Wybory w USA: Koszmar i dramat dla konserwatystów
Pełne entuzjastycznych tłumów wiece Donalda Trumpa to tylko część amerykańskiej rzeczywistości wyborczej. Dla wielu konserwatystów wybór miliardera to największy od lat polityczny i moralny dylemat. Nie wszyscy są gotowi do zagłosowania na kandydata swojej partii, którego uważają za zagrożenie dla kraju. Polityczne spory dzielą rodziny, przyjaciół, i środowiska. Ale większość prawicowców zaciśnie zęby i zagłosuje za Trumpem.
07.11.2016 | aktual.: 07.11.2016 16:18
Virginia i Sandra przyjaźnią się od dzieciństwa. Chodziły do tego samego, prestiżowego katolickiego liceum w północnej Wirginii, mają podobne artystyczne zainteresowania i wyznają ten sam uformowany przez szkołę i rodzinę konserwatywny światopogląd. Ale kiedy w październiku spotkały się po raz pierwszy od kilku lat (mieszkają kilkaset kilometrów od siebie), a ich rozmowa - jak rozmowy wszystkich Amerykanów - zeszła nieuchronnie na temat wyborów, między przyjaciółkami doszło do spięcia. Sandra nie wyobraża sobie oddania głosu na Trumpa; Virginia na Clinton.
- Jak możesz głosować na tego clowna? Przecież on doprowadzi świat do katastrofy! - mówi ta pierwsza, wymieniając cały szereg argumentów za tym, że powierzenie przywództwa największego mocarstwa gwieździe reality show byłoby nieodpowiedzialne. Przywołuje też swoją rodzinę i przyjaciół z Polski, dla której, jej zdaniem, prezydentura Trumpa stanowi zagrożenie. - Hillary jest kryminalistką i powinna siedzieć, ale przynajmniej jest inteligentna i zna się na tym co robi - dodaje.
- Mówisz jakbyś była liberałką. Co się z tobą stało? - odpowiada z wyrzutem Virginia. Przyznaje co prawda, że Trump nie jest, delikatnie mówiąc, jej wymarzonym kandydatem (w republikańskich prawyborach głosowała na Marco Rubio, senatora z Florydy), ale dla niej, jako wierzącej katoliczki, wybór jest jasny. To Trump jest mniejszym złem. - Nie mogę przyczynić się do zwycięstwa kogoś, kto jeszcze bardziej zliberalizuje prawo aborcyjne i będzie ją zagranicą. Jeśli na nią zagłosujesz, bierzesz na siebie odpowiedzialność za te wszystkie dzieci. Ona jest po prostu złym człowiekiem. Trump przynajmniej może nominować sędziów, którzy odwrócą Roe v. Wade [precedensową decyzję Sądu Najwyższego, która w praktyce zalegalizowała aborcję w całym kraju - przyp.WP] - tłumaczy swój wybór. Mąż Virginii, Anand jest indyjskim imigrantem. Ale antyimigrancka retoryka Trumpa nie odstrasza ani jej, ani jego. Tłumaczą, że chodzi nie o piętnowanie imigrantów w ogóle, lecz nielegalnych imigrantów. A on jest w Ameryce legalnie. - Zawsze
trzeba być za życiem - popiera swoją żonę Anand.
Sandra pozostała nieprzekonana. Nie ufa, że Trump, libertyn, sybaryta oraz - co udowodniono wielokrotnie w kampanii - seryjny i bezwstydny kłamca dotrzyma obietnic złożonym zwolennikom opcji pro-life. Ale mimo to, kiedy wypełniała kartę do wcześniejszego głosowania, przez dwa dni biła się z myślami, ważąc moralne konsekwencje swojego wyboru. W przeciwieństwie do większości jej rodaków, jej głos - jako obywatelki stanu Wirginia, jednego z około tuzina stanów, w których wynik wyborów nie jest z góry przesądzony - ma realne znaczenie. Po analizie sondaży - uznając, że Clinton ma wystarczająco dużą przewagę, by wygrać bez jej pomocy - oddała głos zgodnie z sumieniem: na Evana McMullina, mało znanego kandydata niezależnego, przedstawiciela opcji "Never Trump" - grupy konserwatystów, którzy sprzeciwili się wyborowi Trumpa jako kandydata Republikanów.
Od tego czasu próbuje przekonać do podobnego wyboru swoją rodzinę i swoich znajomych. W znakomitej większości bezskutecznie. Niewzruszony pozostaje nawet jej ojciec, który, choć wielkiego entuzjazmu dla kandydata Republikanów nie okazuje, woli zagłosować na człowieka, który być może "znów uczyni Amerykę wielką", niż zmarnować swój głos. Żartuje, że więcej głosów od McMullina zebrałby Egg McMuffin - jedna z kanapek w menu McDonaldsa.
Męki nad urną
Podobne rozterki, dramaty i dylematy rozgrywają się w milionach tradycyjnie konserwatywnych amerykańskich domów, na uczelniach i w redakcjach konserwatywnych czasopism. Choć entuzjaści Trumpa - głównie starsi biali protestanci z przemysłowych miejscowości bez wyższego wykształcenia - stanowią znaczną i bardzo widoczną grupę, to większość zwolenników Republikanów głosuje na kandydata swojej partii jako "mniejsze zło". Na trawnikach domów na amerykańskich przedmieściach, które zwykle w trakcie kampanii są pełne plakietek nawołujących do głosowania na (zwykle republikańskiego) kandydata, w tym roku są stosunkowo puste. Nic dziwnego, bo miliarder i celebryta nie jest typowym kandydatem konserwatystów. I nie chodzi tu tylko o kwestie obyczajowe - jego rozliczne skandale seksualne, oskarżenia o gwałt i molestowania, hedonistyczny tryb życia czy głoszenie spiskowych teorii. Przez lata Trump otwarcie sprzyjał bowiem Demokratom, a nawet hojnie wpłacał na ich kampanię - w tym również kampanię swojej obecnej rywalki.
Jego poglądy na służbę zdrowia, prawo do posiadania broni, prawo do aborcji, politykę zagraniczną były dalekie od republikańskiej ortodoksji. I choć w ostatnim czasie swoje zdanie w większości tych kwestii (choć nie we wszyskich) zmienił, nadal jest traktowany przez większość partyjnego establishmentu - a także wyborców - z wielką nieufnością.
Choć Trump wygrał republikańskie prawybory z dużą przewagą, to zdobył jedynie ok. 40 proc. głosów. Swoje zwycięstwo zawdzięcza w równej mierze swoim zwolennikom, co swoim 16 konkurentom, którzy w kluczowym momencie nie potrafili zjednoczyć się przeciw "intruzowi" z zewnątrz.
Jeszcze przed ostatecznym przyznaniem nominacji miliarderowi część przedstawicieli Republikanów w partii i mediach ogłosiło otwartą rewoltę. Przeciwko kandydatowi partii wystąpiło - często po raz pierwszy w swojej historii - wiele konserwatywnych gazet i czasopism, wraz z legendarnym tygodnikiem "National Review". Do frakcji "Never Trump" przystąpiło też wielu wpływowych polityków z Mittem Romneyem na czele. Kandydat frakcji, wspomniany wcześniej Evan McMullin - mormon, były oficer CIA i działacz republikański - ma realną (choć wciąż niewielką) szansę na wygraną w swoim rodzinnym stanie Utah, co w efekcie mogłoby przekreślić szanse Trumpa na zwycięstwo. Ale mimo tego wszystkiego, podobnie jak w przypadku Sandry, ich wysiłki najpewniej pójdą na marne. Kiedy przyjdzie co do czego, zdecydowana większość republikańskich wyborców zaciśnie zęby i zagłosuje za Trumpem. Ale od tego, ilu z nich się wstrzyma, może zależeć wynik wyborów.
Katolicy zdecydują
Szczególnie dotyczy to amerykańskich katolików, którzy od lat są decydującym blokiem wyborców. Od wygranej Nixona w 1972 roku, wybory niezmiennie cechują się tą samą prawidłowością - kto zdobywa poparcie większości katolików, ten wygrywa. Tymczasem w tym roku katoliccy wyborcy znajdują się przed szczególnie trudnym dylematem. Z jednej strony mają Hillary Clinton, gorliwą obrończynię prawa do aborcji, co dla wielu jest najważniejszą kwestią w wyborach. Z drugiej jest za to Donald Trump, amoralny demagog, żywiący się antyimigranckimi resentymentami i grożący podważeniem fundamentów amerykańskiego porządku i demokracji. Tymczasem problem imigracji jest szczególnie ważna dla Kościoła, dla którego przybysze z południa stanowią stale rosnącą część parafian i których amerykański episkopat jest gorliwym obrońcą. Biskupi otwarcie krytykują obu kandydatów i nawołują - wraz z papieżem Franciszkiem - do głosowania zgodnie z sumieniem.
Ale co to znaczy? Na ten temat spierają się niemal wszyscy, na forach prywatnych i publicznych. Ross Douthat, jeden z najbardziej wpływowych konserwatywnych katolickich publicystów, swój brak poparcia dla Trumpa uzasadnia faktem, że o ile decyzja o legalizacji aborcji może zostać w przyszłości odwrócona, o tyle Trump, ze swoimi niebezpiecznymi tendencjami może zdziałać nieodwracalne szkody dla całego kraju.
"Głos na Trumpa to głos na człowieka który stoi daleko poza normami amerykańskiej polityki, który okazuje otwartą pogardę dla republikańskich instytucji i konstytucyjnych ograniczeń, który celowo wprowadza do dyskursu publicznego toksyczne teorie spiskowe, który podszedł bliżej do granicy otwartego podżegania do politycznej przemocy bardziej niż jakikolwiek inny amerykański polityk w moim pokoleniu, który od dawna okazuje podziw dla autorytarnych przywódców" - napisał Douthat w "New York Times". "Zgadzam się, że konsekwencje wyboru Hillary będą poważne i złe. Ale wybranie Trumpa jako alternatywy jest niczym wszczęcie nieodpowiedzialnej wojny w imię celu, który wydaje się sprawiedliwy, pod wodzą generała, który lubi popełniać zbrodnie wojenne".
Ale to tylko jedna strona monety. Bo inne wpływowe postacie, jak choćby największa katolicka telewizja EWTN oraz dziesiątki innych publicystów przekonują że to Trump jest tym mniejszym złem. W Hillary wielu z nich widzi wroga chrześcijaństwa w ogóle, który zagraża ich wolnościom i światopoglądowi. Wrażenie to tylko spotęgowały niektóre opublikowane przez Wikileaks e-maile z kampanii Demokratów, w których sztabowcy Clinton w ostrych słowach wypowiadają się o katolikach i Kościele. Dlatego choć w tekstach katolickich duchownych i publicystów niezwykle mało można znaleźć ciepłych słów dla Trumpa, to Clinton uważana jest jako niemal śmiertelne niebezpieczeństwo.
"Lewica chce opodatkować nasze kościoły, zamknąć nasze uczelnie, i zmusić farmaceutów do wydawania pigułek aborcyjnych. Clinton jest przedstawicielem elity, która uważa nasze przekonania za niedopuszczalne" - napisał John Zmirak, jeden z katolickich publicystów.
A jednak mimo tych podziałów, większość Amerykanów z łatwością zgodzą się przynajmniej co do jednego - podobnie jak zgodziły się po godzinach dyskusji Sandra i Virginia. "Te wybory są jednym, wielkim koszmarem " - podsumowują zgodnie.