Wstrząsająca relacja Polaka z Libii: przeżyliśmy koszmar
Polacy zatrudnieni w szpitalu w Darnie (wschód Libii) nie wiedzą, co przyniesie im jutro w mieście, w którym rządzą bandy uzbrojonych wyrostków, a perspektywy ewakuacji
są niejasne - powiedział polski lekarz Zbigniew Śmiejkowski, nefrolog i ginekolog. - Przeżyliśmy koszmarne chwile - dodał.
01.03.2011 | aktual.: 07.06.2018 15:10
- Nie ma tu ani władzy, ani policji, ani wojska. Rządzą grupy młodych ludzi. Wczoraj napadnięto z bronią na kompleks szpitala. Na szczęście ludzie mieszkający w sąsiedztwie przybiegli i przepędzili napastników - powiedział Śmiejkowski, który od 20 lat pracuje w szpitalu w Darnie i jest w Libii z żoną Polką.
- Na razie nic nam się nie stało, ale przeżyliśmy różne koszmarne chwile. Wyłamywali nam drzwi przez cztery noce. Musieliśmy się zabarykadować - opowiada.
Jak mówi, nie ma żadnej pewności, czy następnego dnia sklepy będą otwarte i uda się kupić chleb. Na szczęście cudzoziemcy, a zwłaszcza personel medyczny, spotykają się też z przejawami sympatii. - Dzisiaj było nam miło, bo przynieśli chleb za darmo. A to dadzą kilo cukru, a to butelkę oleju. Jak podczas wojny - relacjonuje.
Jak mówi, w Bengazi miejscowi wyrzucili z mieszkań na ulicę wszystkie pielęgniarki i lekarzy. - Jak dyrektor szpitala zobaczył, że koczują na ulicy, to ich przyjął w salach chorych. Ich mieszkania zajęli Libijczycy, bo wódz im powiedział: "wszystkie mieszkania są wasze" - opowiada.
Placówka, gdzie pracuje, to państwowy szpital o podstawowym profilu - ma oddziały pediatrii, interny, ginekologii, chirurgii i sztucznej nerki. W sumie zatrudnia on koło 2000 osób, w tym także Filipińczyków, Ukraińców i Bułgarów.
Według Śmiejkowskiego w szpitalu znajduje się czworo Polaków, którzy chcieliby wrócić do kraju, gdyby mieli zagwarantowany środek transportu aż do Polski. - Są jeszcze osoby w rodzinach mieszanych, ale one na pewno nie pojadą. Poza tym w Darnie i okolicach mieszka też kilkunastu innych Polaków, ale nie mamy z nimi kontaktu - dodał.
Jak powiedział, po raz ostatni rozmawiał przez telefon z konsulatem polskim 24 lutego. - Od tej pory żadnego kontaktu. Dzwonię do konsula codziennie, ale ani razu się nie dodzwoniłem. Dostaję komunikat, że numer jest wyłączony. To może oznaczać, że sieć nie działa albo że konsul jest zajęty i nie może odebrać. Nikt od nich też do mnie nie dzwoni - ubolewa Polak.
- Do tej pory nie ma programu ani jakiejś wizji, która by nam dała gwarancję, że wygrzebiemy się z tego bagna - opowiada.
Jak podkreśla, "ambasada RP nie może nic zrobić, bo oni są 1300 km stąd". - Jeżeli miasta Az-Zawija i Misrata są w ogniu, to istnieje tylko jedna droga do Trypolisu. Może czołgiem moglibyśmy ją przejechać, ale też nie wiadomo, czy by nie spalili. Można by spróbować drogami pustynnymi, ale skąd wziąć benzynę? Na jednym baku można przejechać 400-500 km. Trzeba by wieźć paliwo ze sobą, a to jest niebezpieczne" - mówi.
Jak powiedział, konsulat poradził mu, żeby dojechał do odległego o 300 km Bengazi, skąd odpływają promy, m.in. tureckie, bośniackie i greckie.
- Przecież na miotle tam nie polecę. To nie filmy o Harrym Potterze, tylko rzeczywistość. Na drogach nie ma nikogo, tylko bojówki rewolucjonistów albo bandy młodocianych gangów, które mogą zabić. Wszystko zależy, na kogo się trafi. Poza tym nie wiadomo, czy dostaniemy paliwo. Czasem ono jest, ale czasem nie ma go przez trzy dni. Jeżeli zabraknie paliwa na drodze, człowiek jest zdany tylko na siebie i na łaskę miejscowej ludności - mówi.
- Co więcej, powiedziano nam, że tam (w Bengazi) mielibyśmy czekać 24-48 godzin na prom, ale nie ma gwarancji, że dostaniemy się na pokład. Mam jechać 300 km niebezpieczną drogą, nie wiedząc, czy uda mi się kupić po drodze benzynę, a w dodatku potem koczować w porcie? Bo nikt nam nie zapewni hotelu. Od wyjazdu z domu do portu wszystko jest na nasz rachunek. Taka podróż to narażanie zdrowia czy życia - uważa.
Niektóre inne sposoby ewakuacji też nie wchodzą w grę. W Darnie jest wprawdzie port, ale - wyjaśnia Śmiejkowski - "żaden prom do niego nie wejdzie, bo miejscowi powrzucali samochody do basenów portowych, które zniszczyłyby mu poszycie. Dlaczego? Nie wiem. Może przypuszczali, że wojsko będzie chciało użyć portu - dodaje.
Jak powiedział, "jeden samolot amerykański usiłował wylądować na polu 600 km na południe od Tobruku (odległego od Darny o niecałe 200 km), ale został ostrzelany przez miejscową ludność i musiał odlecieć. Mieszkańcy otworzyli ogień, bo nie wiedzieli, co to samolot. Gdyby się dowiedzieli, że amerykański, pewnie by zwolnili pas startowy".
Według niego najlepszym rozwiązaniem byłby przejazd do Egiptu, gdzie "na granicy pomagają". - Tam ludzie są chętni do pomocy. Droga jest mniej więcej bezpieczna, bo ten kraj zawsze był nastawiony na turystykę - podkreśla.
Jest jednak problem ze sfinansowaniem takiej podróży. W szpitalu są zaległości w wypłatach wynagrodzeń. - Niektóre pielęgniarki nie mają kontraktu od wielu miesięcy i biorą pożyczki ze szpitala, żeby przeżyć. Tak jest w całym kraju, to nie jest charakterystyczne tylko dla tego szpitala. Mój kontrakt zaczął się 1 lipca. Dzisiaj mamy 1 marca. Do tej pory nie mam umowy. To nie jest nowość. Zdarzało się już, że przez dwa lata nie było kontraktu. Ja i wszyscy obcokrajowcy jesteśmy tu formalnie nielegalnie - mówi.
Szacuje on koszty przejazdu do Kairu na 70 libijskich dinarów. - To nie jest dużo. Na lotnisku można już kupić bilet. Tylko w przypadku pielęgniarek na moim oddziale - za co? Nam wypłacono wczoraj 200 libijskich dinarów pożyczki na chleb i podstawowe artykuły spożywcze. Trzeba kupić paliwo do granicy i olej, zapłacić kaucję za samochód na granicy i z tej sumy nic nie zostanie. Ja mam np. karty kredytowe, ale z nich nie skorzystam na granicy, bo nie ma tam bankomatu ani banku - mówi.
- Gdyby ktoś nam pomógł na granicy, zapłacił za podróż, to moglibyśmy potem rozmawiać na temat rozliczeń - mówi.
Brak dopełnionych formalności uniemożliwia Polakom także inne sposoby ewakuacji. - Kiedy amerykański okręt wpłynął do Bengazi, powiedziano nam, że może on zabrać Europejczyków, ale tylko z pełnymi dokumentami. My się nie kwalifikujemy, bo od wielu miesięcy nie mamy wiz - podkreślił.
Zbigniew Śmiejkowski mówi z rozgoryczeniem, że Polacy muszą płacić za ewakuację. - Wszystkie kraje ewakuują swoich ludzi za darmo. Naszych obywateli zabrał samolot rządowy, w sumie 15 czy 16 osób, a reszta musi płacić za swoją ewakuację.(...) Jak nas wysadzą w Bośni czy Turcji, co mamy dalej robić? Piechotą iść dalej do Polski? Dziękujemy za taką ewakuację - mówi.
Dyrektor biura rzecznika MSZ Paulina Kapuścińska powiedziała, że polskie służby dyplomatyczne i konsularne w Libii są obecnie w stanie zapewnić każdemu Polakowi, który chce opuścić ten kraj, możliwość dostania się m.in. na pokład samolotu w Trypolisie lub promu z obszaru Cyrenajki. Jak zaznaczyła jednak, polskie służby nie mają możliwości dotransportowania kogoś na lotnisko czy do portu.
Kapuścińska poinformowała też, że na razie nikt nie zgłosił chęci wyjazdu z Libii. - Pan ambasador jest w stałym kontakcie, również myślę, że i z tym lekarzem, i jeżeli tylko ta osoba wyrazi chęć wyjazdu, to oczywiście pan ambasador czy konsul są w stanie zapewnić mu miejsce na pokładzie - zapewniła.
Przyznała, że na terenie Libii zdarzają się problemy z łącznością telefoniczną bądź mailową, która "się rwie". Dodała, że jeżeli ktoś ma kłopot w skontaktowaniu się z pracownikami polskiej placówki, to może dzwonić też do centrali MSZ w Warszawie.
- Mimo że wiele potężniejszych krajów wycofało swoich dyplomatów z Libii, polscy tam są tak długo, jak to jest możliwe ze względów bezpieczeństwa, żeby służyć polskim obywatelom - podkreśliła Kapuścińska. Zaznaczyła też, że mogą to być ostatnie godziny na decyzję o wyjeździe z Libii. - Tego nikt nie jest w stanie przewidzieć - powiedziała.
Poinformowała też, że gdyby ktoś chciał się przedostać drogą lądową do Egiptu, to przedstawiciele polskiego konsulatu są na granicy z Libią po stronie egipskiej i mogą natychmiast udzielić wszelkiej pomocy konsularnej.
Małgorzata Wyrzykowska