Więźniowie obowiązku i więźniowie ciał
- Gdy tłumaczyłam jej, że wybuchła wojna, reagowała przeraźliwym krzykiem. Wtedy kładłam się obok niej i przytulałam - Olga wspomina ostatnie dni swojej mamy. Ich historia to opowieść o dwójce zakładników, z których jeden nie może uciec przed wojną przykuty do łóżka, drugi zostaje z powodu miłości.
Od redakcji: Tekst powstał w ramach programu stypendialnego Rozstaje. Projekt "Ukrainian authors for Europe. Europe for Ukrainian authors" jest współfinansowany przez rządy Czech, Węgier, Polski i Słowacji w ramach Grantów Wyszehradzkich z Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego. Misją Funduszu jest rozwijanie pomysłów na zrównoważoną współpracę regionalną w Europie Środkowej.
***
Podczas wojny wielu Ukraińców stanęło przed wyborem: ratować się ucieczką czy zostać na miejscu i pomagać innym. Problem był bardziej złożony, gdy "innymi" okazywali się bliscy z niepełnosprawnościami ruchowymi lub przewlekle chorzy.
Zebrałem historię trzech takich osób: Olgi z Kijowa, która opiekowała się leżącą matką w ostatnim stadium demencji, Jewhena z Charkowa i jego babci, która w przeddzień wybuchu otwartej wojny złamała nogę i trafiła do szpitala, oraz Ołeksija z Charkowa, który od pierwszych dni walk, ratował osoby porzucone przez rodziny.
Namaszczenie chorych. Kijów
– Zdajesz sobie sprawę, czym jest demencja? – Olga zaczyna opowieść o swojej matce. – To choroba irracjonalna. Wszystkie twoje wyobrażenia o człowieku, o działaniu jego mózgu, należy przekreślić. Prawie dziesięcioletnie doświadczenie opieki nad taką osobą zmieniło mój światopogląd. Psychiatra uprzedził mnie: "Niech pani schowa telewizor, bo ona go stłucze". Nie wierzyłam. Po pewnym czasie mama zaczęła się kłócić ze swoim odbiciem w lustrze i rozbiła odbiornik na daczy.
– W końcu zrozumiałam, że jej długotrwała pamięć przestaje działać, teraźniejszość gdzieś ulatuje, a ona krok po kroku wraca do czasów dzieciństwa. Mimo że była w swoim mieszkaniu, powtarzała, że chce do domu. Psychicznie cofnęła się do swojej młodości, okresu przed przyjazdem do Kijowa. Ja, jej jedyna córka, zniknęłam, przecież wtedy jeszcze nie istniałam. Znała moje imię, wołała mnie, ale nie umiała wyjaśnić, kim jestem – opowiada Olga.
Na początku choroby matka Olgi była świadoma swojego stanu i prosiła o pomoc. Bała się utraty kontroli nad sobą, nie mogła czytać i pisać, straciła poczucie czasu, zapominała słów. Straszyła bliskich, że skoczy z mostu.
– Myślę, że mówiła serio, tylko nie odważyła się na samobójstwo. W święto Trójcy pojechaliśmy na daczę pod Kijowem i zapomnieliśmy zamknąć drzwi. Wybiegła na podwórze i poszła do lasu. Szukaliśmy jej jakieś trzy godziny. Może chciała, żebyśmy jej wtedy nie znaleźli?
Olga zwraca uwagę, że konieczne jest uświadomienie społeczeństwa o problemach związanych z demencją: – Eutanazja? Kiedyś na lubelskim uniwersytecie miałam wykłady na ten temat. Wtedy nie rozumiałam, nad czym tu się zastanawiać. Gdy choroba mojej mamy zaczęła postępować, przypomniałam sobie tamte rozmowy i spojrzałam na tę kwestię na nowo. Teraz myślę, że człowiek powinien mieć prawo wyboru.
Gdy Olga zaszła w ciążę po raz drugi (teraz jej dzieci mają pięć i siedem lat), stwierdziła, że mama musi zostać "odosobniona" na kilka miesięcy, żeby ona mogła dać sobie radę z dwójką maluchów.
Okazało się, że w kijowskich szpitalach psychiatrycznych i domach opieki nie ma dla takich osób miejsc. Nikt nie chce przyjmować i doglądać trudnych pacjentów z demencją, chorobą nieuleczalną i postępującą. Rodzina znalazła miejsce w ośrodku na przedmieściach z długą kolejką oczekujących. Aż 80 rezydentami opiekowało się tam zaledwie siedem pielęgniarek. Psychiatra powiedział Oldze: "Możecie ją przywieźć, ale jej życie w zakładzie potrwa maksymalnie trzy miesiące. Sami musicie podjąć decyzję: jeśli chcecie pozbyć się kłopotu, pomogę wam z formalnościami. Takim chorym, mimo wszystko, lepiej jest w domu".
Prywatne ośrodki i tak są niesamowicie drogie, a w przypadku pacjentów z demencją opłata jest jeszcze wyższa. Dlatego na dwa miesiące przed porodem Olga postanowiła przewieźć mamę do opiekunki na wieś pod Winnicą.
– Mama nie chciała, żeby jacyś obcy dotykali jej podczas przebierania czy zabiegów higienicznych. Mimo że nigdy wcześniej nie używała wulgaryzmów, to swoją nianię potrafiła obsypywać najgorszymi bluzgami, bić ją, odpychać i opluwać – mówi.
Podczas pobytu pod Winnicą matka Olgi przewróciła się i złamała szyjkę kości udowej. Lekarze zarówno na miejscu, jak i w Kijowie, odmówili przeprowadzenia operacji. To rozpowszechniona praktyka w takich wypadkach. Miejsce złamania jest usztywniane, kość się zrasta, ale poszkodowany przestaje chodzić.
Medycy twierdzą, że osoby z demencją, nieświadome własnej sytuacji, nie mogą przechodzić rehabilitacji, do której potrzebne jest zaangażowanie pacjenta. Do tego ryzyko powtórnej kontuzji jest bardzo wysokie. Kilka miesięcy po wypadku, w maju 2018 kobieta wróciła do Kijowa. Zrozumiała, że znalazła się w domu, cieszyła się z wnuków.
***
Kilka dni przed rosyjską inwazją koleżanka z Lublina zaprosiła Olgę do siebie. Olga od szefostwa firmy usłyszała, żeby nie panikować, bo przecież "nikt nie zaatakuje Kijowa!".
– Tamtej nocy nie spałam, pakowałam niezbędne rzeczy i dokumenty. Przeczuwałam coś. O czwartej rano usłyszałam wybuchy, a później włączyłam przemówienie Putina do Rosjan. Obudziłam męża: "Zaczęło się. Zabieraj dzieci i jedź!". Przez sen nie zrozumiał nawet, o co chodzi. Gdy się ocknął, powiedział: "Nie możemy się rozdzielać". Zaczęliśmy zaklejać okna, żeby się jakoś uspokoić. Do dzisiaj są zasłonięte taśmą.
Jeszcze tego samego dnia okazało się, że mężczyźni nie mogą opuszczać Ukrainy. Rodzina nie wiedziała, co dalej robić. Jak w ogóle opuścić zakorkowane miasto, gdy co cztery godziny chorej trzeba zmienić pampersa i ją karmić? Odleżyny tworzą się w mgnieniu oka, a ich leczenie trwa tygodniami. Gdzie znaleźć mieszkanie i nocleg dla osoby unieruchomionej, niekontaktującej, która nie śpi w nocy, nie mówi, a potrafi tylko krzyczeć?
– Rosjanie z każdym dniem zbliżali się do miasta. Wtedy postanowiliśmy wyjechać na naszą przedmiejską daczę w okolicach Wyszogrodu. Zabrała się z nami moja siostra z rodziną. Pomogli nam znieść mamę i część bagaży do samochodu. Gdy opuszczaliśmy Kijów, mijaliśmy wojskowe pojazdy i ciała zabitych dywersantów leżących przy drodze.
Warunki w domku były całkiem niezłe, była tam też piwnica, którą przerobili na schron. Całe noce słychać było wybuchy.
– Z jednej strony mieliśmy widok na północne przedmieścia Kijowa, z drugiej – na zachodnie, czyli miejscowość Browary. Z obu widzieliśmy rozbłyski wybuchów. Mój syn owijał się kołdrą i leżał w łóżku jak w kokonie. Córka zaczęła kompulsywnie obgryzać paznokcie. Gdy spacerowaliśmy przez wieś, oglądaliśmy białe smugi zostawiane przez rakiety na niebie. Uświadomiliśmy sobie, że gdy droga poprowadzona przez groblę nad Dnieprem zostanie odcięta, będziemy zablokowani między rzeką a kanałem. Samochód stał przygotowany do wyjazdu: spakowaliśmy pampersy mamy, prześcieradła, torby z ubraniami, materac, kanistry z benzyną – wspomina Olga.
– Od początku inwazji przez trzy miesiące nie rozbierałam się: spałam w tym, w czym chodziłam. Czuwaliśmy z mężem przy mamie, zmienialiśmy się co trzy godziny, odsypialiśmy w ciągu dnia. Ona zrobiła się jeszcze bardziej nerwowa. Gdy tłumaczyłam jej, że wybuchła wojna, reagowała krzykiem. Wtedy kładłam się obok niej i przytulałam. Wtedy obie byłyśmy spokojniejsze.
Mama Olgi pochodziła z religijnej rodziny, chodziła do cerkwi i bardzo ceniła ojca Wołodymyra, proboszcza wsi, w której znajduje się ich dacza.
W maju jej zdrowie nagle się pogorszyło, doszło do obrzęku płuc. Olga wezwała księdza, żeby udzielił chorej namaszczenia. To jedyny sakrament dla osób w takim stanie, bo spowiedź i komunia nie są możliwe, gdyż chory może niewłaściwie reagować na pytania. Duchowny odmówił siedem modlitw, siedmiokrotnie namaścił kobietę olejem i przeczytał tyleż próśb o jej zdrowie.
***
– Jej ogródek był zawsze zadbany – wspomina Olga. – Rosły w nim piękne kwiaty. Robiłyśmy konfitury, marynowałyśmy własne warzywa. Pamiętam też nasze wyprawy do domów handlowych w centrum miasta. Długo stałyśmy w kolejkach po deficytowe towary, a potem spacerowałyśmy po Kijowie z przystankiem na kawę lub herbatę i torcik praski. Taki shopping po radziecku…
Mama Olgi umarła 2 sierpnia, na świętego Eliasza, w dzień urodzin swojego męża. Osiem dni później skończyłaby 73 lata: – Tego dnia tato obchodziłby 75. urodziny. Poszliśmy z dziećmi na jego grób. Gdy wróciliśmy, nalałam mamie kieliszek wina, dałam jej ulubione lody kawowe. Wybrałam się jeszcze w odwiedziny do kuzyna, porozmawiałam z nim chwilę, a gdy wróciłam, było już po wszystkim.
Pogrzeb odbył się we wsi, w której stała ich dacza. To rodzinna miejscowość ojca Olgi. Matka chciała mieć taką samą trumnę i nagrobek jak on. Prosiła, żeby postawić na jej grobie drewniany, rzeźbiony krzyż. W domach pogrzebowych Wyszogrodu dziwiono się, że Olga wybrzydza, przecież jeszcze nie tak dawno w ogóle nie było w czym chować zmarłych – dostawy były zablokowane przez wojnę. W końcu znaleźli to, czego poszukiwali.
Z daczy na cmentarz jechali dwa kilometry. Złożyli otwartą trumnę w samochodzie, a Olga przez całą drogę trzymała matkę za rękę: – To był słoneczny dzień. Wychudzone ciało mamy nagrzało się, zanim dojechaliśmy na miejsce. Jej dłoń zrobiła się ciepła! W ten sposób się ze mną pożegnała.
Przez te wszystkie lata Olga nie brała leków na uspokojenie.
– Po 40 dniach, symbolicznych dla pożegnania ze zmarłymi w naszej kulturze, rozłożyło mnie. Miałam objawy, których nie czułam nigdy wcześniej. Organizm uwolnił wieloletni stres nasilony przez wojnę. Teraz przyjmuję łagodne leki, jest już lepiej. Wszystko to siedzi w nas bardzo głęboko. Potrzeba dużo czasu, żebyśmy mogli się z tym uporać.
Zależność. Chersoń
Tydzień przed wybuchem wojny babcia 29-letniego Jewhena Jewtuszenki z Chersonia złamała kość udową i trafiła do szpitala. 24 lutego chłopak dostał telefon z ośrodka. Usłyszał: – Zabierajcie starą, nie ma komu się nią zająć.
86-latka nie mogła poruszać się o własnych siłach, dlatego po długich prośbach pozwolono jej zostać w szpitalu. Operację przeprowadzono dopiero w pierwszych dniach marca, gdy miasto było już okupowane przez Rosjan. Udała się, ale ze względu na czas oczekiwania mięśnie uległy atrofii. Staruszka potrzebowała rehabilitacji, ale lekarz nie mógł odwiedzać ich w domu, obiecał pracować z nią w szpitalu.
– Babcia poddała się psychicznie. Niewiele wcześniej umarł dziadek, z którym była od 66 lat. Mówiła: "Nie chcę być dla was ciężarem".
Rodzice błagali Jewhena, by ewakuował się razem z żoną w bezpieczniejsze strony. Jego mama, okulistka dziecięca, nie chciała wyjeżdżać z miasta, w którym brakowało lekarzy. Jewhen też postanowił zostać. Wierzył, że okupacja szybko się skończy.
– Ograniczyliśmy informacje przekazywane babci. I tak wszystko to było dla niej szokiem, nie mogła zrozumieć, jak Rosja mogła na nas napaść – mówi.
Gdy kobieta leżała w szpitalu, a rodzina czekała, by zabrać ją do domu i wywieźć z miasta, Jewhen zaangażował się w pomoc humanitarną. Rannym żołnierzom dostarczał bieliznę, ubrania i inne potrzebne rzeczy. Pomagał, jak mógł, także samotnym cywilom w podeszłym wieku, którzy nie dali rady wyjechać i zostali w sparaliżowanym mieście.
– Po tygodniu uświadomiłem sobie, że nie mamy żadnych zapasów. Zadbaliśmy o innych, a sami się nie zabezpieczyliśmy. Mieliśmy szczęście, że wielu znajomych wyjeżdżało i zostawiało nam jedzenie.
1 marca Rosjanie wkroczyli do Chersonia ze wszystkich stron, niebo było pełne ich samolotów. Udało się przeprowadzić ewakuację ukraińskich rannych. Cała trasa do sąsiedniego Mikołajowa, a to przecież 60 km, była zakorkowana.
– W pierwszym tygodniu marca w mieście odbyła się wielka proukraińska demonstracja. Przyszło około 12 tys. osób. Okupanci bali się chodzić pieszo, nie wychodzili ze swoich pojazdów. 15 marca wywiesili na państwowych budynkach swoje szmatławe trójkolorowe flagi, a potem zaczęli rozpędzać manifestantów granatami hukowymi, łzawiącymi i kolbami karabinów. Byłem rozdarty: iść na protest, stanąć w kolejce do apteki, sklepu albo bankomatu czy odwiedzić babcię?
Gdy szedł na demonstrację, mówił żonie, że wybiera się po chleb. W miarę możliwości starał się przekazywać ukraińskim żołnierzom informacje o rosyjskim wojsku. Dość szybko wychwyciła to rosyjska bezpieka. Pod jego nieobecność przeszukali mieszkanie, a jego zwinęli z ulicy. Dziewięć dni spędził w areszcie, gdzie starano się wymusić na nim zeznania. Do niczego się nie przyznał, a gdy wymuszono na nim obietnicę, że nie będzie angażował się w działania przeciwko okupantom, został wypuszczony. Z workiem na głowie wyrzucono go pod jakimiś garażami. Posiniaczony, ze wstrząsem mózgu, dowlekł się do domu.
Zobacz także
***
Babcia zmarła w szpitalu 8 kwietnia. Pogrzeb udało się zorganizować dopiero po pięciu dniach: – Koszty pochówku pod okupacją wzrosły kilkakrotnie. Pokryliśmy je z oszczędności odkładanych na zakup mieszkania. Stypa? Odbyła się dzięki pomocy właściciela jednej z kawiarni. Zebrało się około 20 osób: ci, którzy nie mogli ewakuować się z miasta. Ceremonia odbyła się w domu pogrzebowym, a na cmentarz, ze względu na niebezpieczeństwo ostrzału, wpuszczono tylko grabarzy.
Dopiero po miesiącu, gdy z okolic chersońskiej nekropolii usunięto rosyjski punkt kontrolny, Jewhen zaryzykował i zabrał rodzinę na grób babci.
Chłopak coraz silniej przejmował się losem osób pozostawionych samych sobie. Organizował dla nich środki medyczne, jedzenie i ubrania. Szczególnie palącą kwestią było dostarczenie leków, od których zależało ludzkie życie.
– Gdy babcia zmarła, nie miałem już specjalnego powodu, by pozostawać w Chersoniu, ale pomyślałem: kto będzie pomagał tym ludziom, gdy my wyjedziemy? Wiele od nas zależało, a mało kto wspierał emerytów.
Jewhen opowiada, że po jakimś czasie przestał bać się bombardowań i przyzwyczaił się do widoku okupantów. Do tego wyjazdy na tereny kontrolowane przez Ukrainę zrobiły się mniej bezpieczne. Nie organizowano zielonych korytarzy dla cywilów, ziemia niczyja była cały czas ostrzeliwana. Jeden z jego krewnych trafił pod ostrzał z Gradów.
We wrześniu 2022 toku jego znajomi, którzy zdecydowali się na ewakuację, przekazali mu zapasy jedzenia. Dostał mąkę, kartofle i zamrożone mięso. Zapomniał o nim i zostawił je w bagażniku auta. Przez parę dni nie wyjeżdżał z domu, a gdy w końcu poszedł do garażu, poczuł zapach zgnilizny. Gdy zaczął sprzątać, nagle wpadła okupacyjna policja. Wezwał ją sąsiad, który zamieszkał w ich bloku tuż przed wojną. Jewhen od początku podejrzewał go, że był konfidentem.
– Policjanci wycelowali we mnie broń: "Padnij, morda w glebę!". Pokazałem im moje dokumenty. Przyjechał kolejny patrol, spisali dane moje i żony oraz numery rejestracyjne samochodu. "No to co, pakujemy go?" – zastanawiali się. Okazało się jednak, że nie mają zdalnego dostępu do baz danych. Postanowili: "Pojedźmy na komisariat, sprawdzimy go. Jakby co, zwiniemy go jutro". A ja przecież miałem tę historię z dziewięciodniowym aresztowaniem.
Jewhen z żoną uciekli zaraz po odjeździe mundurowych. Spakowali się i opuścili miasto pożyczonym samochodem. Udało się im dotrzeć na tereny kontrolowane przez Ukrainę.
Dziś Jewhen działa w Fundacji Support Kherson, który dostarcza produkty humanitarne, głównie leki, na tereny wyzwolone przez ukraińską armię.
Ewakuacja. Charków
Ołeksij Masło, 34-letni projektant mody, dzwoni do mnie z samochodu stojącego na poboczu: – Zawieźliśmy karetki do Odessy i wracamy do stolicy po następne. Pojadą do Charkowa.
Masło urodził się w ostatnim ze wspomnianych miast, ale ostatnio mieszkał w Kijowie. Wojna zastała go w rodzinnych stronach, gdzie odwiedzał matkę. Jego ojciec znalazł się pod okupacją, na peryferiach obwodu charkowskiego.
Przez 20 pierwszych dni Ołeksij nie wiedział nawet, czy tato żyje. Dopiero po ponad dwóch miesiącach ojciec wyjechał na tereny kontrolowane przez Ukrainę. Był kierowcą ambulansu, został ranny podczas walk i musiał przejść trzy operacje, zanim wrócił do pracy. Ołeksij opowiada z uśmiechem: – Tak się złożyło, że teraz obaj jeździmy karetkami.
Chłopak zaczął pracować społecznie drugiego dnia po rozpoczęciu się inwazji. Miał zapas paliwa, co było w tamtym czasie prawdziwym luksusem.
– Postanowiłem, że będę jeździł, dopóki w baku nie będzie sucho. Potem zacząłem dostawać wpłaty na moją działalność. Stworzyłem grupę KharkivHelp, a moi przyjaciele założyli fundację w Holandii, która zaczęła kupować ambulansy i przerzucać je do Ukrainy. Na tym polega nasza współpraca. I nie chodzi tylko o Charków. Jeździliśmy do Bachmutu, Kramatorska, Słowiańska, do obwodu ługańskiego. Dziś ewakuowaliśmy siedemdziesięciolatka z Kupiańska. Został w tym mieście sam, nie wiem nawet dlaczego. Wdała mu się gangrena, noga jest praktycznie nie do odratowania. Informację o potrzebującym przekazali nam sąsiedzi, którzy nosili mu jedzenie.
Działacz wspomina przypadki ludzi pozostawionych bez niczego: – Znaleźliśmy 94-letnią staruszkę, którą porzuciła rodzina. Napisali tylko kartkę z imieniem i datą urodzenia. Nie miała nawet dokumentów.
Ołeksij i jego wolontariusze często pracują w strefie niczyjej, wyjeżdżając za pozycję armii ukraińskiej. Zdarza się, że w strefie walk przejeżdżają między czołgami, pod ostrzałem z moździerzy.
– Jedziemy, gdy tylko pojawia się szansa, żeby szybko wjechać i wyjechać. Reagujemy na zgłoszenia o konkretnych osobach, jedziemy pod adresy wskazane przez krewnych albo znajomych, ale zdarza się też tak, że przy okazji zabieramy przypadkowych ludzi ukrywających się w piwnicach. Pewnego razu mieliśmy odebrać sparaliżowaną kobietę, ale gdy dojechaliśmy, okazało się, że już nie żyje. Zgłoszenia często przekazują sąsiedzi, którzy nie mogą już wspierać potrzebujących, bo sami sobie nie radzą.
Wydostanie chorego z niebezpiecznego miejsca to tylko jedna strona medalu.
– Nikt nie chce ich przyjmować, szpitale są przepełnione. Rozmawiamy o ludziach, którzy wymagają codziennej opieki pielęgniarskiej. Możemy znaleźć im lokal, ale brakuje specjalistów, którzy zapewniliby im odpowiednie warunki. Ministerstwo polityki społecznej nie ma pomysłu, co robić z takimi osobami. W specjalistycznych klinikach także nie ma miejsc. Problemem jest transport. Trudno przerzucić chorego na drugi koniec kraju: z Charkowa do Lwowa czy do sanatorium w Karpatach. Na taką trasę potrzebny jest pielęgniarz, który będzie opiekował się pacjentem. Bo gdyby choremu coś się stało, jego rodzina może podać nas do sądu.
Mimo tych problemów skala pomocy Ołeksija jest imponująca: – Przez kilka miesięcy pracy tylko na odcinku charkowskim, razem z kilkoma innymi grupami wolontariackimi, pomogliśmy ponad 18 tysiącom potrzebujących.
***
Przełożył: Maciej Piotrowski
Myrosław Łajuk, poeta, prozaik i dramaturg, wykładowca akademicki, doktor filozofii i literatury. Urodził się na Huculszczyźnie, mieszka w Kijowie. Autor trzech książek poetyckich i trzech prozatorskich oraz książki dla dzieci. Jego tom poetycki "Metrofobia" został wydany przez Wydawnictwo Kolegium Europy Wschodniej w przekładzie Marcina Gaczkowskiego. Stypendysta Rozstajów 2022.