Wojciech Mann: Syn jest moim najlepszym zawodowym asystentem i dopełnieniem

Jakie zwyczaje panowały w rodzinnym domu Wojciecha Manna, czym za młodu nasiąknął jego syn Marcin i co wywoływało tarcia w ich relacji opowiadają zgodnie ojciec i syn.

Wojciech Mann
Wojciech Mann
Źródło zdjęć: © PAP | FOTON/PAP

W kolejnej rozmowie z cyklu Sounds Familia prowadzonej przez Michała Adamkiewicza-Wolniaka gościmy Marcina i Wojciecha Mannów.

Michał Wolniak: Moim gościem jest Wojciech Mann. Tutaj właściwie mógłbym postawić kropkę, ale chcę, żeby to wybrzmiało: legenda mikrofonu, tytan kamery i Behemot redaktorstwa.

Wojciech Mann: I gigant fit-kultury oczywiście.

…oraz Marcin Mann. Tak się składa, że syn i wyjątkowo uzdolniony dziennikarz radiowy. Panie Wojciechu, czy był Pan popularny w szkole i jaką rolę Pan pełnił w klasie?

Wojciech Mann: Moje wspomnienia o szkole są szczególne, bo byłem w klasie eksperymentalnej, co polegało na tym, że myśmy praktycznie w tym samym składzie przeszli od pierwszej klasy do matury. Był ten sam wychowawca i właściwie poza niewielkimi rotacjami, zżywaliśmy się ze sobą przez jedenaście lat, bo tyle wtedy trwała edukacja szkolna. I ja w tej klasie nie byłem wybitnym uczniem ani żadnym prowodyrem, szczególnie – co mówię ze wstydem, ale po latach mogę – nie byłem np. bardzo dobrym piłkarzem ręcznym czy specjalistą od robienia gwiazdy na WF-ie. To mnie eliminowało z kręgu popularnych sportowców. Ale miałem inklinacje do żartów nie tylko z kolegów, ale i z nauczycieli. I nawet ktoś mi mówił, że jestem takim rozbawiaczem, co mnie dotknęło, bo ja uważałem się za poważnego człowieka, a to, że rozbawiałem, było działalnością dodatkową.

A kim Pan chciał zostać? Czytałem o strażakach, kierowcach wyścigowych, ale mnie interesują nie marzenia dziecięce, tylko moment, kiedy był Pan już młodym dorosłym i wchodził w życie.

Wojciech: Pod koniec liceum miałem okres fascynacji literaturą science fiction, która w Polsce była bardzo mało dostępna, ale mnie to kręciło okropnie. Miałem kolegę w klasie, który miał ambicje zostać inżynierem atomistyki i to mnie ciekawiło z racji niezwykłości i wejścia w tematykę niemal kosmiczną. Ale potem sobie uświadomiłem, że do tego trzeba się wielu rzeczy nauczyć. Pod koniec liceum właściwie nie miałem kierunku, który bym sobie wymarzył. Miałem kolegów, którzy chcieli być grafikami, aktorami, inżynierami, a mnie to jakoś nie interesowało. I dlatego mnie wylali z pierwszej uczelni, ale nie żałuję, bo tam się nauczyłem też niekoniecznie tych rzeczy, których oni uczyli.

Moim marzeniem było zostać kioskarzem, bo chciałem przeczytać wszystko, co się publikuje w gazetach i czasopismach, co później zmieniło mi się w dziennikarstwo.

Wojciech: Rzeczywiście, u mnie też padło słowo dziennikarstwo i nie uświadamiałem sobie tego, ale to mnie korciło. Nawet zrobiłem gazetkę szkolną, w której coś tam napisałem i to mi sprawiało przyjemność.

Marcin, a Ty kim chciałeś zostać?

Wojciech: Tatusiem.

Marcin: Jak ja to chciałem powiedzieć! (śmiech) Ja mam dużo pomysłów na minutę. Kiedy nadszedł moment podejmowania decyzji w późnym liceum, wydawało mi się, że pójdę w fotografię, którą zresztą studiowałem. Ale cieszę się, że nie pracuję w zawodzie, bo chociaż chwilowo czynnie nie robię zdjęć, to na pewno do tego wrócę. Raczej nie chciałem być tatusiem. Chyba chciałem od tego uciec. Dlatego wybrałem studia zagranicą. Gdy rozmawialiście o dziennikarskich początkach, to ja widzę, że w ogóle o tym nie myślałem, chociaż miałem okazję popracować w Trójce od kuchni, kiedy trafiłem na Piotrka Stelmacha jeszcze w gimnazjum. I to, co się wydarzyło trzy lata temu w związku z Radiem Nowy Świat, to też był tak naprawdę przypadek.

Gdzie Ty, Marcin, dorastałeś, to się domyślam. Natomiast gdzie Pan dorastał?

Wojciech: Dorastałem w Warszawie, na Powiślu. Właściwie pierwsze moje wspomnienia są z Powiśla tużpowojennego, bo były to wczesne lata 50. Ciągle się trzymałem tego miejsca, do którego do dzisiaj mam ogromny sentyment, ale nie byłem ani łobuzem, ani też, jak to się wtedy nazywało, lamusem, czyli grzecznym chłopczykiem, który przemykał chyłkiem po uliczkach. Byłem normalnym chłopakiem, który robił te same głupoty i te same chwilami nawet mądre rzeczy, co znajomi w jego wieku.

Czy rodzice czegoś Panu zakazywali? Jaka była ich wrażliwość w stosunku do dziecka w porównaniu z obecnymi czasami?

Wojciech: Ja miałem trochę nietypowych rodziców, ponieważ oni nie mieli surowych zasad, chyba mieli do mnie zaufanie. Oczywiście zdarzyło się, że jak mnie przyłapali na wagarach, to była awantura. Później, jak już byłem zaawansowanym nastolatkiem, to była afera, że śmierdzę tytoniem, ale nie taka znowu wielka. Aha, była jedna sprawa, o której mogę powiedzieć bardzo ogólnie: był dysonans między tym, czego uczono mnie w szkole w sensie światopoglądowym, a tym, co miałem w domu, bo moi rodzice byli bardzo dalecy od ideologii PZPR czy Związku Radzieckiego. Musiałem to sobie sam w głowie poukładać i uznać na własny rachunek, kto ma rację.

A jakie nakazy czy wartości przekazywane przez rodziców wywoływały Pana bunt?

Wojciech: To są wręcz anegdotyczne rzeczy, bo te wartości – np. postawa obywatelska – były wzorowe ze strony moich rodziców. Mało tego, obydwoje rodziców było wychowankami ze Lwowa, więc byłem jeszcze nasączony wspomnieniami o tym fragmencie Polski, który już nie był polski. A pamiętam jeden konflikt, kiedy mój ojciec postanowił, że mam za długie włosy i zmusił mnie do pójścia do fryzjera i zrobienia sobie jeża. To było okropne. Ja to bardzo przeżywałem.

Nic głębszego?

Wojciech: Głębszego nie. Chociaż… Było np. coś takiego, że ja się ubierałem inaczej niż większość moich kolegów. Ale nie dlatego, że chciałem się wyróżnić, tylko dlatego, że mój ojciec, który był artystą, nie akceptował pewnych stylów ubierania młodzieży. Nienawidził pończoch dla chłopaków albo granatowych, uniwersalnych ubranek: krótkie spodenki i marynarka. Ja marynarki nie miałem przez calusieńką szkołę, chodziłem w jakichś swetrach, koszulach. To było fantastyczne, dawało mi takie poczucie wolności akceptowanej przez rodziców.

Marcin, a jakie nakazy czy zasady rodziców wywoływały Twój bunt?

Wojciech: Bądź śmiały, bądź odważny, nie bój się.

Marcin: My się spotykamy w ogóle w ciekawym momencie, bo trochę ostatnio między nami grzmiało. Chcesz jakoś tato zareagować?

Wojciech: Mów, mów! Nie będę Cię karał.

Marcin: Ja też nie mam zamiaru cię kompromitować, bo nie mam za bardzo czym, ale też nie chcę koloryzować i udawać, że zawsze było idealnie. Bywały sytuacje, kiedy coś mi się nie podobało, ale z drugiej strony miałem mnóstwo wolności. Natomiast coś, co pamiętam przez to może, że jestem jedynakiem, to pewnego rodzaju nadopiekuńczość związana z chęcią, żebym miał w życiu jak najlepiej.

Czy są jakieś rodzinne wartości, które chciałbyś przekazać swoim hipotetycznym dzieciom?

Marcin: Chyba przyzwolenie na to, żeby dać sobie czas na poszukanie pewnych rzeczy, bez presji. Może nawet miałem wręcz za dużo wolności. Nawet w szkole, na którą się zdecydowałem i na jaką mi rodzice pozwolili, był taki system, że to my sami decydowaliśmy o tym, jakie przedmioty rozszerzamy, jakie zawężamy. Z jednej strony to było super, z drugiej strony wiem, że gdyby ktoś wtedy stanął nade mną z batem, to może bym się trochę szybciej ogarnął w życiu z pewnymi kwestiami.

Panie Wojciechu, to samo pytanie do Pana: jakie rzeczy czy zachowania, zwyczaje warto przekazywać kolejnemu pokoleniu, a jakich nie?

Wojciech: To jest ryzykowne, bo moje intencje dotyczące przekazywania pewnych rzeczy mogą być odbierane po drugiej stronie jako system nakazowy albo dyscyplinowanie. Niestety mam pewne nawyki i to nieprawda, że ja się z tym urodziłem albo rodzice to we mnie wpoili. To wieloletnia praca w radiu nauczyła mnie pewnych rzeczy. Mianowicie: bardzo wielki szacunek i ocenianie wartości czasu począwszy od punktualności, poprzez taką proporcję, kiedy się gada, żeby nie gadać za długo, jak i również kiedy się milczy, żeby nie milczeć za długo, kiedy się chce coś powiedzieć. I poukładane życie zawodowe. Ja napominałem Marcina wielokrotnie. Być może to był błąd, bo on ma swój system pracy, ale jeśli jest zaangażowany w zajęcia, w których biorą udział inni, to żeby pamiętał o szacunku dla ich czasu. Być może z jego punktu widzenia ja jestem nudny i upierdliwy.

Marcin: Dla mnie to jest pewnego rodzaju elementarz szacunku do innych. Z drugiej strony, wychodzę z założenia, że gdy rozmawiam z kimkolwiek, włącznie z rodzicami, to jesteśmy na równi. Tutaj się czasem pojawiały tarcia. Bo może ja wyskakiwałem za szybko na poziom, gdzie wydawało mi się, że gadam jak równy z równym, a wcale tak nie było. Ale to jest coś, co ja na przykład właśnie wyniosłem z domu. Mogę każdemu zwrócić uwagę, powiedzieć mu, co mi się podoba, co nie, bez owijania w bawełnę i zabaw w przesadną dyplomację.

Wojciech: No tak, to może wynikać z zupełnie innych obyczajów. Bo te w moim domu – znowu sięgam do prehistorii – dzisiaj mogą być uważane za straszliwie archaiczną egzotykę. Całowanie matki w rękę po posiłku na przykład. Oczywiście zarzuciłem to później, ale nigdy nie uważałem, że to mi uwłacza.

A pod kątem czasu poświęcanego Panu, czy było go dość? Jakie były wtedy wzorce wychowania?

Wojciech: Wedle mojej miary miał dość, ilekroć go potrzebowałem. Gdy byłem mały, potrzebowałem ojcowskiej pomocy czy uwagi, kiedy mama była zajęta. Ale nie pamiętam takiej sytuacji, żebym się czuł zlekceważony czy opuszczony, czy że prosiłem go o coś, a on tego nie zrobił. Nie, on był bardzo ok pod tym względem.

Przeczytałem w książce o Kazimierzu Mannie, że opowiadał Pan, że on o Polsce zawsze opowiadał z uczuciem i przejęciem, że to była ważna część wychowania pomimo tego, że ten kraj go skrzywdził więzieniem. Czy takie uczucie do ojczyzny starał się Pan przekazać dziecku?

Wojciech: Ojciec nigdy nie był górnolotnie mówiący o tym. To było między wierszami, w opowieściach, w sentymencie do wspomnień nie tylko lwowskich, ale i warszawskich.

Wydaje mi się, że ja to w sposób nieświadomy zaabsorbowałem, bo nie pamiętam wykładu o obowiązku wobec ojczyzny, o fladze. To były jego normalne opowieści albo reakcje, bardzo nerwowe, na to, co było w mediach. Ja tego słuchałem jednym uchem. Miałem ochotę być w kontrze w wielu sprawach, ale niestety okazywało się, że to raczej on miał rację. Natomiast moje gadanie do Marcina chyba jest pozbawione takiego belferskiego uczenia obowiązków, ale on pewnie też słyszy moje komentarze, co jest charakterystyczne dla starszych ludzi. Jak im się coś nie podoba, to głośno wyrażają swoją opinię. Ale on ma swoją i to mi się podoba, że on nie idzie tak jak te małe kaczki za matką, tylko kombinuje po swojemu.

Często pamiętamy pojedyncze formacyjne wydarzenia, które zostają w głowie jak drogowskazy. Panie Wojciechu, Pan coś takiego pamięta?

Wojciech: Pamiętam, że bardzo dużo wniosków wyciągnąłem z tego, co czytałem. A czytałem maniakalnie, i książki odpowiednie dla mnie i nie, choć wiele cegieł-lektur szkolnych omijałem, bo mnie to męczyło. Próbowałem to przerzucić na Marcina, ale dla niego książki były już nieco archaiczną formą poznawania, on jest z pokolenia, które miało do dyspozycji i błyskające ekrany telewizyjne, i radio, a potem internet i to było takim niby żartobliwym, ale jednak obiektem sporu.

Marcin: Było lekkie ciśnienie. Do dzisiaj jest mi trochę wstyd, ale jestem osobą mało czytającą. Co prawda jak już zacznę, to połykam książkę w sekundę, ale ciężko jest mi się skupić. Nie wiem, czy to jest kwestia tego, jaki jestem w głowie poskładany, bo wychowywałem się jeszcze bez internetu. Za to dużo w domu razem oglądaliśmy, i to jest moje silne wspomnienie z dzieciństwa: wszystko od "Przyjaciół" i rzeczy lekkich, przez seriale medyczne, po lejącą się krew, horrory, które zostawiły we mnie ślad. Jest jeden taki, o którym nawet zdarza mi się wspominać na antenie, bo chyba widziałem go trochę za wcześnie: "Jeepers Creepers", który miał głupi polski tytuł "Smakosz". Potem bałem się wychodzić z psem na spacer wieczorami.

A jakie błędy Pan popełniał w wychowaniu? I czego Marcin nie lubił u Pana?

Wojciech: On u mnie nie lubi – nie wiem, jak to po polsku powiedzieć, mam głupi ten rozum, w którym mam angielskie słowa – jak ktoś jest "bossy" albo "patronising". Gdy ja mu mówię coś ex cathedra, to jego to czasem drażni. A ja mam tendencje do wypowiadania swoich opinii dosyć jasno i wtedy zapominam, że to nie jest chłopczyk, który ma cztery latka, tylko kawał chłopa i że może nie należy go strofować w pewnych kwestiach – nawet takich, które jak każdy ojciec uważam za niezwykle ważne i słuszne. Ale takie docieranie się jest niezbędne i nie postrzegam siebie jako ojca terrorysty. Mnie natomiast czasem drażni jego swobodne podejście do czegoś, do czego ja odnoszę się poważniej.

Marcin: Ja się kiedyś bałem odpytywania. Na przykład: oglądaliśmy wiadomości i padało jakieś nazwisko. I rodzice pytali wtedy, czy wiem, kto to jest. U mnie wywoływało to jakąś panikę. I to może być mój wewnętrzny problem pewności siebie, ale bałem się odpowiedzieć, bo czułem, że nie wiem, a powinienem wiedzieć.

Wojciech: Jak mówimy o wychowywaniu, to nie wspomniałem dotąd o szczególe, który wypracowałem na własny użytek dawno temu.

Marcin: Higiena (śmiech).

Wojciech: Nie. (śmiech) Gdy Marcin mówi o odpytywaniu, to my robiliśmy to bez złej intencji, tylko żeby go podciągnąć albo żeby wiedział, o czym mówimy. Ja dość prędko nauczyłem się odwagi w przyznawaniu się, że nie wiem. I to mi bardzo ułatwiło życie.

Marcin: Ja się tego nauczyłem prawdopodobnie później niż ty, ale doszedłem do tych samych wniosków. Myślę, że prawdopodobnie ta Wasza konsekwencja w pytaniu mnie doprowadziła do tego, że w końcu musiałem się przyznać, że nie wiem. I to jest fantastyczne, bo nie chcę się teraz chwalić, ale to chyba jedna z moich wielkich zalet: że w sytuacji publicznej jestem w stanie przyznać, że czegoś nie wiem. Widziałem nieraz, że ludzie w telewizji czy w radiu po prostu ściemniają. To jest głupie, bo po pierwsze słychać, że ściemniają, a po drugie, nie dość, że oni sami nie dowiedzą się czegoś nowego od eksperta, to jeszcze ograniczają możliwość zyskania wiedzy przez słuchaczy czy widzów.

A z czego jest Pan szczególnie dumny w wysiłku wychowania? Jest jakiś sposób, trik, który zaprocentował?

Wojciech: Nigdy nie myślałem w tych kategoriach: czy mogę poczuć dumę. Jest wiele elementów, które – mówię oszczędnie, żeby go rozbestwić – mnie zadowalają i uważam, że w wielu dziedzinach życia on sobie doskonale radzi, pomimo czasem widzianych niepewności. Na przykład to, że wiele rzeczy go interesuje, w związku z czym ma kłopot z tzw. wąską specjalizacją. Ja też zawsze go miałem. Jak mnie ktoś zapyta, kim ja jestem, to nie wiem, co odpowiedzieć. Jestem gadułą radiowym, który się nauczył trochę o muzyce, trochę o historii, ale takie określenie dziennikarza, że jest to "wszechstronny dyletant", bardzo mi odpowiada. Ja jestem wszechstronnym dyletantem. Mam tylko ambicję jako ojciec, żeby Marcin obok tych pobocznych zainteresowań miał jakiś nurt, w którym się czuje ekspertem.

Marcin: Zawsze nazywałeś to pewnego rodzaju kręgosłupem. U Ciebie to była, przynajmniej na początku, anglistyka, która w tamtych czasach była czymś szczególnym: możliwość wyjazdu, poznania kultury, a z drugiej strony mogłeś zawsze wrócić do uczenia angielskiego. Ja się bałem, że nie mam czegoś takiego, ale może nie wchodźmy tu w autoterapię i w to, jak się żyje z ojcem, który jest całkiem udany i którego lubi więcej osób niż mniej.

A jakie rzeczy lubiliście robić razem, gdy dorastałeś?

Marcin: Grać w "Need for Speed 2008".

Wojciech: Tak, graliśmy w gry komputerowe, w których on błyskawicznie przeskoczył wszelkie moje limity. (śmiech) Niektóre rzeczy lubiliśmy razem robić. Ale ja nawet nie nauczyłem Cię na rowerze jeździć, bo to wujek cię nauczył.

Marcin: Wujek Leszek mi odkręcił kółka i udawał, że za mną jest, ale go nie było. (śmiech) Wcześniej pojawił się wątek obecności ojca i ostatnio kolega opowiadał, że naszych rodziców w latach 90. było mało, no bo wolna Polska i mogli zacząć zarabiać poważne pieniądze. Ale ja właśnie nie mam takiego wspomnienia. Może to wyparłem i dopiero to wyjdzie w terapii, ale mi się wydawało, że Ty zawsze byłeś.

Wojciech: Ja też mam takie wspomnienia. Marcin słuchał też jako bierny odbiorca muzyki, którą przygotowywałem do radia i więcej o niej wiedział, niż sobie wyobrażałem, co też było dobre. To mógł być mój błąd, ale kiedy Marcin dorastał i robił się coraz bardziej samodzielny, uważałem, że jest moim najlepszym asystentem i dopełnieniem. I być może popełniam ten błąd, że bardziej lubię z nim pracować niż z innymi. A to może spętać w poczuciu, że jest przywiązany do mnie szeregiem sznurków. Potrafię być samodzielny, ale akurat mam dobrą komunikację z synem, nawet gdy się spieramy. I to powinienem przemyśleć chyba.

Marcin: Doprecyzuj, co powinieneś przemyśleć? To, że jesteśmy związani teraz w pracy?

Wojciech: Nie tylko w pracy. Uznałem, że Twoje umiejętności, np. posługiwania się komputerem, powoduje, że mam ciągle poczucie, że mam backup. Być może absorbuje Cię za bardzo, prosząc o dokształcenie mnie albo wykonanie czegoś, co ja zrobię wolniej.

Marcin: Wiesz, ja większość z tych rzeczy robię z przyjemnością. I to jest właśnie wynik tego, że mamy taką relację, w której nawet praca nie jest do końca pracą.

Wojciech: Uważaj, bo to dla mnie bardzo poważny komplement i potem będziesz musiał się z niego wycofać!

Marcin: Jest nagrane i będzie napisane! W tym, co razem robimy, jest też po prostu miłe spędzanie razem czasu, chociaż jestem często strofowany. Ostatnio mniej, bo przez tych kilka lat zdążyłem się od Ciebie trochę nauczyć, ale jesteśmy tam po partnersku. I też ja mogę sobie pozwolić na rzeczy, na które nikt inny, kto nie jest w relacji z Tobą na poziomie Krzyśka Materny, sobie nie pozwoli.

Wojciech: Ja go znam dłużej niż Ciebie.

Marcin: (śmiech) No właśnie. A jednak czuję, że mogę na ten poziom trochę tam z Tobą wskoczyć. I tam mi przynajmniej nie możesz powiedzieć, tak jak w domu, że powinienem Cię bardziej z szacunkiem traktować jako rodzica.

Mam jeszcze kilka pytań od moich dzieci z którymi przygotowuję tę serię wywiadów. Pierwsze od Julki z pozycji osoby dorastającej i wchodzącej w dorosłość: jakie kluczowe kompetencje powinno się dzisiaj zdobywać?

Marcin: Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to języki i informatyka. Nie trzeba nawet potem być programistą, ale wiele biznesów czy startupów wymaga takich zdolności. Widzę to na przykładzie mojej partnerki, która właśnie zderzyła się z tym, że jej pomysł na działalność kończy się tam, gdzie zaczyna się programowanie. To jednak IT odpowiada potem za nasze radio czy emisję podcastu.

Wojciech: Ja na pierwszym miejscu postawiłbym języki. Teraz gadanie w jednym języku, głównie angielskim, jest już normą. Informatyka dla wielu jest kluczowa, ale jak ktoś ma ochotę być poetą albo malarzem, to przede wszystkim języki otwierają okno na inną kulturę, na rozwój. Z wielkim zainteresowaniem oglądam polskich podróżników, takich samorodków, YouTuberów, którzy jeżdżą po świecie i pokazują swoimi oczami to, czego ja albo nie zobaczę, albo widziałem, ale inaczej. Więc te języki dla młodych ludzi są absolutnie bazą, którą mogą spożytkować czy to w technologii, czy w kulturze, czy jeszcze w czymś innym.

Kolejne pytanie od Julki: czy ważne jest wiedzieć od razu, co się chce robić w życiu?

Marcin: Ja bym im pozwolił na miotanie się. Mi się bardzo podobało.

Wojciech: Ja byłem bardzo szczęśliwy, że studiowałem 10 lat!

Marcin: Trzeba się trochę pomiotać. Ja czuję, że trochę się miotam do dziś. Ojciec wspominał, że jest wszechstronnym dyletantem. Ja nie wiem, czy jestem aż tak wszechstronny, chociaż chciałbym być, bo ta wszechstronność daje też takie poczucie, że nie trzeba się przywiązywać do jednej rzeczy w życiu.

Pytanie od Tymona, licealisty: gdzie szukać źródeł do samorozwoju? Mówił Pan o tym, jak dużo się uczył rzeczy, które są lub były poza głównym nurtem edukacji.

Wojciech: Uczyłem się, bo mnie interesowały i często mi się to bardzo przydawało, ale to pytanie jest niesłychanie otwarte, bo to jest również kwestia wyboru otoczenia, ludzi, których chce się mieć wokół siebie. Umiejętności przejrzenia tych mądrzących się ludzi dookoła. Czy oni są płytcy i tylko robią efektowne wejścia, czy realnie mogą coś nam dać? Robi się masę błędów i ja też je robiłem w kontaktach z ludźmi. Ale do tego trzeba mieć wewnętrzne "integrity", taką spójność, żeby nie dać się nabrać.

Marcin: Powiedziałeś bardzo ważną rzecz o tych błędach, a potem trochę zaprzeczyłeś, mówiąc, żeby nie dać się nabrać. Nie da się nie dać się nabrać. Trzeba dać sobie przyzwolenie na błędy, bo to one nas kształtują. I to jest łatwo powiedzieć, jak się ma już jakąś perspektywę. Ale gdyby nie te błędy, to by się było w zupełnie innym miejscu niż teraz. Więc albo można tego żałować, co nie prowadzi do niczego, albo można się cieszyć z tego, że jest się tu, gdzie się jest. Więc myślę, że to jest ważne, żeby dać sobie luz i poczucie, że to jest czas na popełnianie błędów.

Wojciech: Tylko żeby tego błędu nie ciągnąć za sobą.

Marcin: Tak. Wyciągnąć wnioski i lecieć dalej.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (34)