PublicystykaWojciech Engelking: Najlepszą obroną nie jest atak

Wojciech Engelking: Najlepszą obroną nie jest atak

Wściekle broniąc się przed - rzekomym - antyklerykalnym atakiem, Kościół i środowiska mu życzliwe tracą swojego największego sojusznika. Czyli tych, którym są obojętni.

Wojciech Engelking:  Najlepszą obroną nie jest atak
Źródło zdjęć: © East News | Jan Graczyński
Wojciech Engelking

Nergal factor

"Antyklerykalizm w polityce to pułapka na myszy" - oznajmił osiem lat temu na łamach "Newsweeka" Ludwik Dorn, dodając, że kto sięgnie po niego jako po oręż w wyborczej walce, ten kończy z przetrąconym karkiem.

Polski elektorat miał być zbyt konserwatywny, by uznał za poważną partię, która wytacza działa przeciwko katedrom. Stwierdzenie Dorna antycypował zresztą rok wcześniej Bartłomiej Sienkiewicz, chwaląc w "Tygodniku Powszechnym" Platformę Obywatelską za to, że nie podjęła oczekiwanej po niej przez wiele środowisk walki z Kościołem, lecz - postanowiła z nim pokojowo koegzystować.

Tezy Dorna i Sienkiewicza nie znalazły potwierdzenia zaledwie rok później, kiedy w wyborach w 2011 r. tryumfował bazujący na antyklerykalnych hasłach Janusz Palikot. Były jednak trafne w 2015 r., gdy ten sam Palikot, dociskając pedał niechęci do Kościoła, do Sejmu nie wszedł. Dlaczego tak się stało?

Odpowiedzi na to pytanie powinien poszukać każdy, kto chce wiedzieć, dlaczego Kościół i środowiska mu przyjazne przegrają jakoby rozpoczętą "Klerem" batalię o polski rząd dusz. Piszę - jakoby, bo ten tekst nie traktuje o filmie, ale o walce rozpętanej w dyskursie przez tych, którzy obrazu Smarzowskiego nie widzieli. Z jednej i drugiej strony.

Wróćmy do roku 2011. Bodaj jeden Tomasz Lis zwrócił wówczas uwagę na wydarzenie medialne, które wybory poprzedzało i które stanowiło wodę na młyn antyklerykalnej retoryki Palikota. Nazwał rzecz: "Nergal factor".

By przypomnieć: niedługo wcześniej wokalista grupy "Behemoth" objął fotel jurora w talent show TVP, co spotkało się z ostrą krytyką ze strony biskupów. Oskarżanemu o satanizm - a będącemu, że użyję wyjątkowo trafnego określenia ks. Bonieckiego, "diabłem jak z jasełek" - Nergalowi zapowiedziano, że w kolejnej edycji programu na utrzymanie stołka nie ma co liczyć. Publiczna telewizja ugięła się przed kościołem, a kilka tygodni później Janusz Palikot jako trzecia siła wszedł do Parlamentu.

Gdy w 2015 r. podobnej sprawy zabrakło, antyklerykalizm Palikota go zgubił.

Pierwsza kostka domina

Jaka płynie z tego nauka? Następująca: do wzmożenia nastrojów antyklerykalnych w Polsce niezbędne jest, aby to Kościół przewrócił pierwszą kostkę domina.

Kraj nad Wisłą jest bowiem wcielonym paradoksem. Z jednej strony, jak pokazują tegoroczne badania Pew Research Center, Polska jest najszybciej laicyzującym się państwem na świecie. Rzecz to szczególnie widoczna wśród młodych: do kościoła chodzi regularnie tylko 26 proc. Polaków do 40. roku życia, a zaledwie 16 proc. uznaje religię za sprawę dla swojego życia ważną.

Z drugiej strony, jak wynika z badań Piotra Szukalskiego z Uniwersytetu Łódzkiego, 76 proc. ślubów zawieranych w Polsce to śluby kościelne. Analogicznie, tylko 20 proc. pogrzebów to pogrzeby świeckie, aby pokazać, jak wielkie taka ceremonia bez kapłana wzbudza kontrowersje, starczy przypomnieć medialną awanturę po niedawnym pogrzebie Kory. Kościół nad Wisłą jest więc i silny, i słaby: chociaż codzienne w nim uczestnictwo powoli przechodzi do historii - uczestnictwo od święta nie ma sobie równych.

Ta radykalna podwójność mocy Kościoła w Polsce - w ramach której i coraz mniej uczniów uczęszcza na religię, i lwia część nowożeńców gotowa jest zagryźć zęby, byle tylko mieć ślub przed księdzem, obecność hierarchów na państwowych uroczystościach razi niewielu, podobnie jak zawieszone w miejscach publicznych krzyże - wzajemnie się równoważy. Efektem tej równowagi jest sytuacja, w której na co dzień dla większości Polaków kościół jest niewidzialny, by nagle, jakby ktoś zapalił światło w ciemnym pokoju, stał się widocznym od święta.

Tacy Polacy właśnie są największym Kościoła sojusznikiem. Gdy traktują go jako miejsce, w którym jako główni zainteresowani przebywają dwa razy w życiu (za drugim razem: w formie nieżywej), jako zainteresowani mniej z kolei na ślubach i pożegnaniach rodziny i przyjaciół, jeszcze mniej - przy okazji Bożego Narodzenia i Wielkanocy, nie zauważają jednocześnie wszelkich toczących tę instytucję chorób.

Owszem, wiedzą o nich - stąd popularność antyklerykalnych żartów - ale nie konotują z przestrzenią, w której z głośników płynie słodkie "Ave Maria", a młoda para całuje się przed ołtarzem.

Tacy Polacy jednocześnie przestają traktować Kościół jako miejsce i instytucję przezroczystą, gdy ów pragnie mieć lepszą pozycję, niż aktualnie posiadana (lub: gdy starają mu się lepszą pozycję zapewnić sympatycy). Wówczas reagują antyklerykalizmem. Tak było w przypadku Nergala i tak - jestem przekonany - będzie w przypadku "Kleru".

Uwidocznienie

Symptomatyczne jest, że choć film Smarzowskiego niewiele osób w Polsce widziało, zdanie na jego temat mają już wszyscy. Dlaczego tak się dzieje? Owszem, pewną odpowiedzialność ponosi zwiastun, który w wakacje dystrybutor umieścił na YouTubie - ten ostatni składał się z rzeczy, które wszyscy znają, szeregu dowcipów z brodą: tłusty sadłem i majątkiem biskup to figura, która w żartach funkcjonuje od dawna, podobnie jak ksiądz, który żyje ze swoją gospodynią. Nic nowego.

Kościół - i jego sympatycy - się jednak na zwiastun oburzyli. A właściwie: na fakt, iż ktoś miał czelność jego temat podjąć i postawić przed kamerą sprawy, które wcześniej funkcjonowały w obiegu dyskursu żartobliwego. Owo oburzenie szybko przemieniło się w atak: minister kultury ogłosił, że nie dał ani grosza na film Smarzowskiego, prezes Radia Gdańsk w żałosny sposób wycofał nagrodę publiczności na gdyńskim festiwalu, swoje zdanie wypowiedział prezes TVP a posłanka PiS-u zapowiedziała, że gdy film obejrzy, zastanowi się nad podjęciem starań o jego z kin wycofanie.

Chociaż znane jest powiedzenie, że najlepszą obroną jest atak, w wypadku polskiego Kościoła nijak ono nie działa. Odpowiadając agresją na dzieło, którego treść jak dotąd zna zdecydowana mniejszość Polaków, Kościół pokazał się jako instytucja, która ma nazbyt wygórowane roszczenia do bycia czymś więcej, niźli instancją, która zapewnia odpowiednią oprawę podczas ślubów, pogrzebów i świąt. Przy pomocy sympatyków, uczynił sam siebie nie tyle nieprzezroczystym, ile - zanadto widocznym.

Owszem, robił to już wcześniej - przykładowo: lobbując za określonymi projektami ustaw w takich sprawach, jak aborcja czy związki partnerskie - i wówczas również budził niechęć tych, którym dotychczas był obojętny; sprawa "Kleru" jest jednak inna. Czyniąc siebie widocznym przy okazji lobbowania za ustawami, Kościół prezentował się jako istotną polityczną siłę, zdolną zmienić prawo w Polsce; czyniąc siebie widocznym przy okazji filmu, pokazuje, że jest słaby, skoro może w niego uderzyć dzieło popkultury.

W niego - bo przecież nie w wiarę. Protesty hierarchów i ich sympatyków to nie są takie protesty, jakie w 2006 r. wybuchły przed kinową premierą "Kodu da Vinci" (czy w 2015 r. przy okazji emisji w TVP Kultura "Ostatniego kuszenia Chrystusa" Scorsese). Nic wszak nie wskazuje na to, by Smarzowski pragnął uderzyć w historię Zbawienia.

Czy będzie to początek przewrotu antyklerykalnego w Polsce? Krótkotrwałego - z pewnością, bo walkę o rząd dusz Kościół już przegrał, pokazując się jako instytucja słaba. Długotrwałego - wątpię.

Bo choć pewnie z duża część Polaków na "Kler" pójdzie, to równie duża część - i te grupy będą na siebie zachodzić - zapragnie, by w dniu ich ślubu "Ave Maria" płynęło między ściany nieco mniej zimne, niż w Urzędzie Stanu Cywilnego.

A te będą w najbliższej parafii, która w dniach innych niż ślub, stanie się równie przezroczysta, jak była przed wybuchem antyklerykalnych nastrojów.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)