Wojciech Engelking: Słabnący prezes Kaczyński. Nadchodzi bezkrólewie
Kolejne spotkania Jarosława Kaczyńskiego z Andrzejem Dudą ujawniają, że prezes PiS popełnił - mimo wszystko - błąd, nie biorąc żadnego oficjalnego rządowego stanowiska. Legitymizacja (bo nie legalność) jego władzy, choć cały czas silna, zaczyna słabnąć.
Teflon prezesa
Był rok 2005. Po fiasku koalicyjnych rozmów z Platformą, PiS stworzył rząd mniejszościowy, na którego czele stanął sympatyczny polityk o aparycji byłego nauczyciela fizyki, szybko wsławiając się zawołaniem potrójnego „yes!” po wynegocjowaniu korzystnych dla Polski unijnych dofinansowań. PiS rósł w siłę, zbliżając do poziomu poparcia, jakim cieszy się dzisiaj - Jarosław Kaczyński uznał więc, że czas owo poparcie skonsumować. Jednym słowem: rozpisać nowe wybory i nie przejmować się Tuskiem, Komorowskim, Rokitą.
I zapewne tak by się stało (fabuła podobnej historii alternatywnej jest zresztą ciekawa: nie byłoby koalicji z Samoobroną i LPR-em, nie byłoby wicepremierów Giertycha i Leppera, nie byłoby wreszcie klęski PiS-u w roku 2007 i późniejszych ośmioletnich rządów Platformy), gdyby nie to, że prezesa odwiedził Andrzej Urbański, wówczas piastujący stanowisko szefa kancelarii prezydenta. Urbański spytał swego gospodarza, kto, według niego, wygra wybory.
„No, PiS” - odpowiedział Kaczyński.
„Nie - rzekł mu Urbański. - Wybory wygra premier Marcinkiewicz, nie ty”.
*Zobacz także: Duda kontra Kaczyński *
Tak przynajmniej sprawę opisuje Adam Bielan w nieautoryzowanej rozmowie z Teresą Torańską, opublikowanej w jej ostatniej książce pt. „Smoleńsk”. Owa anegdota rzuca sporo światła na wybory Kaczyńskiego sprzed dekady, ale też i na to, jak zachowuje się od roku 2015. O ile zatem dziesięć lat temu Kaczyński wiedział, że jest politykiem, który znakomicie radzi sobie w grze o władzę, a kiepsko w jej medialnej reprezentacji (dziesięć lat temu miał jeszcze Lecha, nawet przez niechętnych komentatorów traktowanego jako „ten dobry bliźniak”), o tyle nie wiedział tego, z czego zdał sobie sprawę w roku 2015: że na kogoś, kto go w tej medialnej reprezentacji zastąpi i będzie robił za warstwę teflonu, nie może wybrać byle kogo. Marcinkiewicz byle kim był, bo był wybrany na chybcika, po łebkach: nikt w PiS-ie zapewne nie rozważył, czy nie ma w sobie za dużo charyzmy albo nawet prostego uroku osobistego, na którym może zbudować siebie jako samodzielnego polityka. W roku 2015 Kaczyński wybrał więc warstwę teflonu o wiele ostrożniej.
Warstwa teflonu nazywała się Andrzej Duda i dziś okazuje się, że Kaczyński - być może - popełnił z nią jeszcze gorszy błąd niż z Marcinkiewiczem.
Pomiatanie i zabawa
Przez dwa lata jednak wszystko wyglądało tak, jak w zamierzeniu Kaczyńskiego powinno wyglądać. Prezydent robił za medialną twarz, a Kaczyński umacniał tę władzę, której najbardziej pragnął - taką, która, mówiąc Carlem Schmittem (w końcu uważnie czytanym przez prawniczego mistrza Kaczyńskiego, Stanisława Ehrlicha), nie jest tylko legalna. Właściwie może nie być legalna w ogóle, posiada jednak prawomocność, którą znajduje w społecznym poparciu, jakim się cieszy.
Powiedzenie wszak w roku 2015 czy 2016 (a nawet na początku 2017), że to Kaczyński faktycznie trzyma w Polsce stery, nie było niczym specjalnie odkrywczym - i właśnie na tym braku odkrywczości, na tym, że wszyscy to wiedzieli, prawomocność władzy Kaczyńskiego się zasadzała. Prezes PiS zawarł jakby z Polakami nigdzie niespisany pakt: wy wiecie, ja wiem, więc tak będzie. Dzielimy się ze sobą tą niby tajną, ale wcale nie tajną wiedzą i tak jest dobrze. Integralną częścią owego paktu było też to, że Kaczyński dawał Polakom rozrywkę - mogli sobie obejrzeć, jak pogardza kimś, kogo na bycie swoją warstwą teflonu wybrał.
Więc oglądali: jak prezes zapomina podziękować prezydentowi za przygotowanie szczytu NATO w Warszawie (nie zapominając jednocześnie wywyższyć Antoniego Macierewicza) i jak nie zauważa go na państwowej uroczystości, jak to prezydent musi pierwszy do szeregowego posła wyciągnąć rękę. Wydawałoby się, że taka legitymizacja władzy Jarosława Kaczyńskiego jest nie do rozbicia - problem w tym, że miała ona jeden słaby punkt, który dostrzegalny stał się dopiero ostatnio.
Tym punktem była właśnie osoba pogardzana. Prawomocność władzy Kaczyńskiego brała się z jej istnienia i jej dobrowolnej zgody na to, że prezes PiS nią pomiata. Prawomocność kończyła się zatem - a właściwie właśnie się kończy - w momencie, w którym na pomiatanie owa dobrowolna zgoda ustaje. Kaczyński ma to nieszczęście, że do legitymizującej go osoby do pomiatania wybrał pierwszego obywatela RP, którego nijak nie może odwołać, by zastąpić go kimś, kto pomiatanym być lubi. Mógłby, oczywiście, zagrozić niewystawieniem go w najbliższych wyborach przez PiS, ale perspektywa najbliższych wyborów jest perspektywą odległą. Kaczyński jako władca nie istnieje bez swojego podnóżka do kopania. Trochę jak w „Gwiezdnych wojnach”, gdzie o Sithach mistrz Yoda mówi, że „zawsze dwóch ich musi być, mistrz i uczeń”.
Andrzej Duda i Darth Vader
Problem w tym, że w „Gwiezdnych wojnach” nie jesteśmy, a Andrzej Duda nie jest Darthem Vaderem, który w finale „Powrotu Jedi” mści się na Imperatorze, zabijając go: prezydent nie ma takiej siły, by Kaczyńskiego zniszczyć. Jednym słowem: może mu odebrać legitymizację, jego prawomocność, owszem, ale nijak nie może jej wziąć na siebie. Może spotykać się z Kaczyńskim w Belwederze albo Pałacu Prezydenckim, może słowa PiS-owskiej delegacji, która po tym, jak zawetował dwie z ustaw o sądach, przekazała mu, że Jarosław daje trzy godziny na zmianę tej decyzji, skwitować wzruszeniem ramionami, ale bez własnego zaplecza (a za takie uznajmy Pałac i wyrażających do prezydenta sympatię polityków związanych z Pawłem Kukizem i Jarosławem Gowinem) utraconej przez Kaczyńskiego władzy nie weźmie. I na polskiej scenie politycznej nie ma aktualnie nikogo, kto mógłby ją wziąć, jak w 2007 roku wziął ją Donald Tusk.
To nie jest dobra wiadomość - oznacza bowiem, że stawiając na złego konia (lub też - pogardzając Andrzejem Dudą za bardzo, a przynajmniej do tego stopnia, że w społecznej świadomości owo pogardzanie realne zlało się z pogardzaniem z „Ucha prezesa”) Kaczyński sam siebie pozbawił możliwości realizowania w Polsce zmian, które zrealizować zaplanował. Działanie Dudy jest analogiczne do działania małej dziewczynki, która w baśni Andersena krzyknęła, że król jest nagi. Faktycznie, jest. Kaczyński nie ubrał samego siebie w żaden państwowy tytuł, funkcję, instytucję, która dawałaby legalny pozór zakorzenienia jego władzy. Jednak lepszy ten nagi król, o którym wszyscy wiedzą, że jest nagi, niż władza dryfująca między politykami, którzy nie potrafią jej wziąć w swoje ręce, jak w II Rzeczpospolitej po śmierci Piłsudskiego.
Plus jest oczywiście taki, że bezkrólewie, które - być może - nadchodzi, będzie nadchodziło jeszcze bardzo długo, bo polityczne konanie Kaczyńskiego, odbywające się wewnątrz jego własnego obozu, nie może być krótkie. To wciąż obóz, który prezesa szanuje i podziwia, w którym jest on bogiem. Istnieje więc szansa, że do swojej politycznej śmierci Kaczyński zdąży wychować lub znaleźć następcę, który albo przejmie jego model sprawowania władzy, oparty li tylko na prawomocności, nie zaś na legalności, albo też - skoro samego prezesa władza po politycznej śmierci nie za bardzo będzie interesowała - zaproponuje model inny. Tylko kandydatów, niestety, nie widać.
Wojciech Engelking dla WP Opinie