Wstrząsające wspomnienia Krystyny Baranowskiej z powstania warszawskiego
"Leżę przysypana, tylko trochę głowy mi wystaje. O Boże, czemu taką straszną śmiercią każesz mi ginąć" - rozpaczała. Modliła się na głos, a ja wołałam o ratunek, wyłam wręcz. Wreszcie jej głos umilkł, a z zewnątrz usłyszałam: "Idziemy, idziemy. Słyszymy" (...). Wyciągnęli blokujące wyjście walizy... Pytali o papierosy i wódkę. Zwariowali? Wybawcy uciekli po chwili przed kolejnym atakiem bombowców. Podobno byli pijani. Ludzie potem mówili, że nikt trzeźwy nie odważyłby się wejść w to rumowisko - pisała we wspomnieniach Krystyna Baranowska, która w czasie powstania mieszkała przy ul. Hożej 7.
18.08.2014 16:59
Po latach niewoli cieszył widok chłopców w panterkach z biało-czerwonymi opaskami. Gdy się pomyślało, ile znowu zniszczeń, ilu młodych ludzi zginie, ile ran i krwi... A przecież w pierwszych dniach nie domyślałyśmy się nawet, jakie będą ostateczne rozmiary tej tragedii.
O tym, że powstanie wybuchnie lada dzień, wiedzieli wszyscy. Niemcy również. To się czuło. Kiedy 1 sierpnia około południa ulice zaczęły się wyludniać, mama postanowiła zamknąć sklep. Wracałyśmy w pośpiechu do domu wśród przemykających grupek młodych ludzi z plecakami i chlebakami. Szczęściem z Koszykowej na Hożą nie było daleko.
Pierwsze strzały usłyszałyśmy około osiemnastej. Zaraz też na podwórko naszej kamienicy wniesiono kobietę, którą kula dosięgła pod bramą. Lokatorzy, najpierw z ciekawością wyglądający przez okna oficyny, już po chwili zaczęli się gromadzić na dole. Jeden z sąsiadów objął przywództwo: "Nieście ranną podwórkami na Kruczą, tam się organizuje szpital". Zarządził nadto gromadzenie materiałów opatrunkowych - kto co ma, bandaże, białe płótno, prześcieradła - oraz butelek i benzyny.
Wkrótce cała społeczność z Hożej 7 zajęła się produkcją broni przeciwczołgowej. Robota szła w najlepsze, gdy chłopak z naszej klatki wpadł z wiadomością: "Czołgi w Alejach Ujazdowskich!".
Kilkunastu młodych ludzi chwyciło "granaty" i pobiegło za nim. Wrócili wkrótce, niosąc jednego z kolegów na plecach. Tłumaczyli, że butelki spisują się świetnie, ale nie mogli z nimi podejść odpowiednio blisko. Rana nie wyglądała groźnie, jednakże chłopak zmarł następnego dnia na tężec.
Do powstania nie pójdziesz!
Jeszcze tego samego dnia, przed wieczorem, sąsiedzi przystąpili do budowy barykady, mającej zablokować wjazd z placu Trzech Krzyży na Hożą. Niestety, obyli się beze mnie. Mama ze łzami w oczach zagrodziła drzwi. Z sześciorga rodzeństwa już tylko ja zostałam na stałe w domu. Tatuś umarł trzy miesiące wcześniej, młodszy z braci, Lutek, przebywał w niewoli, starszy, Henryk, utknął gdzieś pod Warszawą. Z sióstr była wprawdzie Zosia, z "cywila" farmaceutka, z powołania siostra zakonna, która wpadła na chwilę, wracając ze szpitala do swego klasztoru. Utknąwszy u nas, włączyła się w robienie granatów. Z braku surowca produkcja zbrojeniowa szybko się skończyła.
Rozpoczęło się przedziwne życie. Gdzieś wokół nas, w mieście, toczyły się walki, a tu wszyscy siedzieli w kamienicy. Do pracy oczywiście nikt nie chodził. Nawet do bramy strach było podejść, bo niemiecki "gołębiarz" strzelał z ukrycia do wszystkiego, co się ruszało. Powstańcy upolowali go po kilku dniach. Po odblokowaniu ulicy przyszli do nas wujostwo Gasińscy. Prowadzili sklep tuż obok, pod jedenastym. Przynieśli ze sobą zapasy żywności i już zostali z nami.
Z rejonów opanowanych przez Niemców docierały do nas straszne wieści o rozstrzeliwaniach, podpalaniu domów i wrzucaniu ludzi w ogień, a także używaniu kobiet i dzieci jako żywych tarcz przed czołgami.
Nasz kawałek miasta był cały czas w rękach powstańców. Szkopy siedzieli wokół, w Alejach Ujazdowskich, w sejmie, w Banku Gospodarstwa Krajowego na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich, w Muzeum Narodowym, i prowadzili ogień z budynków. Strzelały też czołgi, działo kolejowe zwane krową, nieustannie spadały też bomby lotnicze. Samoloty w pierwszych dniach krążyły szczególnie nad Starym Miastem. Podwórkami chodziłam do koleżanki na Mokotowską i z balkonu ze ściśniętymi sercami patrzyłyśmy na bomby setkami lecące na Starówkę.
Syn zmarłej siostry, Mirek, wpadł do domu, żeby się przebrać i umyć. Wraz z Leszkiem i Januszem, dziećmi sąsiadów, byli łącznikami w jednym z oddziałów Armii Krajowej. Mieli po czternaście lat, za duże panterki i zdobyczne, niemieckie hełmy na głowach.
Mirkowi zrobiono w takim ekwipunku zdjęcie, gdy konwojował kilkunastu jeńców niemieckich. Fotografia z tego zdarzenia była publikowana w powojennej prasie. Jednego razu dostali się piwnicami do Banku Gospodarstwa Krajowego w Alejach Jerozolimskich. Budynek był obsadzony szwabami, a ci smarkacze chodzili po piwnicach i kombinowali, jak go wysadzić w powietrze. Niestety, w żaden sposób nie byliby w stanie zgromadzić odpowiedniej ilości materiałów wybuchowych.
ul. Hoża w czasie powstania warszawskiego fot. Polska Zbrojna
Gdy Mirek usnął zmęczony, mama schowała mu hełm, usiadła przy drzwiach i oznajmiła, że więcej do powstania go nie puści. Schował się więc w pokoju i zaczął wiązać linę z prześcieradeł. Bałam się o niego okropnie, ale przekonałam mamę, że chłopak czuje się żołnierzem i żadna siła go nie utrzyma w domu. Lepiej więc, gdy będzie miał hełm na głowie.
To miało trwać kilka dni...
Życie ogniskowało się w tym czasie głównie na podwórzu i w piwnicy. Tu krzyżowały się wiadomości, wpadali powstańcy, łączniczki, pielęgniarki ze szpitala, czasem przynoszono prasę, między innymi "Błyskawicę".
- Nasi zdobyli Pastę...
- Nasi zdobyli czołg...
- A dziś w nocy nasi zdobyli pałacyk na Książęcej, na górce. Jeden oddział zajął go wieczorem, drugi, nie wiedząc o tym, szturmował. Dopiero rano zauważyli, że się tłuką między sobą.
Hoża 7, jeszcze daleka od centrum wydarzeń, również nie była oazą spokoju. Naszego kolegę Wojtka trafiła kula, gdy się znajdował na otwartej przestrzeni. Żył, ale znalazł się pod ostrzałem. Dzidka popełzła z noszami na pomoc. Ją również ranili. Nie bacząc na niebezpieczeństwo, podczołgała się do niej Wacka. Mimo że chwilę potem też oberwała, zdołała podciągnąć oboje do bramy. Wkrótce cała trójka leżała na jednej sali w szpitalu. Ich matki, nasze sąsiadki, poszły pielęgnować dzieciaki. Coraz bardziej brakowało żywności. Znaczną część prowiantu oddaliśmy do szpitala. Bez obaw, że będziemy głodni, bo przecież nasi w kilka dni opanują miasto, zaraz też wkroczą Rosjanie z Pragi... Tymczasem ciągnęły się długie dni i tygodnie, a zwycięstwa nie było widać. Codziennie, przy starej kapliczce lub pod ołtarzem wystawionym przy bramie, zanosiliśmy modły za tych, którzy już zginęli, błagaliśmy o zmiłowanie dla tych, którzy jeszcze żyli. W niedziele cała społeczność brała udział w podwórkowym nabożeństwie.
Nie mieliśmy już niczego oprócz modlitwy. Brakowało światła (szczęściem były karbidówki), żywności, wody, coraz mniej zostawało też nadziei. Po wodę chodziłyśmy z Zosią piwnicami na Wilczą, do pompy. Gromadziły się tam niesamowite tłumy. Bez kolejki drogocenny płyn mogły brać jedynie szpitale i powstańcy. Czekałyśmy po kilkanaście godzin, nie ruszając się ze swych miejsc nawet podczas nalotów. A w domu mama rozpaczała, przekonana, że zginęłyśmy.
Wracając, rozważałyśmy, jak podzielimy każdy litr cennego płynu. Od dawna już nie było mowy o kąpieli, jedynie przecierałyśmy ciała zwilżonym ręcznikiem. Pranie? Lepiej nie mówić.
A żeby was, bandytów...
Pewnego dnia, nie bacząc na ostrzał, przedostałam się do Hali na Koszykach. Zabrałam z naszego sklepu konserwy, a od znajomych ze sklepu obok dostałam jeszcze ryż i kaszę. W domu podzieliłyśmy skarby - część dla nas, część dla walczących. Ciocia Kazia Gasińska również miała ukryte zapasy... i to jakie! Mleko w proszku, jaja, kakao. Nie pozwalała ich ruszać, były przeznaczone na ucztę, którą mieliśmy urządzić już wkrótce, po wkroczeniu Rosjan do miasta.
Ciotka, bardzo pobożna osoba, całymi dniami na przemian modliła się i przeklinała Niemców: "Zdrowaś Mario... a żeby was, bandytów, pokręciło...".
Zosia, od niedawna siostra zakonna, prosiła: "Ciociu, albo niech się ciocia modli, albo klnie. Takiego mieszania ani my, ani Bóg nie wytrzyma".
Dotarli do nas powstańcy, którzy cudem przedarli się ze Starego Miasta kanałami. Wyglądali strasznie - brudni, obdarci, poranieni, szarzy. Przeżyli koszmar, za sobą zostawili gruzy i pożary. U Marysi Piotrowskiej zamieszkała koleżanka, łączniczka ze Starówki. Dziewczyna opowiadała straszne historie o walkach, o zasypanym na Freta sztabie Armii Ludowej, o tym jak latarnia przywaliła jej najbliższą przyjaciółkę: "Nie było żadnej siły, żeby ją wydobyć. Ciało od pasa w dół miała pogruchotane i strasznie krzyczała: Baśka dobij mnie! Nie mogłam. Będę ten krzyk słyszała do końca życia". Po tej opowieści płakałyśmy długo.
Na początku września były imieniny Marychny. Nasz Mirek i jej brat Leszek przynieśli solenizantce w prezencie gruszki. Zebrali je w parku na Frascati. Dopiero później Mirek się przyznał, z jakim narażeniem życia je zdobyli. Po tych imieninach Leszek przestał się pojawiać. Po raz ostatni Mirek widział go przed bombardowaniem w YMCA. Sam wtedy cudem ocalał. Państwo Piotrowscy nigdy nie uwierzyli w śmierć syna.
Przez chwilę żyłyśmy nadzieją...
Po upadku Starówki Niemcy zaczęli mocniej bombardować Śródmieście. Robili to po swojemu, systematycznie, ulicę po ulicy. Wiedzieliśmy, że wkrótce przyjdzie kolej na nas. Bomby spadały coraz bliżej. Piwnicę naszej, czteropiętrowej, solidnej kamienicy zapełniali bezdomni. Co mogliśmy zrobić? Jak ocalić życie? Proponowałam, by schronić się w gruzach, ale mama wyperswadowała mi ten pomysł. Przecież trzeba gdzieś spać, gotować jedzenie.
Pewnego dnia dotarła do nas wspaniała wiadomość, na Czerniakowie został wysadzony desant. Odetchnęliśmy. Tak więc wkrótce koniec męki. Przez kilka dni żyliśmy nadzieją, wyczekując gazetek powstańczych, jakichkolwiek informacji. Powstańcy mówili o zaciętych walkach... I wreszcie wieść - wybili ich Niemcy. Dopiero po wojnie dowiedziałam się, że w desancie uczestniczyli nasi rodacy, żołnierze 1 Armii Wojska Polskiego.
Po niedawnej euforii załamaliśmy się zupełnie. Powstańcy miasta nie zdobyli, wojska radzieckie nie wejdą, nie ma amunicji, wody, żywności, opatrunków. Za to bomby padały już tak blisko, że mieszkanie było szare od kurzu.
Po osiemnastu godzinach stania w kolejce przyniosłyśmy z Zosią wiadra z wodą i postanowiłyśmy nieco posprzątać. Już się wzięłyśmy do roboty, gdy zaczął się kolejny nalot. Zeszłyśmy do piwnicy, gdzie ciocia i wujek mieszkali na stałe. Mieli tam polowe łóżka, a my nosiliśmy im jedzenie. W korytarzach ustawiono ławki, na których, w wielkiej ciasnocie, ulokowali się bezdomni. Tego dnia Niemcy ogłosili, że wstrzymują walkę w pewnych godzinach, by umożliwić ludności cywilnej opuszczenie Warszawy. Niektórzy, szczególnie bezdomni, szykowali się do wyjścia. Ale jak można zaufać okupantom? Nadto - nie było Mirka. Nie mogliśmy go zostawić.
Przed drzwiami naszej piwnicy siedziały dwie młode kobiety, siostry, jedna z dwójką maluchów. Szykowały się do wyjścia, gdy nagle matka dzieci dostała ataku histerii: "Uciekajmy! Uciekajmy!". Druga uspokajała ją, w pośpiechu pakowała dobytek i przy okazji opowiadała, że kobieta ma szczególny dar wyczuwania niebezpieczeństwa. Już kilkakrotnie wyprowadzała wszystkich z domów, gdzie wkrótce stało się coś złego. Po chwili nie było po nich śladu, a nas ogarnęły złe przeczucia.
Za dwie godziny rozpoczęło się bombardowanie. Dał się słyszeć łomot i nagły podmuch zgasił karbidówki. W ciemnościach waliło się wszystko wokół. Usłyszałam swój krzyk: "Jezus Maria!". Cegły tłukły mnie po głowie i ramionach, przyginały do ziemi. Szarpnęłam się do tyłu i za plecami wyczułam ścianę. Już nie było uderzeń, ale zasypywał mnie gruz i piach, sięgając coraz wyżej, a pył wdzierał się do gardła i strasznie dusił.
Wreszcie ustało. Bomby wybuchały gdzieś dalej, a do mnie doszedł słaby głos z głębi piwnicy. "Mamo, żyjesz?", zawołałam. To nie była mama, lecz ciotka Kazia. Jeszcze raz zawołałam mamę oraz Zosię. Na próżno, a przecież dzieliła mnie od nich jedynie szerokość polowego łóżka. Byłam zasypana niemalże po piersi, ale ręce miałam wolne. Pomacałam nad głową. Skrzyżowały się nad nią klepki wielkiej beczki z kąta piwnicy. Z góry nadal osuwał się gruz, coraz bardziej się dusiłam. "Ciociu, jesteś cała?" - spytałam. "Leżę przysypana, tylko trochę głowy mi wystaje. O Boże, czemu taką straszną śmiercią każesz mi ginąć" - rozpaczała. Modliła się na głos, a ja wołałam o ratunek, wyłam wręcz. Wreszcie jej głos umilkł, a z zewnątrz usłyszałam: "Idziemy, idziemy. Słyszymy".
Czyżbym zwariowała? A jednak między belkami a gruzem migotała latarka. "A wódkę pani ma? A papierosy pani ma?" - usłyszałam. "Mam, mam!" - krzyczałam. Wyciągnęli blokujące wyjście walizy... Pytali o papierosy i wódkę. Zwariowali?
Wybawcy uciekli po chwili przed kolejnym atakiem bombowców. Podobno byli pijani. Ludzie potem mówili, że nikt trzeźwy nie odważyłby się wejść w to rumowisko.
Szalony strach dodał mi sił. Wyrywałam się tym łatwiej, że miałam na nogach buty oficerki. Słyszałam jedynie, jak za mną osuwało się wszystko z rumorem.
W sąsiedniej piwnicy ginie w tym czasie Januszek, przyjaciel Mirka, zabrany przez rodziców z powstania. Trzy razy odkopywany, udusił się w pyle...
Śniły mi się krynice...
Nocowałam na placu między kamienicami. Mimo zaproszeń sąsiadów, nie byłam w stanie podejść do żadnego budynku, przekonana, że za chwilę na mnie runie. Odczuwałam paniczny strach. W czasie kolejnego nalotu chowałam się do dołu i zasłaniałam pokrywką od kotła.
Nie miałam nic własnego, byłam sama, wszyscy zostali pod gruzami. Jadałam po sucharku i kostce cukru dziennie. To dary od głodnych, tak jak i ja, ludzi. Wreszcie odnalazł mnie wujek Stradecki, zaprowadził do lekarza. Okazało się, że mam grypę żołądka. Zmierzono mi temperaturę... Miałam 40 stopni i dwie kreski.
Dopiero po kilku dniach pozwoliłam się zabrać na Wilczą 21 do przyjaciółki, Marysi Kotkowskiej. Przeżyłam tam jeszcze wybuch pocisku z działa kolejowego. Chorowałam i strasznie cierpiałam z braku wody. Miałam majaki, śniły mi się krynice i całe skrzynki lemoniady.
Wreszcie znalazł mnie Mirek. Był już wcześniej na Hożej, chciał się podzielić resztkami żywności. Kamienica runęła, gdy do niej dochodził. Początkowo myślał, że wszyscy zginęliśmy. Teraz nie miał wiele do powiedzenia: "To już koniec. Opuszczamy wszyscy Warszawę. Wychodzę ze swym oddziałem".
Czternastoletni żołnierz w zdobycznym hełmie, opadającym mu niemal na ramiona, poszedł do niewoli. Opowiadał z goryczą, że jak maszerowali wśród ruin, jedna z kobiet krzyknęła za nimi tragicznym głosem: "Zbrodniarze!".
Spotkaliśmy się długo po wojnie. Mnie, po obozie przejściowym w Pruszkowie, czekał koszmar wielu miesięcy na "robotach" w oblężonym Wrocławiu. Jego wywieziono do obozu w głąb Niemiec.
Powstanie upadło. 2 października opuszczałam Warszawę razem z rodziną Stradeckich, ale pogubiliśmy się w straszliwym tłoku przy Polach Mokotowskich. Zrobiono tam, w nierozebranej barykadzie, przejście mieszczące co najwyżej dwie osoby. Po wielu godzinach kotłowaniny w falującym tłumie dobrnęłam do tego przepustu.
Byłam nadal ciężko chora. Ze sobą miałam zawiniątko z odzieżą, litrową butelkę wody i laskę, którą się podpierałam. Musiałam budzić litość, bo w pewnej chwili jeden z konwojujących nas Niemców podszedł i pomógł mi nieść tę paczkę. Byłam niewyobrażalnie zaskoczona.
Krystyna Baranowska urodziła się w 1925 roku, w osiadłej od pokoleń w stolicy rodzinie kupieckiej. Wybuch wojny uniemożliwił jej rozpoczęcie nauki w liceum. Przez całą okupację pracowała w rodzinnym sklepie, uczyła się na kompletach. Podczas bombardowania Śródmieścia straciła pod gruzami domu najbliższą rodzinę. Gdy powstanie warszawskie upadło, została wywieziona do Wrocławia. Ciężko chora, przechodziła rekonwalescencję. Następnie przez osiem miesięcy pracowała niewolniczo przy budowaniu umocnień w obleganym mieście. Po wyzwoleniu wróciła wojskowym eszelonem do Warszawy. Na gruzy. Rozpoczynała życie od nowa. Założyła rodzinę, pracowała początkowo fizycznie, potem w uspołecznionym handlu. Mimo niezwykłej siły i pogody ducha, niewiele mówiła o powstaniu. Wspomnienia, których fragment dziś prezentujemy, spisała dopiero po wielu latach, dla wnuka. Przez całe życie były dla niej zbyt ciężkie i bolesne. Zmarła w 2007 roku.
Krystyna Baranowska, Polska Zbrojna