ŚwiatWybory prezydenckie w Syrii. Elekcyjna "szopka" Baszara al-Asada w cieniu wojny

Wybory prezydenckie w Syrii. Elekcyjna "szopka" Baszara al‑Asada w cieniu wojny

Choć Syria jest od trzech lat ogarnięta brutalną wojną domową, władze nie zrezygnowały z przeprowadzenia wyborów prezydenckich, także poza granicami kraju. Oczywiście nie każdy był w stanie iść do urn, ale ci, którzy mogli oddać swój głos, robili wszystko, by tak się stało. - Są ludzie, którzy żyją w Libanie od dawna i boją się wrócić do Syrii, jeśli nie zagłosują, bo wtedy reżim ich ukaże - ocenił syryjski dysydent Michel Kilo. Ale nie tylko atmosfera wyborów była do przewidzenia. Również ich wynik, choć wciąż nie został oficjalnie podany, był dobrze znany jeszcze przed głosowaniem.

Wybory prezydenckie w Syrii. Elekcyjna "szopka" Baszara al-Asada w cieniu wojny
Źródło zdjęć: © AFP | Syrian Presidency Facebook
Aneta Wawrzyńczak

Dwa światy, niby bliskie, bo dzieli je tylko 160 kilometrów.

W jednym straszą szkielety zbombardowanych bloków, sterty gruzu, żelazne kikuty po nie-wiadomo-już-czym, spalone samochody, zaschnięta krew na ulicach, ludzie-widma przemykający w pośpiechu.

W drugim zadbane budynki, czyste ulice, uśmiechnięte kobiety i poważni żołnierze stanowią tło dla olbrzymich plakatów, z których uśmiecha się znajoma twarz.

3 czerwca musiały się zjednoczyć. Bo oto Syria, rozdarta wojną domową, została prowizorycznie zacerowana w dniu wyborów. Nie trzeba czekać na oficjalne wyniki, by mieć pewność, że Baszar al-Asad za półtora miesiąca rozpocznie trzecią kadencję rządów w kraju. Sądząc po wcześniejszych rezultatach wyborów, lekką ręką zgarnie ponad 90 proc. głosów.

Czy ludzie głosowali na zbrodniarza odpowiedzialnego za śmierć 160 tysięcy ludzi i ucieczkę prawie trzech milionów uchodźców, który w konkursie na łamanie praw człowieka pobił nawet swojego osławionego ojca, Hafiza as-Asada? Czy też na wybawcę, który jako jedyny jest w stanie zakopać wojenny topór, zatamować rzekę krwi, odbudować obrócone w gruz miasta?

A może na obu naraz?

Demokracja po liftingu

Syryjska kampania prezydencka i wieńczące ją głosowanie z grubsza nie odbiegały od klasyki gatunku, czyli wyborów w "demokratycznej dyktaturze". Były więc olbrzymie plakaty, skromne zapewnienia o kandydaturze z woli narodu, gustowne garsonki szacownej małżonki i oczywiście niezliczone spotkania ze zwykłymi zjadaczami chleba, uściski dłoni, wsłuchiwanie się w ich postulaty i zapewnienia, że tego przysłowiowego chleba (a zapewne i mleka, i miodu) nie zabraknie.

Jednak wtorkowe wybory przejdą do historii nie tylko dlatego, że zostały przeprowadzone w samym środku wojny domowej - choć coraz częściej słychać głosy, że to już ostatnie podrygi rebeliantów i lada moment wojna (co nie znaczy: konflikt) dobiegnie końca. Po raz pierwszy nie miały one formy referendum, w którym naród zatwierdza bądź odrzuca wskazanego przez partię Baas faworyta, tylko głosowania na jednego z kandydatów.

Drogę do tych "demokratycznych" wyborów utorowało referendum konstytucyjne z 26 lutego 2012 roku. W nowej (czy też raczej poddanej lekkiemu liftingowi) ustawie zasadniczej skreślono art. 8, mówiący o "wiodącej roli Arabskiej Socjalistycznej Partii Baas"; wprowadzono też jasne warunki, jakie spełnić musi każdy, komu zamarzy rozgościć się w prezydenckim fotelu: poparcie co najmniej 35 członków Medżlis al-Szaab (czyli 250-osobowego parlamentu), wyznanie muzułmańskie, ukończony 40. rok życia.

Te obostrzenia wydają się jak najbardziej słuszne (w Polsce też przecież byle młokos może jedynie pomarzyć o prezydenturze), ale kolejne, wprowadzone nowelizacją na początku roku, zdecydowanie godzą w działaczy opozycyjnych żyjących głównie na emigracji, bo w konstytucji zapisano, że kandydat musi mieszkać z Syrii od co najmniej 10 lat.

8 kwietnia minister informacji Omran Zwabi ogłosił, że wybory zostaną przeprowadzone bez względu na sytuację w kraju, operacja antyterrorystyczna będzie kontynuowana, a kandydaci mogą składać aplikacje od 20 do 30 kwietnia. Jednocześnie zasugerował, że wynik głosowania i tak jest przesądzony: - Przytłaczająca większość Syryjczyków naciska na Baszara al-Asada i wzywa go, by dalej stał na czele kraju jako prezydent republiki.

Mimo to do najwyższego sądu konstytucyjnego trafiły 24 komplety dokumentów. Zdecydowana większość została odrzucona (na przykład jeden niedoszły kandydat był chrześcijaninem). Ostatecznie w wyborach rozpisanych na 3 czerwca wystartowało trzech kandydatów: Maher al-Hajjar, Hasan al-Nuri i Baszar al-Asad. Ochłap dla figurantów

- To dobrzy ludzie, ale nie mają żadnego doświadczenia w kierowaniu państwem - tak pewien sprzedawca z Damaszku w rozmowie z "Los Angeles Times" scharakteryzował konkurentów Asada.

Choć nie wzięli się znikąd, bo obaj liznęli już trochę wielkiej polityki, w kraju są ponoć ledwo znani.

Pierwszy, 54-letni Hassan al-Nuri, to wyedukowany w Stanach Zjednoczonych biznesmen - który z całą stanowczością podkreśla, że nie jest "zamerykanizowany". W 2000 roku otrzymał tekę ministra rozwoju, ale musiał obejść się smakiem, bo wkrótce stary Asad zmarł. W wyborach parlamentarnych w 2012 roku udało mu się ponownie dostać do medżlisu z ramienia Narodowego Frontu Postępowego, czyli rządzącej koalicji. W rozmowie z "The Independent" mówi, że propozycja startu w wyborach padła ze strony władz. I zapewnia, że przymusu nie było. - To było bardzo grzeczne pytanie, uwierz mi. W stylu: "czy chciałbyś wystartować w wyborach?". Odpowiedziałem: "tak". A oni: "Bardzo ci dziękujemy". Przekupstwa też nie, bo jak wyjaśnia biznesmen, "dziesięciu ministrów nie jest w stanie zarobić tyle", co on.

O jego kampanii prezydenckiej wiadomo natomiast tylko to, że optuje za gospodarką wolnorynkową, zmniejszeniem państwowego interwencjonizmu w sektor prywatny i regeneracją silnie dotkniętej przez wojnę klasy średniej.

Drugim kandydatem jest 46-letni Maher al-Hajjar, językoznawca z wykształcenia, o którym wiadomo jeszcze mniej. Przez 16 lat był działaczem partii komunistycznej, a gdy ta rozpadła się w 2000 roku, wstąpił do Partii Woli Ludu. Dopiero w wyborach parlamentarnych w 2012 roku udało mu się dostać stołek w medżlisie (jest jednym z pięciu deputowanych, którzy nie należą do partii wchodzących w skład rządzącej koalicji). Według jednego z najważniejszych tytułów prasowych na Bliskim Wschodzie, dziennika "Sharq al-Awsat" , Hajjar do startu w wyborach został przymuszony przez tajne służby po tym, jak bardziej znani przedstawiciele odrzucili propozycję. Po ogłoszeniu kandydatury, partia-matka odcięła się od niego.

- Nikt nic o nich nie wie. A nawet gdyby byli rozpoznawalnymi politykami i byśmy o nich słyszeli, nikt nie wziąłby ich na poważnie - mówiła jeszcze przed wyborami w rozmowie z "The Telegraph" Rime Allan, doradczyni Ahmeda Drażby, przywódcy Syryjskiej Koalicji Narodowej (emigracyjnej konfederacji zrzeszającej ugrupowania opozycyjne). Dodała, że nawet zwolennicy alawickiego rządu śmieją się z wyborczej farsy na portalach społecznościowych. I przewidywała, że al-Nuri i al-Hajjar otrzymają tylko tyle głosów, ile wystarczy, by uwiarygodnić wybory.

Klan Asadów czuje się już na tyle pewnie - zwłaszcza dzięki ostatnim sukcesom na polu bitwy - że figuranci będą musieli zadowolić się niewielkim poparciem, maksymalnie po kilka procent dla każdego. Jednak relacje zagranicznych mediów z głosowania (najpierw w ambasadach, a prawie tydzień później w samej Syrii) sugerują, że - wbrew pozorom - władze nie musiały zadać sobie zbyt wiele trudu, by fałszować wyniki.

Wszystkie drogi prowadzą do Bejrutu

Najpierw do urn poszli emigranci i uchodźcy. Według państwowej agencji prasowej SANA, 28 maja swoje podwoje otworzyły dla nich syryjskie ambasady w 39 krajach (także w Polsce), w czterech pozostałych, w których Syria posiada jeszcze placówki dyplomatyczne, (Francji, Belgii, Niemczech i Zjednoczonych Emiratach Arabskich), władze nie wyraziły zgody na zorganizowanie głosowania.

Jeszcze przed głosowaniem szef syryjskiej dyplomacji zapowiedział, że wybory pokażą "demokrację i wolność na najwyższym poziomie". Sama elekcja pozostawiała jednak sporo do życzenia; także jej przebieg za granicą, czyli na - wydawałoby się - bezpiecznym terenie.

Ale macki klanu Asadów sięgają daleko, przekraczają granice kraju i oplatają Syryjczyków stłoczonych w obozach dla uchodźców po sąsiedzku: w Jordanii, Turcji, a przede wszystkim maleńkim Libanie, gdzie według różnych szacunków może żyć ich już nawet półtora miliona. Część z nich nie miała po co wybierać się do ambasady w Bejrucie, bo reżim wyraźnie zaznaczył: do urn mogą pójść tylko ci, którzy mają w paszporcie stempel wbity na granicy. Reszta, a chodzi o kilkaset tysięcy ludzi, przedzierała się przez góry, więc oficjalnie nie opuściła kraju.

Mimo to, według relacji zagranicznych mediów, w dniu głosowania wszystkie drogi prowadziły nie do Rzymu, a Bejrutu: autostrady zostały zakorkowane, a ambasada w dystrykcie Yarza przeżyła istne oblężenie, a nawet szturm, bo grupa zniecierpliwionych wielogodzinnym oczekiwaniem w upale mężczyzn próbowała sforsować bramę. Policja rozprawiła się z nimi pałkami, a straż pożarna - zimną wodą ze szlauchów. Plac przed ambasadą i zakorkowana autostrada wraz z upływem kolejnych godzin przeobrażały się w wiec poglądów politycznych. Tłum skandował "O Baszar, dla ciebie złożymy w ofierze nasze dusze, naszą krew", w pochodzie plakatów z podobizną prezydenta nie przebijało się ani jedno zdjęcie al-Nuriego czy al-Hajjara, a zagraniczni reporterzy nie znaleźli nikogo, kto głosowałby na któregoś z kontrkandydatów al-Asada.

Głosowanie na odległość

Ale już na pytanie, dlaczego akurat Baszar, rozmówcy odpowiadali różnie. Jedni mówili o nim z entuzjazmem. 16-letni Ahmed al-Ali, według relacji "New York Timesa", wydarł zdjęcie Baszara, oznaczył je własną krwią, dotknął nim twarzy i powiedział: - Moja grupa krwi to Baszar. Souad Abu Hilal w koszulce z napisem "Szabiha forever" (Szabiha to osławiona prorządowa milicja) przekonywał: "każdy kraj popełnia błędy. Baszar naprawi je wszystkie". A głosujący w Szwecji Bassem Zammam, wyjaśnił, że wspiera nie Asada, ale Syrię. - Lubię stabilizację, lubię bezpieczeństwo, które straciliśmy przez tych dzikusów (rebeliantów - red.). I dodał, że wspierał powstańców, ale zmienił zdanie, gdy powstańcy zranili przypadkiem jego dzieci i zniszczyli jego dom. Twierdzi, że wtedy zrozumiał: gra już nie toczy się o wolność.

Inni po cichu dodawali, że nie mieli wyboru. Do urn zagnali ich członkowie prosyryjskich bojówek, działacze Hezbollahu albo własny strach. - Syryjczycy nigdy nie głosowali tak tłumnie. Są ludzie, którzy żyją w Libanie od dawna i boją się wrócić do Syrii, jeśli nie zagłosują, bo wtedy reżim ich ukaże - stwierdził dysydent Michel Kilo. Inny mężczyzna, kiedyś mieszkaniec Damaszku, dziś uchodźca z libańskiej Doliny Bekaa, wyjaśnił prostą syryjską arytmetykę: "każdy to wie: jeśli nie zagłosujesz, nie będziesz mógł wrócić do kraju".

Ale nawet ci, którzy nie chcą wracać do ojczyzny, nie mogą czuć się spokojnie, bo w kraju cedrów nie brakuje tajniaków z Syrii. 29-letnia Syryjka, która utknęła w korku i nie dotarła do ambasady na głosowanie, opowiadała: mailem wysłała skan swojego dowodu osobistego koledze, a ten zagłosował w jej imieniu. - Robię wszystko, co w mojej mocy, żeby nie narobić sobie kłopotów. Asad na pewno wygra, a ja nie chcę ponieść konsekwencji tego, że nie głosowałam - wyjaśniła.

Rewolucyjna zmiana w ordynacji sprawiła, że karty wyborcze przypominały ulotki: małe, podłużne, z trzema zdjęciami kandydatów, podpisanych nazwiskami. Żeby zagłosować, wystarczyło wydrzeć fotografię wybranego kandydata, włożyć do koperty i zakleić. Jednak według zagranicznych korespondentów i tak dochodziło do, delikatnie mówiąc, nadużyć wyborczych. Nie było prywatnych kabin, gdzie można by oddać głos anonimowo, za zasłonką. Był za to bałagan organizacyjny, rzadko komu sprawdzano dokumenty, więc jedna osoba mogła głosować nawet kilka razy; przy urnach mieli także ustawiać się nieletni.

Pojawiły się nawet doniesienia, że wyborcy-analfabeci prosili członków komisji, by oddali za nich głos - mimo iż, jak już wspominałam, karty do głosowania przedstawiały zdjęcia kandydatów. Osobną kwestią pozostaje więc to, czy poziom wyborczego absurdu rzeczywiście osiągnął szczyt, czy zagranicznych dziennikarzy po prostu poniosła fantazja.

Wolność na dachu

W tych wyborach wszystko było do przewidzenia: od oskarżeń o fałszowanie wyników i krytyki płynącej z Zachodu, poprzez fasadową kampanię wyborczą, doniesienia o nadużyciach, przemocy i strachu, po wynik głosowania.

Mało kto brał jednak pod uwagę, że reżim nie będzie musiał reżyserować wyborczej szopki aż tak mocno, jak dzieje się to zazwyczaj w pseudodemokratycznych dyktaturach. Choć nie ma co się łudzić, że wybory były uczciwe, nie można też pozostać głuchym na to, co mają do powiedzenia sami Syryjczycy. Już dwa dni przed głosowaniem w Libanie syryjski ambasador Ali Abdel-Karim stwierdził: - Naród syryjski zabierze głos w wyborach i tylko jego głos się liczy - nie Obamy, Camerona czy Hollande’a.

Teraz okazuje się, że ten głos, artykułowany przez wielu Syryjczyków zmęczonych wojną i przerażonych perspektywą przejęcia władzy w kraju przez islamistów, wybrzmiewa słowami uchodźcy Mohammada al-Abouda. - To była dobra rewolucja, na początku. Ale później (rebelianci) zaczęli zabijać i wszystko poszło w złym kierunku.

Czyli, najprościej mówiąc, lepszy spokój w garści niż wolność na dachu.

Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski

Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)