Powojenny Wrocław. ''Na jednym z głównych placów miasta niemal codziennie leżał ktoś zastrzelony''
- Na placu 1 Maja, jednym z głównych placów miasta niemal codziennie leżał ktoś zastrzelony. I Polacy, i Niemcy. Nie pytaliśmy kto to, nawet nie podchodziliśmy do niego – mówi Antoni Wojtaszek, powojenny konspirator niepodległościowy, w reportażu Doroty Niedźwieckiej.
Jest lato 1945 r. Wrocław w 70 proc. to gruzowisko. Ludziom towarzyszy pragnienie, by powrócić do normalności - wynagrodzić już sobie to, co zniszczyła wojna, cieszyć się i kochać.
''Kup pan cegłę''
Antoni Wojtaszek przyjeżdża do Wrocławia z Kępna w lipcu 1945 r. Ma 20 lat. Planuje znaleźć pracę (w tak zniszczonym mieście będzie jej na pewno dużo), a potem kształcić się dalej w elektronice i robić karierę zawodową. Jest inteligentny, rzutki. Przyszłość stoi przed nim otworem.
- Gdy przyjechałem, życie toczyło się w okolicach Dworca Nadodrze. Kamienice stały tu niezburzone - opowiada. - Dzisiejsza ul. Jedności Narodowej (najpierw Matthias Strasse, a potem ul. Stalina) - była najważniejszą w mieście.
We Wrocławiu jest niebezpiecznie. Bandy niemieckich i polskich szabrowników nocami wybijają okna mieszkań, rabują.
- Pamiętam jak przyszli do sąsiadki, Müllerowej. Zszedłem, by ją obronić. Nie bałem się - czy mnie zastrzelą. Mówię: Panowie, przecież ta pani ma troje dzieci. Dajcie spokój, bardzo dobra kobieta, jest tutaj dozorczynią. Zaniechali grabieży. Uprosiłem. Społeczności niemieckie, które zamieszkują całe kamienice, z szabrownictwem radzą sobie dość prosto. Piszą na bramie ''tyfus brzuszny''. Ta zakaźna choroba zbiera wtedy w mieście żniwo i odstrasza nieproszonego gościa.
Rabunki zdarzają się także w dzień. Kierownika pana Wojtaszka z Zakładów Energetycznych, zaczepiają około godziny 12, tuż obok Rynku. Wychodzą od gruzów. ''Chłopie cegłę mam. Co ci milsze, życie czy portfel?'' - wyjaśniają, o co im chodzi i zabierają pieniądze oraz rower i radio, które wiózł koledze.
Oprócz grup zajmujących się kradzieżą, w ukryciu działają niemieckie organizacje polityczne. Chcą doprowadzić do przyłączenia Dolnego Śląska z powrotem do Niemiec.
- Wiem, że w więzieniu przy Kleczkowskiej tuż po wojnie wykonywano na ich członkach wyroki śmierci - mówi pan Antoni. - Być może do tych organizacji należeli mężczyźni, których rankiem widywaliśmy zastrzelonych pod obecnym budynkiem Akademii Muzycznej na pl. 1 Maja (dziś Jana Pawła II). Kim byli dokładnie i co robili, nie interesowałem się: coraz bardziej absorbowała mnie polska działalność konspiracyjna.
Płacili co trzy miesiące
Czy relacje między Polakami i Niemcami były trudne? - pytam, chociaż odpowiedź wydaje mi się oczywista. Nagromadzony po latach wojennego cierpienia żal, ból, złość musiały mieć wpływ na relacje. Odpowiedź pana Antoniego mnie zaskakuje. - Tak na co dzień, to nie. Po wojnie każdy myślał o sobie, o pracy, własnym życiu. Z Niemcami budowaliśmy raczej poprawne, a nawet bliskie relacje.
Gdy zatrudnia się w elektrowni, we wrześniu 1945 r., większość kadry zwierzchniczej w jego dziale stanowią Niemcy. Nie ma wśród nich SS-manów, tylko pracownicy zatrudnieni w czasie wojny.
- Na początku, wiadomo, Polak musiał się trochę podporządkować - opowiada. - Porozumiewaliśmy się, jak kto umiał: po niemiecku, po polsku, na migi. Z czasem, gdy odkryli, że jestem fachowcem - stawali się wobec mnie coraz bardziej otwarci. Stopniowo na ich miejsce pojawiała się polska kadra.
- Utrzymanie się w tamtym okresie było trudne. Przychodziliśmy do pracy codziennie z nadzieją, że kiedyś dostaniemy pensję. Płacili co dwa, trzy miesiące, tyle ile akurat mieli - mówi pan Antoni, wspominając o dodatkowej pracy społecznej, którą wykonywał w zakładzie w niedziele. - Sytuacja z wypłatami unormowała się w połowie 1946 r.
Od zakładu pracy dostaje mieszkanie w okolicy Nadodrza, przy ul. Kurkowej. Najpierw brudne i zapluskwione lokum w jakimś podwórzu, potem - kawalerkę na poddaszu.
- Dach przeciekał, nieraz spaliśmy z kolegą pod parasolami. Za to mieliśmy jako taką ochronę, gdyby włamali się do nas szabrownicy. Mogliśmy uciec na dach.
- Wtedy byliśmy młodzi, to się nam to podobało - dodaje.
Antoni Wojtaszek fot. Dorota Niedźwiecka
Radioodbiornik: sprzęt zakazany
Znajomość elektroniki umożliwia panu Wojtaszkowi nie tylko znalezienie dobrej pracy. Dzięki umiejętnościom z zebranych na opuszczonym lotnisku części (wtedy większość potrzebnych rzeczy brało się z opuszczonych magazynów lub piwnic) konstruuje towar deficytowy: radioodbiornik.
- W tamtych czasach nie można było mieć radia bez zezwolenia - wyjaśnia. - Komuniści bali się antyustrojowej propagandy. Pamiętam stertę odbiorników, skonfiskowanych ludziom i składowanych przy pl. Muzealnym. W mieszkaniach mieliśmy zamontowane kołchoźniki, czyli taki rodzaj głośników, które odbierały tylko propagandowe audycje z komunistycznego radiowęzła.
Przez swoje radio pan Antoni słucha Wolnej Europy: tego, że Stany Zjednoczone lada chwila napadną na osłabioną Rosję i zakończą komunistyczną hegemonię. - Wierzyliśmy w to i organizowaliśmy się, by być gotowymi na walkę.
Pod koniec 1945 r. na Dolnym Śląsku działa ponad 20 organizacji niepodległościowych, przeniesionych ze wschodu lub zbudowanych od podstaw. Wkrótce uaktywni się kolejna - ''Kresowiak'', w 1951 r. przemianowana na ''Rzeczpospolitą Polskę Walczącą''. To największa po lwowskim okręgu ''Wolności i Niezawisłości'' organizacja podziemna; liczy ok. 500 członków. - Jej przyszłego komendanta, AK-owca, kpt. Włodzimierza Pawłowskiego poznałem w barze ''Zakątek'' przy ul. Kaszubskiej. Zaczęliśmy rozmawiać: także o rozwijającej się propagandzie komunistycznej i o tym, że jesteśmy gotowi poświęcić sporo czasu i wysiłku, a nawet zdrowie i życie, by się temu sprzeciwiać.
- Tak, byliśmy świadomi, że może nas za to spotkać kara śmierci - mówi, opowiadając o tajnych spotkaniach w różnych punktach miasta i werbowaniu znajomych.
Napad na posterunek
- Walczyliśmy o niepodległość, najpierw drukując i rozdając ulotki, przekonujące do głosowania na PSL, podczas wyborów do sejmu w 1947 r. - wyjaśnia. - Chodziliśmy po ulicach we trzech. Dwaj obserwowali, czy wokół nie przechodzi ktoś, wyglądający na komunistycznego tajniaka, a trzeci zostawiał ulotki na ławce, wręczał ludziom, wtykał w drzwi domów. Albo podbiegaliśmy do tramwajów i wrzucaliśmy je do środka.
- Tak, tak. Komunistycznego tajniaka można było rozpoznać: był zazwyczaj lepiej ubrany i rozglądał się mocno dookoła - odpowiada na moje pytanie. W 1945 r. pan Wojtaszek bierze udział w pierwszej (i jednej z jego dwóch) akcji zbrojnej. Zabezpiecza Pawłowskiego i kolegę, którzy z bronią w ręku wchodzą na posterunek milicyjny na Rakowcu, pacyfikują milicjantów i odbijają dziewięć osób ze znajdującej się w piwnicy celi.
- Wiem, że ''politycznie siedzieli'' - mówi. - Nie dopytywałem dokładnie, bo w organizacji nie o wszystko się przecież pyta.
Po sfałszowanych wyborach w 1947 r. i ucieczce Stanisława Mikołajczyka z Polski kpt. Pawłowski zaczyna się ukrywać. Mieszka u znajomych, także u pana Wojtaszka, albo na ogródkach działkowych poza granicami miasta.
Antoni Wojtaszek jako komendant ds. technicznych ''Kresowiaka'' i ''Rzeczypospolitej Polski Walczącej'' na Stare Miasto, organizuje transporty, radiostacje, gromadzi sprzęt jak telefony czy maski gazowe na wypadek wybuchu wojny.
- Jedną z radiostacji zamontowałem na wieży, znajdującego się w sercu miasta, kościoła uniwersyteckiego - mówi z dumą. - Pracowałem tam jako monter oświetlenia, mogłem więc uczynić to niepostrzeżenie. Dzięki radiostacji odbierałem od komendanta rozkazy. Trzeba było tylko uważać, czy pod wieżą nie przejeżdża wojskowy łazik z anteną nasłuchową, który mógł mnie zlokalizować.
- To były czasy… - zamyśla się i zmienia temat: - Ale dobre chwile też miałem. Znajomości. Panieństwo. Miałem powiedzenie u kobiet - śmieje się, opowiadając o tym, jak to znajomy fotograf, Dzięglewski, umieścił na wystawie tuż koło Rynku jego zdjęcie. Widząc je, dwie panie weszły do zakładu, by zapytać o jego adres.
- Odważne były kobiety w tamtych czasach…- zauważam.
- No wie pani, jak zawsze. Ktoś musi być odważny: albo jedna strona albo druga.
Na tym tle: walki o niepodległość i zwyczajnych radości toczy się wrocławska codzienność. Miasto długo było traktowane jak zaplecze materiałów budowlanych dla Warszawy.
- W różnych punktach ludzie łopatami zrzucali gruz na wozy i ciężarówki, które odwoziły go na platformy kolejowe. Tory kolejki dochodziły wtedy w środek miasta - do pl. Dzierżyńskiego (dzisiejszy Dominikański) i pl. Wolności. Moi znajomi przyjeżdżali zaprzęgiem z Kępna, by zarobić na zwózce. Pod koniec lat ’40 zaczęto budować pierwszą dzielnicę: tuż przy Dworcu Głównym - KDM.
- Jak się rozbudowywał Wrocław potem nie widziałem. Byłem już w więzieniu.
Wysiedlenie Niemców z Wrocławia, 1945 r. fot. PAP
Zamiast strzału w tył głowy
Komendant kpt. Włodzimierz Pawłowski i jego zastępca, starszy sierżant Józef Radłowski, zostali zamordowani strzałem w tył głowy, 24 kwietnia 1953 r. w więzieniu przy ul. Kleczkowskiej. Antoni Wojtaszek (dziś w randze kapitana) został skazany na 12 lat więzienia. Po śmierci Stalina, w 1954 r. rodzinie udało się wystarać przepustkę dla niego z powodu złego stanu zdrowia. Prawie półtora roku spędził w szpitalu. Potem objęła go amnestia.
Pan Wojtaszek od dziesięcioleci gromadzi dokumentację, dotyczącą działalności własnej, funkcjonariuszy komunistycznych i ''Rzeczypospolitej Polski Walczącej'', aktywnie uczestniczy w inicjatywach stowarzyszeń, upamiętniających organizacje niepodległościowe i w pracach IPN-u. Udzielał potrzebnych informacji, gdy w 2003 r. ekshumowano szczątki jego komendantów z kwatery niezłomnych Cmentarza na Osobowicach.
- Mam 91 lat i staram się opowiadać o przeszłości zainteresowanym, na ile jeszcze zdrowie pozwala - mówi. - Żeby młodzież kochała coraz bardziej ojczyznę. Coraz lepiej wiedziała, czym dawne czasy różniły się od obecnych, i tak żyła, by takie trudne wydarzenia, jakich doświadczaliśmy, już się nie powtórzyły.
###Dorota Niedźwiecka dla Wirtualnej Polski