Wojna nerwów w stolicy Gruzji
(PAP)
25-tysięczny tłum demonstruje przed gmachem gruzińskiego parlamentu w Tbilisi. Ludzie domagają się ustąpienia prezydenta Eduarda Szewardnadze. Oskarżają głowę państwa i jego ekipę o sfałszowanie wyborów parlamentarnych sprzed niemal dwóch tygodni.
Przywódca opozycji wezwał demonstrantów do marszu pod siedzibę prezydenta. Demonstranci zapewniają, że nie chcą szturmować budynku, tylko do niego podejść.
"Nie chcemy konfrontacji z władzami, musimy jednak sprawić, by do prezydenta dotarł głos narodu" - powiedział opozycjonista.
Manifestacja jest szczelnie obstawiona przez policję i wojsko. Przedstawiciele władz mówią, że w tłumie jest około dwustu uzbrojonych ludzi. Opozycja odpowiada, że to plotki, celowo rozpuszczane przez wojsko.
Jest rzeczywiście bardzo niebezpiecznie - powiedział Radiu Zet polski ksiądz pracujący w stolicy Gruzji.
Zdaniem księdza Szulczyńskiego, Gruzini są nie tyle niezadowoleni z polityki, co po prostu chcą, żeby im się lepiej żyło.
W pełnym emocji apelu do Gruzinów prezydent Szewardnadze wezwał, by nie brali udziału w organizowanych przez opozycję masowych demonstracjach, i przestrzegł przed niebezpieczeństwem wojny domowej.