Wojna z narkotykami na Filipinach. W pięć miesięcy bez wyroków dokonano ponad 5 tys. egzekucji
• Na Filipinach trwa krwawa wojna z narkotykami
• Od początku lipca policja i opłaceni zabójcy zlikwidowali ponad 5 tys. ludzi
• Proceder likwidacji bez zarzutów i wyroków popiera prezydent Duterte
• Udokumentowano ogromną liczbę egzekucji przypadkowych ludzi
• Kampania jest krytykowana przez Zachód i Baracka Obamę
• Okazuje się jednak, że jest współfinansowana także ze środków USA
Rodrigo Duterte, który objął fotel prezydencki 30 czerwca wydał bezlitosną wojnę narkotykom. Na celowniku są wszyscy od lordów przestępczego podziemia po nieletnich uliczników z torebką strunową w kieszeni. Jednak to dolny szczebel z reguły trafia na celownik władz.
Masowa skala zabójstw i pytania i odpowiedzi
Liczby najlepiej świadczą o tym, jak bezlitosna jest to wojna. Od początku rządów Duterte zabito już ponad 5,6 tys. rzekomo związanych z branżą. Ponad 2 tys. zginęło od policyjnych kul, a pozostali w samosądach wymierzonych przez najemnych zbirów, opłacanych przez władzę. Kolejne dziesiątki tysięcy zostało aresztowanych. Pomijając już nawet kontrowersje związane z pozaprawnym charakterem wojny narkotykowej na Filipinach, nikt tak naprawdę nie wie, jaka jest skala pomyłkowych likwidacji i aresztowań.
Duterte doszedł do władzy m.in. na fali obietnicy zabicia 100 tys. przestępców i nakarmienia nimi ryb w zatoce Manili. Jeśli więc przywiązuje wagę do swoich obietnic, cała kampania może się dopiero rozkręcać. - Wykonujcie swoją służbę, a jeśli w trakcie zabijecie tysiąc osób, bo ją wykonywaliście, ja was ochronię - mówił Duterte na publicznej odprawie policyjnej przy okazji inauguracji akcji na początku lipca.
I faktycznie, prezydent rozpostarł nad policją i płatnymi zabójcami parasol ochronny. Do dziś żaden funkcjonariusz nie trafił przed sąd z powodu zabicia w czasie aresztowań, wydziały wewnętrzne nie wszczynają żadnych śledztw z powodu nadużyć, a wszystkie krwawe akcje są traktowane jako czyny w samoobronie. Poszczególne przypadki prawdopodobnie nigdy nie doczekają się wnikliwego śledztwa.
Sposób prowadzenia wojny krytykuje Zachód. Międzynarodowe organizacje broniące praw człowieka twierdzą, że proceder daje tak naprawdę zielone światło do zabijania ludzi bez postawienia zarzutów i wyroków. We wrześniu do sprawy odniósł się Barack Obama, który zaznaczył, że takie kwestie powinny być rozstrzygane "w prawidłowy sposób". - Konsekwencje robienia tego w nieprawidłowy sposób są takie, że krzywdzeni są niewinni ludzie i mamy wiele niezamierzonych skutków, które nie rozwiązują problemu - mówił.
Problem w tym, że wojna z narkotykami na Filipinach jest bezpośrednio współfinansowana przez Stany Zjednoczone.
Jak USA dokładają cegiełkę
Serwis BuzzFeed News ujawnił, w jaki sposób wielomilionowe amerykańskie programy pomocowe bezpośrednio wspierają proceder wojny z narkotykami. A to wszystko przy jednoczesnych regulacjach, które zabraniają wysyłania pomocy finansowej do krajów, które "istotnie naruszają prawa człowieka" (tzw. Leahy Law z 1997 r.).
W śledztwie dziennikarskim okazało się, że konkretne posterunki i komendy, które bardzo aktywnie likwidują ludzi w ramach kampanii walki z narkotykami, są bezpośrednimi odbiorcami amerykańskich dolarów. Dzieje się tak szczególnie w stołecznym rejonie metropolitalnym Manili. Jak już wspominano policja zabiła w ramach wojny ponad 2 tys. ludzi w całym kraju. Wspomniany rejon to aż 35-40 proc. całości policyjnych akcji. Oczywiście wszystkie przypadki policja rejestruje jako konieczne akty samoobrony.
W ramach międzynarodowej pomocy Amerykanie uczą Filipińczyków, jak rozpracowywać narkotykowe gangi, przerywać łańcuchy dostaw czy tworzyć sieci informatorów. Część pieniędzy idzie na zakup sprzętu - komputery, mundury, aparaturę badawczą, kamery, itp.
Targety na zabijanie i aresztowania
BuzzFeed News dotarło do listy ponad 200 policyjnych placówek, które były beneficjentami amerykańskiej pomocy, a jest ich z całą pewnością więcej. Nie ma najmniejszych szans na to, że akurat te posterunki nie biorą udziału w kampanii, bo wszystkie jednostki policyjne w kraju zostały włączone w wojnę z narkotykami.
Już w sierpniu 22 wysokich rangą oficerów zostało zwolnionych, bo osiągnęli "niesatysfakcjonujące wyniki". We wrześniu reporterzy radia NPR odwiedzili komendanta Paulito Sabulao, który po dwóch miesiącach spotkał się z naciskami przełożonych, bo jego posterunek nie zaliczył żadnych egzekucji w ciągu dwóch miesięcy od startu kampanii.
Problem szybko został rozwiązany, bo ludzie Sabulao szybko zabili 12 osób i aresztowali kolejnych kilkanaście. Masowe łapanki są zresztą kolejnym efektem antynarkotykowej kampanii. Liczba więźniów gwałtownie rośnie, a filipińskie więzienia były skrajnie przepełnione jeszcze przed całą wojną.
Jedna strona medalu
Nie da się ukryć, że w tym szale zabijania giną też zupełnie przypadkowe osoby. Tak było na przypadku Jay-R Derdera, który w listopadzie nie wrócił z pracy do domu. Jay-R był uzależniony od metamfetaminy, starał się zerwać z nałogiem, bo obawiał się, że zostanie zabity z powodu swojego nałogu.
Zginął od policyjnych kul, a rodzina zidentyfikowała go po zdjęciach zakrwawionego ciała z miejsca zdarzenia. W gazetach opisano policyjną wersję zdarzeń o zabójstwie dilera, który był także złodziejem. Jay-R miał stawiać opór przed aresztowaniem, a gdy został zapędzony w kozi róg, rzekomo wyjął broń i zaczął strzelać.
Takie historie stały się w Filipinach codziennością. A to tylko jedna strona medalu. Drugą są zabójstwa wykonywane przez opłaconych egzekutorów, którzy także mają pełne ręce roboty. W ich przypadku ustalenie, kto i z jakiego powodu padł ich ofiarą i czyje ciało z ranami kłutymi wylądowało właśnie w rynsztoku, jest najczęściej niemożliwe do ustalenia.