PublicystykaWojciech Orliński przestrzega przed internetem: czas się bać

Wojciech Orliński przestrzega przed internetem: czas się bać

Nawet mieszkańcy NRD nie byli inwigilowani przez Stasi tak skutecznie, jak my jesteśmy codziennie inwigilowani w sieci. Bardzo długo nie zdawaliśmy sobie po prostu sprawy, że tak jest i to był błąd polskiego rządu, że nie potrafił tego w jakiś sposób wytłumaczyć - mówi Wojciech Orliński, dziennikarz i popularny bloger, autor książki "Internet. Czas się bać", w rozmowie z Ewą Koszowską.

Wojciech Orliński przestrzega przed internetem: czas się bać
Źródło zdjęć: © Fotolia | marcinmaslowski
Ewa Koszowska

25.08.2017 | aktual.: 25.08.2017 17:36

Ewa Koszowska: Internet. Czas się bać. Chce nas pan przestraszyć?

Wojciech Orliński: Straszę tym, co mi się wydaje negatywnymi zjawiskami, czyli zagrożeniem dla naszej prywatności, dla wolności słowa, brakiem dostępu do informacji czy wolności wyboru. Wbrew pozorom internet - choć daje nam pewne nowe mechanizmy - dużo przy okazji zabiera. Staram się na przykład czytelników nastraszyć, że prawdopodobnie niedługo powinni się bać o swoją pracę, tak jak ja się boję o swoją.

Mają nade mną tę przewagę, że oni wiedzą, kim ja jestem, a ja nie wiem, kim są oni, ale mimo wszystko staram się to zrobić. Bardzo trudno znaleźć w tej chwili branżę, której internet w jakiś sposób nie dotyka. A jak dotyka, to prawie zawsze na minus.

Jakiś przykład.

Na pewno lepiej pracować w księgarni niż w magazynie Amazona, czy w papierowej gazecie niż w portalu. Cokolwiek więc ten mój czytelnik robi, czy jest taksówkarzem, czy ma sklep z butami, czy ma restaurację, to prawdopodobnie w pewnym momencie trzepnie go Groupon, obsmarują go na jakimś 4squarze i będzie miał niespodziewane problemy. Straszę też wyzwaniem dla demokracji, jakim są potężne korporacje, które w tej chwili rządzą w internecie. Demokracja jeszcze nigdy nie miała takiego wyzwania, jeszcze nigdy nie było tak potężnych firm. Tych zagrożeń jest sporo. Oczywiście, poza tym są szanse i jestem świadom wszystkich tych fajnych rzeczy, które możemy zrobić za pomocą internetu np. studiowanie przez internet na Harvardzie czy zrobienie przelewu nie wychodząc do banku. Ja też z tego korzystam, ale naprawdę warto się na chwilę zatrzymać i zastanowić nad tym, co przy okazji tracimy.

Jak to możliwe, że straciliśmy dostęp do informacji?

Prawie każdy człowiek, który zaczyna przygodę z internetem, w pewnym momencie dokonuje takiego odkrycia: "O jejku. Jak bardzo internet jest pełen ludzi, którzy myślą tak, jak ja". Wierzy, że jego poglądy są wyjątkowo rozsądne, skoro właściwie wszyscy myślą podobnie. W takim razie dlaczego nie podzielają ich Sejm i media? Muszą być wmanipulowane w jakiś spisek, skoro wszystkim internautom wydaje się to być wiadome i oczywiste, a do nich to nie dociera. Dowcip polega na tym, że nie ma dwóch osób, które widzą tak samo internet. Na Facebooku widzimy tylko to, co opłaca się nam pokazać, przy czym opłaca się wyświetlić reklamy. To samo jest z Googlem. Nie ma dwóch takich samych osób, którym Google pokaże takie same wyniki wyszukiwania. I oczywiście, gdy wpiszemy zdanie: "Katastrofa smoleńska", wyskoczą nam wyniki, które będą tylko naszym spojrzeniem na katastrofę smoleńską.

Z jakimi przykrymi niespodziankami mamy do czynienia na Facebooku?

Najważniejszym zagrożeniem, które się wiąże z każdą z tych firm (Facebook, Twitter, Google, YouTube) jest to, że one już w tej chwili są bezalternatywne. Nie każdy może sobie dziś pozwolić na luksus niebycia na Facebooku. To już przestało być dobrowolne. Do pewnego momentu można było mówić, że to jest wolna decyzja ludzi, ale w momencie, gdy jakaś firma zyskuje status monopolisty, co uzyskał już Facebook jeśli chodzi o społeczności, czy Google jeśli chodzi o wyszukiwanie, już nie ma wyboru, bo jest brak alternatywy.

Wszystkie serwisy społecznościowe starają się nam utrudnić, czy wręcz uniemożliwić odejście. Nawet gdyby nawet ktoś chciał się przenieść do konkurencyjnego serwisu, to nie jest takie proste. Całkowite wyjście z usług Google'a, zwłaszcza dla kogoś, kto ma telefon z Androidem, jest w zasadzie niemożliwe. Jednocześnie, te firmy wykorzystują swoją dominującą pozycję.

To, co mi się strasznie nie podoba, to że z internetu, który był pełen różnych konkurujących ze sobą wyszukiwarek, różnych konkurujących ze sobą serwisów społecznościowych, różnych konkurujących ze sobą serwisów z filmikami czy obrazkami, wylądowaliśmy w internecie, w którym na to wszystko jest jedna firma, która trzyma łapę na dziewięćdziesięciu kilku procentach swojego rynku.

System jest celowo tak zaprojektowany, żeby nam było trudno kontrolować w nim swą prywatność?

W praktyce nawet ludzie, którzy zawodowo żyją z social mediów, często popełniają pomyłki. Kontrola jest coraz trudniejsza, bo Facebook notorycznie pogarsza swoje usługi i świadczenia.

Warunki są coraz gorsze, a w dodatku celowo sam interfejs użytkownika konfiguracji jest tak skonstruowany, żeby człowiek w końcu się pomylił. Te firmy zarabiają nie na dostarczaniu nam dobrej usługi, tylko na wyświetlaniu reklam. A każda wpadka prywatnościowa - czyli każde zdjęcie, które miało być tylko dla narzeczonego, a poszło na cały świat - wywoła mnóstwo ruchu. Pokaże się przy tym więcej reklam, dużo kampanii się na tym nakręci itd. Tak więc te monopolistyczne firmy tak naprawdę są wrogami nas - użytkowników i naszego interesu, ponieważ my jesteśmy dla nich towarem. To jest bardzo niebezpieczne, ponieważ te firmy dbają o interes reklamodawców, a nie nasz.

Zbierają o nas również jakieś informacje. Eric Schmidt, szef Google'a uważa, że "jeżeli chcemy coś ukryć przez innymi, powinniśmy tego nie robić".

Teraz te firmy internetowe udają strasznie oburzone. Wszystko zaczęło się przecież od tego, że model biznesowy Google'a, Facebooka, Twittera zbudowano przede wszystkim na gromadzeniu informacji o użytkownikach. To ogromne bogactwo informacji, które obejmuje nie tylko to, co piszemy w internecie (to jest akurat najmniej istotne), ale także wiadomości z jakiej sieci internetowej korzystamy czy jakiej marki sprzętem się posługujemy.

Ci, którzy po raz pierwszy zakładali konto na Facebooku pewnie byli zaskoczeni, że na przywitanie dostali listę osób, które mogą znać. Lista jest bardzo trafna i nawet największy cyberentuzjasta zadaje sobie pytanie: "Skąd oni to wiedzą?'' Tymczasem ktoś, kto regularnie sprawdza internet, zostawia informacje choćby o tym, gdzie się porusza po mieście. Każde zalogowanie zostawia jakiś ślad informacji. Oczywiście, im ten komplet informacji jest potrzebny tylko po to, żeby pokazywać nam lepsze reklamy, co samo w sobie jeszcze nie jest takie groźne. Ale tak naprawdę to jest ten następny logiczny krok - że w końcu sięgną po to tajne służby. Jeżeli jest takie bogactwo danych o każdym obywatelu, o jego związku, w jakich godzinach się spotyka, o czym rozmawia, co kupuje, jakie książki czyta, jakiej muzyki słucha itd., to trudno tego nie wykorzystać.

Jak to się stało, że doszliśmy do takiego punktu?

Zaczęło się od tego, że dominującym modelem biznesowym w internecie stała się darmowość w zamian za inwigilację. Zgodziliśmy się na to wszystko bezmyślnie. Rzuciliśmy się na tą darmowość, zapominając o znanej zasadzie życiowej: "Za darmo jest tylko ser w pułapce na myszy". I oczywiście wpadliśmy w tą pułapkę.

Był pan zdziwiony, gdy Edward Snowden ujawnił ogromny zasięg elektronicznej inwigilacji prowadzonej przez amerykański wywiad?

W swojej książce cytuję "Digital Conect", której autorem jest Robert McChesney. On pisze o tym, co ujawnił Snowden, tyle że na podstawie poszlak, a Snowden pokazał dowody. Póki nie mieliśmy dowodów, można było więcej ukryć. Ale oczywiście to nie było zupełne zaskoczenie.

Granice wolności słowa w internecie nie są jasne?

Ze względu na to, jak duże znaczenie dla demokracji mają media, każde państwo demokratyczne zawsze miało ustawę medialną, prawo prasowe, jakąś ustawę o mediach elektronicznych. Regulujemy prasę w taki czy w inny sposób przez zmuszanie do publikacji sprostowań, przez nakładanie takiej czy innej odpowiedzialności za takie czy inne grzeszki. Każdy kraj demokratyczny podchodził do tego inaczej, ale regulacje w tym zakresie zawsze istniały. Tymczasem w internecie doszło do sytuacji, w której mamy nagle kilku dominujących graczy, którzy nie mają żadnych takich zobowiązań. Nie ma odpowiednika np. obowiązku publikowania sprostowań w internecie.

Na fałszywych informacjach w portalach się tak naprawdę więcej zarabia. Link zawierający wyssane z palca informacje nabije kliknięcia, bo tłumy ludzi wejdą, żeby napisać "ale bzdura". I wszystkim się pokaże reklamę, więc firma prowadząca portal jest zmotywowana do pisania bzdur. To jest bardzo niedobre. Moim zdaniem przyjrzenie się temu - to też są media, więc też potrzebne są jakieś regulacje - jest niezbędne, ponieważ za chwilę np. przestanie już w ogóle istnieć telewizja taka, jaką dotąd znaliśmy. Często do naszych mieszkań tym samym kablem przychodzi internet i telewizja kablowa, i część tych zer i jedynek jest nazwana telewizją, więc podlega regulacjom, a część jest nazwana internetem i tam hulaj dusza. To jest chore.

Facebook nie ma żadnych wytycznych?

Zarządzający Facebookiem miotają się od ściany do ściany i nie są w stanie z tym dojść do ładu. Sami nie wiedzą, jakie w serwisie obowiązują standardy moderacji. Przykładem jest sprawa pokazania zamaskowanego człowieka, który obcina kobiecie głowę. Film był wielkim hitem Facebooka. Kilka miesięcy wcześniej społecznościowy gigant spotkał się z powszechną krytyką za usunięcie zdjęć karmiącej piersią matki. W tej chwili mamy do czynienia z czyszczeniem serwisu z mowy nienawiści. Sam obserwuję tę akcję bez entuzjazmu. Nie zamierzam bronić np. antysemitów, ale strasznie mi się nie podoba, że granice wolności słowa ma wyznaczyć cyfrowy odpowiednik tłumu ludzi z pochodniami, który ruszył linczować narodowców.

Jeśli zbierze się odpowiednia grupa osób, mogą zamknąć każdy fanpage, nawet jeśli nie narusza regulaminu.

Ponieważ Facebook jest nieprzewidywalny, nietransparentny i nie wiadomo właściwie, jak działa, to nie wiemy, co może zrobić zorganizowana grupa. Kluczową decyzję, i to jest kolejna absurdalna sytuacja, podejmuje się na zasadzie sądu kapturowego. Z informacji, które przeciekają o Facebooku wynika, że zajmują się z tym ludzie Trzeciego Świata, którzy są bardzo słabo opłacani i którzy treść sporów śledzą przez automaty tłumaczące. Nie są więc w stanie często zrozumieć tekstów, które oceniają.

Jeśli nasze prawo nakłada regulacje, to dlaczego zrezygnowaliśmy z rodzimych serwisów dla tych, gdzie tej ochrony nie mamy?

Bardzo długo nie zdawaliśmy sobie po prostu sprawy, że tak jest i, moim zdaniem, to był błąd polskiego rządu, że nie potrafił tego w jakiś sposób wytłumaczyć. Oczywiście, to prawda, że istnieją bardzo surowe, bardzo wyśrubowane przepisy, dotyczące ochrony prywatności w Unii Europejskiej i jest specjalna dyrektywa. Natomiast w Stanach Zjednoczonych nie rozumieją naszego pojęcia prywatności. To od samego początku było głupie. Rząd każe drukować na paczkach papierosów, że palenie powoduje raka, a nikt nigdy nie dostał ostrzeżenia, że jeśli wchodzisz na Facebooka, to jesteś narażony na inwigilację.

Dowiadujemy się z książki "Internet. Czas się bać", że na każde miejsce pracy, jakie tworzy Amazon, przypada od czterech do pięciu takich, które zniszczył. Internet zabiera nam pracę?

Pierwszą rzeczą, jaką człowiek odkrywa w internecie jest: "Wszyscy mają takie same poglądy, jak ja". A drugą: "Super, ile mogę zaoszczędzić. Będę mógł pójść do sklepu, obejrzeć towar, a potem kupię ten towar w internecie, gdzie jest 20 proc. tańszy, bo firma, która go sprzedaje, nie utrzymuje sklepu. Genialne!" Tyle, że w efekcie sami tracimy pracę, ponieważ okazuje się, że sami byliśmy tymi 20 procentami, na których ktoś inny zaoszczędzi. To dwie fazy: najpierw "o rety, ile oszczędzam!". A potem: "o rety, wyleciałem z roboty"

Czy jesteśmy na takim etapie, że już nic nie można z tym zrobić?

Ja jestem z natury pesymistą. Jeżeli w czymś widzę nadzieję, to w nowych inicjatywach regulatorskich Unii Europejskiej. Sama możliwość, że Unia będzie mogła nakładać wysokie kary na cyberkorpy, przywróci właściwe proporcje. Na razie te wielkie cyberkorporacje w ogóle nie muszą się przejmować. Nawet jeśli są przyłapywane na kradzieży danych, po prostu nie ponoszą żadnej kary, albo płacą promile od swoich miliardowych zysków. Kiedy Unia Europejska będzie mogła na nie nakładać kary rzędu miliarda, to może się tym przejmą.

Rozmawiała Ewa Koszowska, Wirtualna Polska

Wojciech Orliński - polski dziennikarz, publicysta i pisarz, autor książek podróżniczych, fantastycznych i publicystycznych. Od 1997 pracuje w „Gazecie Wyborczej”, gdzie pisze głównie na tematy związane z kulturą masową i internetem.

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)