Wszystkie potknięcia PiS - czy znów się powtórzą?
Dlaczego podwójne wyborcze zwycięstwo PiS w roku 2005 zostało zmarnowane? Dlaczego już dwa lata później udało się przeciwnikom zmiany, ucieleśnianej w haśle IV Rzeczypospolitej, doprowadzić do wielkiej mobilizacji przeciwko niej części elektoratu, szczególnie młodszego i wielkomiejskiego, i to tak skutecznej, że PiS nie tylko nie obronił sejmowej większości, lecz także stracił możliwość podtrzymywania prezydenckiego weta? Rafał Ziemkiewicz w najnowszym wydaniu "Do Rzeczy" wylicza wszystkie błędy PiS.
Kanoniczna odpowiedź na te pytania, jakiej udzielano sobie w PiS przez ostatnie osiem lat, brzmiała: Sprzysiągł się przeciw nam potężny układ. A "wrogie media" rozpętały przeciwko PiS i osobiście Lechowi oraz Jarosławowi Kaczyńskim bezprzykładnie chamską i brutalną nagonkę propagandową, opartą na kłamstwach, obelgach i odzieraniu z godności.
Wystarczy stwierdzić "oczywistą oczywistość", że wrogość mediów wobec PiS nie była w roku 2007 większa niż w 2005, kiedy to miażdżąco wygrywał. To samo można powiedzieć o sile - jakkolwiek to pojęcie rozumieć - "układu". Przez dwa lata PiS miał narzędzia i możliwości, jakich nigdy wcześniej żadna prawica nie posiadała. Co więcej, jeszcze dwa miesiące przed wyborami wydawało się, że sympatia większości wyborców jest przy PiS i nic tego nie zmienia (można sprawdzić, że media z tamtego czasu pełne są jeremiad, podobnych w tonie do odprawianych obecnie egzekwii nad Bronisławem Komorowskim, o ciemnocie i zawiści Polaków, którzy znowu wybiorą tych strasznych Kaczyńskich). Dlaczego zatem nastąpiło nagłe załamanie popularności partii, a antypisowska propaganda, wcześniej spływająca po PiS jak - proszę wybaczyć skojarzenia, ale to przecież utarty frazeologizm - woda po kaczce, nagle stała się dla wyborców przekonująca?
Błędy, jakie popełnił PiS u władzy, podzielić można na kilka kategorii. Pierwszą były oczywiste pomyłki polityczne. Wśród nich najbardziej zgubne w skutkach okazało się postępowanie wobec koalicjantów. PiS okazał się niezdolny do traktowania "przystawek" po partnersku. Przykładem była sytuacja w TVP, gdzie koalicjanci ustalili między sobą podział miejsc w zarządzie, ale przed realizacją umowy PiS cichcem zmienił związane z nimi kompetencje, czyniąc funkcje przypadające koalicjantom czysto symbolicznymi. Ukoronowaniem nielojalności były prowokacje CBA wobec śp. Andrzeja Leppera oraz - wedle relacji tego ostatniego - Romana Giertycha, wiodące do postawienia im zarzutów korupcyjnych. To właśnie prowokacja wymierzona w Leppera stała się bezpośrednią przyczyną utraty większości sejmowej. Jednakże prowokacja ta była uwieńczeniem dwuletniej cichej walki PiS z liderem Samoobrony, której przyczyny do dziś trudno wyjaśnić. O ile Roman Giertych, choć stanowił obok Kaczyńskich obiekt najbardziej brutalnych ataków
antypisowskiej propagandy, prowadził dwuznaczną grę polityczną i już wtedy skłaniał się ku PO, której stał się dziś jedną z twarzy, o tyle Lepper był całkowicie niegroźny. Wszystko wskazuje na to, że z właściwym sobie chłopskim rozsądkiem oceniał wicepremierostwo jako szczyt swoich życiowych możliwości i nie miał większych aspiracji, a że był politycznym sybarytą, bardziej niż na władzy zależało mu na jej apanażach, luksusach, nowobogackim stylu życia.
Starania PiS, aby skompromitować Leppera i Giertycha, rozbić ich ugrupowania i przejmując posłów, sięgnąć po samodzielną większość, jego przeciwnicy zwykli tłumaczyć rzekomą paranoją prezesa PiS i jego żądzą władzy, zwolennicy zaś - nieskazitelną prawością, każącą rozprawić się z ludźmi "umoczonymi" nawet wbrew własnym politycznym interesom. Osobiście skłonny jestem całą rzecz tłumaczyć inteligenckimi, żoliborskimi kompleksami braci Kaczyńskich, czyniącymi dla nich nieznośną władzę zawdzięczaną sojuszowi z "chamem" i "endekiem".
Błędem może nie było to, że Jarosław Kaczyński starał się metodami brutalnymi i niezbyt "fair" sklecić w istniejącym Sejmie samodzielną większość, ale to, że nie mając tej większości, rządził tak, jakby ją miał. PiS nie wykazywał najmniejszej skłonności nie tylko do politycznych kompromisów, lecz nawet do zdroworozsądkowego wyznaczenia w swym programie oczyszczania i uzdrawiania życia publicznego jakichś priorytetów i realizowania ich po kolei. Zamiast w miarę posiadanych sił skupić się na konkretnych reformach, odkładając pozostałe, uderzano we wszystkie elitarne środowiska i korporacje jednocześnie, nie mając sił ani środków, by realnie coś zmienić. W ten sposób w szybkim czasie PiS scementował we wrogości wobec siebie establishment, a sporą jego część - zwłaszcza w samorządach, gdzie widać to do dziś - mocno przestraszył.
Kadry znajomych
Wszystko pogłębiała fatalna polityka personalna. Jej symbolem stał się lapsus Jarosława Kaczyńskiego, gdy zarzucono mu, że nominował człowieka, który zupełnie się nie zna: "Znają się tylko ci, którzy są z układu". Problemem była jednak nie tyle "krótka ławka" partii mocno akcentującej swą antyestablishmentowość, ile to, że Kaczyńscy ufali swoim prywatnym ocenom i stawiali na znajomych - a, niestety, byli bardzo łatwi do zmanipulowania. Nawet tak istotne dla partii sprawy jak sztaby wyborcze powierzano osobom skrajnie nielojalnym - Michałowi Kamińskiemu i Joannie Kluzik-Rostkowskiej. W telewizji publicznej PiS wolał zupełnie niekompetentne "znajome z rekolekcji" pani Jadwigi Kaczyńskiej niż niepoddającego się sterowaniu Bronisława Wildsteina, w końcu zaś uczynił prezesem Andrzeja Urbańskiego, który próbował wkupić się w łaski PO, dając suto opłacaną trybunę Tomaszowi Lisowi i włączając TVP do przedwyborczej kampanii "Zmień Polskę".
Oczywiście symbolem katastrofalnej polityki kadrowej pozostaną prok. Janusz Kaczmarek i grupa osób z nim związanych. Już u schyłku rządów PiS postawiłem hipotezę, że Jarosław Kaczyński dał sobą manipulować osobom, które mówiły mu to, co chciał usłyszeć - że mają już prawie "układ" na wyciągnięcie ręki i jeśli tylko przychyli się do ich próśb, to niebawem dostarczą mu dowody tak "porażające", że ich ujawnienie zakończy na długi czas wszelkie polityczne spory i wątpliwości.
Na własne życzenie
Decyzje, które doprowadziły do przedwczesnych wyborów (choć nie chciał ich PiS na początku 2006 r., po fiasku rozmów koalicyjnych z PO, kiedy to najprawdopodobniej uzyskałby samodzielną większość), były błędem politycznym, ale o upadku władzy zadecydował błąd z dziedziny masowej komunikacji - nie tylko wspomniane wyżej skierowanie w społeczną próżnię kampanii wyborczej, ale przede wszystkim przesadne epatowanie walką z korupcją i "oczyszczaniem" życia publicznego.
Punktem zwrotnym była nieprzemyślana akcja aresztowania doktora G. - od tego momentu opinie, że PiS to partia szaleńców, którzy chcą wszystkich podsłuchać i wsadzić do więzienia, zaczęło się słyszeć nie tylko na salonach, lecz także pod sklepem.
Kardynalnym politycznym błędem Jarosława Kaczyńskiego był start w wyborach prezydenckich w roku 2010, po śmierci brata. Bronisław Komorowski już w tamtej kampanii pokazał wszystkie swe ograniczenia i wygrałby z nim każdy inny kontrkandydat wystawiony przez PiS - tylko nie prezes, mający tak ogromny elektorat negatywny i urobiony od dwóch dekad zły wizerunek publiczny. Już wtedy mógł Kaczyński zrobić to samo, co przyniosło sukces teraz - oddać kandydowanie komuś młodszemu i schować się, do czego tragedia w Smoleńsku dawała mu zresztą zrozumiały dla wyborców powód.
Dziś, gdy karta się odwróciła, powinien jeszcze raz dobrze swe poprzednie rządy przemyśleć, jeśli nie chce, by znowu skończyło się tak samo.
Całość tekstu do przeczytania w bieżącym numerze