ówdzie w lepiankach mieszkają ubogie rodziny. Dzieci, nieświadome śmiertelnego zagrożenia, już nieraz przychodziły do saperów, przynosząc im swe znaleziska.
Dziewczynka, która podeszła do żołnierzy, nie po raz pierwszy bawiła się w tym miejscu, które w istocie jest śmietniskiem - podobnie zresztą jak wiele pól w okolicy bazy wojskowej. Saperzy znali już to dziecko i tym bardziej przeżyli to, że zginęło na ich oczach, gdy niesiony przedmiot eksplodował.
Chociaż sami krwawiliśmy, ruszyliśmy jej na pomoc. Nie udało się nic zrobić - powiedział jeden z nich. Dziewczynka była 3-4 metry od żołnierzy. W chwili wybuchu nie miała żadnych szans.
Sanitariuszowi życie uratowała kamizelka; ma on tylko powierzchowną ranę klatki piersiowej i rany nogi. Obrażenia łącznościowca i sapera są mniejsze - jeden został raniony odłamkiem w kolano, drugi także ma obrażenia nogi. Lekarze oceniają, że po tygodniu, może kilkunastu dniach, wszyscy będą mogli opuścić oddział szpitalny, a potem wrócą do służby.
Z poszkodowanymi kontaktują się rodziny. Ci uspokajają, że wszystko będzie dobrze. Jesteśmy komandosami, tak łatwo nie da się nas złamać - mówi łącznościowiec. Szef medyków polskiego kontyngentu wojskowego płk Robert Salamon mówi o żołnierskim szczęściu poszkodowanych - "tym razem dopisało".
Podoficerowi z macierzystego oddziału saperskiego rannych płk Salamon zasugerował, by przekazać dowódcy, że do kontenera szpitalnego, gdzie przebywają ranni z patrolu, trzeba podciągnąć łączność. Rozmawiałem już o tym z dowódcą, powinni przecież mieć tu telefon - przekazuje lekarz. Sierżant zapewnia, że zamelduje to swemu przełożonemu.
Dowódca oddziału inżynieryjnego dowodzonej przez Polaków Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe płk Jacek Kwiatkowski dostrzega konieczność powtórzenia akcji informacyjnej o zagrożeniach niewybuchami - szczególnie w szkołach i ubogich rodzinach.
To straszne przeżycie dla ludzi, którzy widzieli to tragiczne zdarzenie - że dziecku nie można pomóc, a wszyscy chcieli pomóc. Po to przecież oczyszczamy te tereny, by podobnych tragedii unikać. A w wypadku tego dziecka po prostu nie mogliśmy. Ale dalej będziemy się starali oczyścić ten kraj z takich znalezisk, by dzieci mogły się spokojnie bawić - mówił dowódca.
Wojciech Tumidalski