Wietnam nad Wisłą
Świat Wietnamczyków mieszkających w Polsce prawie nie przenika się ze światem Polaków. Przybysze z Azji mają swoje prawa, organizacje polityczne, a nawet system podatkowy i sprawiedliwości. Wewnątrz państwa polskiego powstaje quasi-państwo wietnamskie. Czy może się ono w przyszłości stać dla nas zagrożeniem?
Wietnam nad Wisłą
W dużych miastach widać ich niemal na każdym kroku. Prowadzą orientalne restauracje oraz uliczne budki z tanimi posiłkami, królują na bazarach. Są grzeczni, cisi, nikomu nie wadzą. Jednak pod tym pozorem nijakości ukrywa się niekiedy brutalny i niebezpieczny świat. Polska przez piętnaście lat wolności dorobiła się własnego getta imigracyjnego, nad którym nie ma żadnej kontroli. Od otwarcia, jakie nastąpiło w 1989 roku, liczba nielegalnych przybyszów do naszego kraju zaczęła w szybkim tempie rosnąć.
Szczególnie widoczni byli Azjaci, a wśród nich właśnie Wietnamczycy; to ich przyjeżdżało i zostawało u nas najwięcej. Z ojczyzny uciekali (i uciekają) ze względów ekonomicznych lub politycznych, czasami z obu jednocześnie. Co prawda u progu XXI wieku o Socjalistycznej Republice Wietnamu Niezależnej – Wolnej – Szczęśliwej (jak brzmi pełna nazwa państwa) nikt już nie napisze, jak w 2000 roku tygodnik The Economist, że “bliżej jej do Kuby niż urynkowujących się Chin”, a to za sprawą niebywałego tempa wzrostu gospodarczego. Od trzech lat nie spada ono poniżej 7 procent, a rząd zapowiada jeszcze jego podwojenie do 2010 roku i przedzierzgnięcie się kraju w nowego “tygrysa azjatyckiego”. Ale mimo tych sukcesów gospodarczych Wietnam pozostaje jedną z najbrutalniejszych dyktatur na świecie i nic nie zapowiada politycznych zmian.
Reżim wietnamski zwalcza opozycję w różny sposób. W ubiegłym roku nad Mekongiem powstało Internetowe Centrum do penetrowania sieci w poszukiwaniu antykomunistycznych treści, a także ruszyła policja internetowa, która tropi przeciwników systemu wśród internautów. Jednym z nich była Ngo Thi Lan, studentka pedagogiki z Hanoi, mieszkająca obecnie nielegalnie w Warszawie. W 2003 roku relegowano ją z uczelni po tym, jak została złapana na rozsyłaniu e-mailem informacji na temat represji wobec przeciwników reżimu. Była śledzona. Obawiając się uwięzienia, postanowiła uciekać. Rodzina zebrała na jej przerzut do Polski cztery tysiące dolarów. To i tak niewiele. Na ogół taka operacja kosztuje nawet 7-8 tysięcy dolarów od osoby.
Liberalne prawo, chłonny rynek
Imigranci przybywają do Polski przez Chiny i Rosję (Irkuck, Nowosybirsk, Moskwę) w małych, 8-10-osobowych, grupach. To optymalna liczba do przerzutu minibusami, a potem pieszo przez zieloną granicę. Zdaniem polskich pograniczników, w ostatnich 3-4 latach coraz więcej Wietnamczyków przyjeżdża przez Obwód Kalinigradzki, wcześniej dominował kierunek białoruski i ukraiński.
Żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza oceniają, że nielegalna imigracja jest coraz lepiej zorganizowana, a to dzięki współpracy gangów z mieszkańcami przygranicznych wsi. Podczas likwidacji jednego z kanałów przerzutowych zatrzymano 39 polskich “pomocników”. Brali oni za każdą przeprowadzoną osobę po 150 dolarów. Na samej Lubelszczyźnie w 2004 roku zatrzymano 130 Polaków zaangażowanych w przemyt ludzi. Ryzyko jest niewielkie, w razie wpadki bowiem przewodnicy zostawiają Wietnamczyków samym sobie. Jeśli już dochodzi do zatrzymania, do aresztu trafiają zazwyczaj płotki – kierowcy i rolnicy, którzy przechowywali uciekinierów i członków gangu w swoich gospodarstwach. Organizatorzy przerzutu pozostają bezkarni.
Gangi nie tylko przerzucają nielegalnych imigrantów, ale też organizują i kontrolują ich pobyt w Polsce. Uciekinierzy często opłacają tylko część kosztów przerzutu, resztę muszą potem odpracować. Bywa, iż całymi latami pracują na konto spłaty długu, a nie dla siebie. Prawdziwa lawina uchodźców ruszyła w połowie lat 90. – tylko między rokiem 1996 a 1997 wjechało legalnie do Polski około 12 tysięcy Wietnamczyków. Część z nich przyciągnęła legenda “Solidarności” i Lecha Wałęsy, inni znali nasz kraj z opowieści rodziców i znajomych studiujących nad Wisłą jeszcze w latach 60. i 70. Przyjeżdżali tutaj w ramach pomocy rządu PRL dla bratnich reżimów w Trzecim Świecie. Niewielka część dawnych studentów już wtedy osiedliła się w Polsce, tworząc przyczółki dla późniejszych imigrantów. Ilu ich było? – Nie wiadomo, nie ma dokumentów z tamtego czasu – mówi Jan Węgrzyn z Urzędu do spraw Repatriacji i Cudzoziemców.
W samym Wietnamie byli absolwenci polskich uczelni tworzą wpływowe lobby. Absolwentem Politechniki Śląskiej jest na przykład dyrektor Wietnamskiej Kompani Węglowej “Vinacoal”, a Politechniki Warszawskiej – obecny burmistrz Hanoi. Lobby to pomaga w organizowaniu nielegalnych wyjazdów do naszego kraju. Polska stała się trzecim, po Francji i Niemczech, centrum imigracji wietnamskiej w Europie. Najwięcej mieszka ich we Francji – pół miliona, w Niemczech 100 tysięcy. W Polsce ich liczba jest trudna do oszacowania. Dane MSWiA mówią, że w latach 1998-2003 wydało Wietnamczykom około 6 tysięcy pozwoleń na zamieszkanie na czas określony albo zezwoleń na osiedlenie się.
Jan Węgrzyn twierdzi, że przybyszów znad Mekongu mających uregulowany status prawny, czyli na przykład legitymujących się kartą stałego pobytu, mieszka u nas około 20 tysięcy, a 10 tysięcy nielegalnie. Aż 40 tysięcy imigrantów wietnamskich doliczyła się na podstawie swoich badań Teresa Halik, wietnamolog, doktor z Zakładu Krajów Pozaeuropejskich PAN. Z kolei ksiądz Edward Osiecki, werbista z parafii na warszawskim Natolinie, który od dwóch lat pracuje jako duszpasterz wietnamskich katolików, uważa, że jest ich 60 tysięcy. Zdaniem Nguyena Van Tai z proreżimowego Stowarzyszenia Wietnamczyków w Polsce “Solidarność i Przyjaźń”, ich liczba nie przekracza 20 tysięcy. Sami imigranci nieoficjalnie przyznają się do 40 tysięcy, w tym około 15 w samej stolicy. Najbliższe prawdy szacunki wahają się między 40 a 60 tysiącami. Wietnamczycy osiedlają się głównie w Warszawie, ale także w Szczecinie, Łodzi, Poznaniu, Krakowie i Katowicach.
Towarzysze
Waldemar Dziak, kierownik Zakładu Azji i Pacyfiku PAN, twierdzi, że: – Brak kontroli nad jakąś grupą narodową, pozostawanie jej w gettcie dla każdego kraju może być niebezpieczne. Dla Polski też. – W Polsce działają bezprawnie, ale całkiem jawnie wietnamskie służby specjalne sterowane przez ambasadę SRW – mówi Robert Krzysztoń z Instytutu im. Ignacego Paderewskiego, założonego w 1999 roku przez dawnych polskich opozycjonistów, by nieść pomoc uchodźcom. – Grożą one osobom występującym przeciwko reżimowi, przede wszystkim przebywającym u nas nielegalnie, przesłuchują je w ambasadzie lub budynku Reform Plaza [gdzie mieści się restauracja prowadzona przez wiceprezesa prorządowego Stowarzyszenia Wietnamczyków w Polsce “Solidarność i Przyjaźń”].
Szantażem zmuszają do uległości, opornych – biją. Znamy ich nazwiska, ale nic nie możemy udowodnić. Pokrzywdzeni ze strachu nie chcą zeznawać – opowiada Krzysztoń. Czy o takiej działalności polskie służby mogą nie wiedzieć? A może wiedzą, tylko przymykają na nią oko, bo nie chcą zagrozić interesom Rzeczypospolitej Polskiej z Socjalistyczną Republiką Wietnamu? Wszak podczas październikowego piątego już Szczytu ASEM (Asia-Europe Mitting) w Hanoi premier Marek Belka zapowiedział, między innymi, wejście na rynek wietnamski polskiego przemysłu zbrojeniowego. Między rządami omawiana jest też kwestia przyznania Wietnamowi nowego kredytu na rozwój kopalnictwa.
Nie sposób określić, w jakim stopniu wietnamskie służby kontrolują struktury organizujące życie nielegalnych imigrantów wietnamskich w Polsce. Z opowieści samych przybyszów wyłania się jednak obraz odrębnego świata z zamkniętym systemem pozabankowego obrotu pieniędzmi, udzielanymi na słowo kredytami, ściąganiem wewnętrznych podatków (haraczy), fałszowaniem dokumentów poświadczających tożsamość, głównie paszportów, a także wymiarem sprawiedliwości. W ocenie Jana Węgrzyna, uchodźcy wietnamscy od dawna tworzą organizm o strukturach mafijnych. Gdy w 1994 roku na warszawskiej Woli zastrzelono dwóch Wietnamczyków, żaden z ich ziomków nie chciał zeznawać w tej sprawie, wskazać policji najmniejszego tropu. Nawet takie problemy, jak walka z narkomanią – nieobcą przybyszom – załatwiane są we własnym gronie. Od kilku miesięcy w podwarszawskim lesie mieszka w szałasie sześciu młodych Wietnamczyków, których skazano na odosobnienie za zażywanie narkotyków. Dostali czas na wyjście z nałogu. Mają się żywić tym, co znajdą w
lesie. Jeśli popadną w uzależnienie ponownie, zostaną wykluczeni ze wspólnoty. Kto wydał taki wyrok, w czyim imieniu? Nie wiadomo.
Społeczność wietnamska w Polsce jest silnie rozwarstwiona. Najbiedniejsi to “taksówkarze” – rozwożą towar z magazynów na stoiska. Nazywani są też “uwakami”, ponieważ znają tylko jedno polskie słowo: “uwaga”. Zaliczają się do nich ci, którzy przybyli niedawno i mają zwykle ogromne długi do spłacenia mafii, która ich przerzuciła. Zarabiają około 30 złotych dziennie. Mieszkają po kilku w wynajmowanych kawalerkach.
Klasę średnią tworzą przybysze z kilkunastoletnim stażem, którzy zdążyli się już dorobić. Znaleźli dla siebie niszę: zajmują się gastronomią (bary azjatyckie), półhurtowym handlem zagranicznym oraz krajowym obrotem tekstyliami, zalegalizowali pobyt. Stać ich na własny samochód, ale biznesu wciąż muszą doglądać sami. Tylko najbogatsi zatrudniają pracowników. Kupują już w Polsce mieszkania i ziemię. Niektórzy z nich ukończyli studia, porobili doktoraty. Znaczną część zarobionych u nas pieniędzy wysyłają do Wietnamu. Władze Socjalistycznej Republiki chętnie więc przyklaskują nielegalnej imigracji, bo przynosi ona wymierny zysk. – Pieniądze wysyłane z Polski zasilają budżety rodzin pozostających w Wietnamie, dzięki czemu państwo też na tym korzysta – twierdzi Ewa Nowicka-Rusek, profesor z PAN, współautorka książki Wietnamczycy w Polsce.
Jarmark Europa
Wietnamczycy w Polsce tworzą zamkniętą społeczność, nie integrują się z Polakami. W Warszawie głównym ich skupiskiem jest Stadion Dziesięciolecia i jego okolice. Na znajdującym się tam Jarmarku Europa działają dziesiątki stoisk i sklepów z przeróżnymi towarami, bary z tradycyjnym jedzeniem, fryzjerzy, a nawet biura podróży organizujące wycieczki do ojczystego kraju. Na stadionie można skorzystać z usług wietnamskich lekarzy, tłumaczy, prawników, specjalistów od akupunktury. Działają biblioteki – można kupić lub wypożyczyć książki, filmy wideo i DVD. Niedaleko stadionu funkcjonuje oficjalny wietnamski dom kultury z bilardem i Internetem. W Warszawie Wietnamczycy dorobili się też kilku zespołów muzycznych i szkoły tradycyjnego tańca wietnamskiego. Mają też własne przedszkola i szkoły.
Trudno oszacować dokładną liczbę wietnamskich dzieci w Polsce, bo GUS dopiero od kilku lat zbiera informacje na ten temat. Wszystkie dzieci, nawet nielegalnych imigrantów, mają u nas prawo do nauki w państwowych placówkach oświatowych, dopiero na studia mogą iść tylko ci, którzy przebywają u nas oficjalnie. Młodzi Wietnamczycy, mając na co dzień kontakty z polskimi rówieśnikami, tracą kontakt z językiem ojczystym. Rodzice próbują temu zaradzić, wysyłając ich na kursy językowe. W jedynej w Warszawie wietnamskiej szkole językowej przy ul. Twardej uczy się jednak tylko kilkadziesiąt z nich. Brak wspólnego języka jest przyczyną pierwszych konfliktów pokoleniowych. Młodzi Wietnamczycy bardziej czują się Europejczykami niż Azjatami. Od rodziców różni ich też religia. – Rodzice buddyści chrzczą dziecko w Kościele, by ułatwić mu życie w katolickim kraju. To wielkie wyrzeczenie z ich strony – mówi ksiądz Osiecki.
Tęcza i stada ptaków
Na razie jednak pozostają społecznością ściśle zintegrowaną. Najważniejszą rolę w jej spajaniu odgrywa prasa. Wietnamczycy wydają w Polsce kilkanaście gazet. Czytają je niemal wszyscy, i to po kilka tytułów. Najregularniej ukazuje się sześć – wszystkie w Warszawie. Można je kupić na Stadionie Dziesięciolecia i w centrach handlowych w Wólce Kosowskiej pod Jankami.
Prasę warszawską da się z grubsza podzielić na dwie orientacje polityczne: demokratyczną i komunistyczną. Tytuły komunistyczne to Que Viet, wydawane przez Stowarzyszenie Wietnamczyków w Polsce “Solidarność i Przyjaźń”, Que Huong i Wietnamczycy w Europie. Wszystkie są sponsorowane przez ambasadę SRW, zamieszczają praktyczne informacje o życiu w Polsce, o statusie prawnym cudzoziemców oraz uprawiają komunistyczną propagandę, czynią to jednak niezbyt nachalnie.
Opozycja skupia się wokół pozostałych trzech. Cau Vong (Tęcza) jest pismem społeczno-edukacyjnym, kulturalnym, z praktycznymi poradami, jak sobie radzić w obcym kraju. Wiele w nim publicystyki o zacięciu naukowym, są też opowiadania i wiersze. Ważniejszą rolę odgrywa miesięcznik Dan Chim Viet (Stada wietnamskich ptaków), kolportowany też w innych krajach i porównywany do paryskiej Kultury. Trzecią gazetą jest Noi Vong Tay Lon – wydawana przez dom kultury obok stadionu, stroni od polityki, traktuje głównie o kulturze. Dan Chim Viet nie boją się zaangażowania w politykę, udostępniają swoje łamy, między innymi, Nguyenowi Gia Kiengowi, byłemu wicepremierowi Wietnamu Południowego, późniejszemu więźniowi politycznemu, który od dwunastu lat przebywa na emigracji we Francji. Kieng jest uważany za lidera demokratycznej opozycji, nieoficjalnego przywódcę tymczasowego rządu wietnamskiego na uchodźstwie.
Rząd Socjalistycznej Republiki Wietnamu usiłuje kontrolować społeczność wietnamską w Polsce i przeciwdziałać rozwojowi sił antykomunistycznych. Nie bez przyczyny ambasadorem SRW w Warszawie został dwa lata temu Dinh Xuan Luu, oficjalnie absolwent Uniwersytetu Narodowego Leningradu w ZSRS, Państwowej Akademii Studiów Politycznych imienia Ho Szi Min’a oraz Akademii Administracji Państwowej, a nieoficjalnie – szkoły wywiadowczej GRU. Po jego przyjeździe polityka nękania członków ruchu demokratycznego zaostrzyła się. Na przykład numer telefonu komórkowego jednej z dziennikarek opozycyjnego pisma został umieszczony na stronie internetowej z informacją, że to numer prostytutki. – Opozycjoniści są częściej przesłuchiwani przez ambasadę, wystosowuje się pod ich adresem pogróżki – mówi Robert Krzysztoń.
Gdy w lipcu odbył się w Warszawie pierwszy w historii światowy kongres demokratycznej emigracji wietnamskiej, na który przyjechało ponad stu delegatów z głównych organizacji emigracyjnych, do Polski przybyli incognito Hong Ving, zastępca I sekretarza KC Komunistycznej Partii Wietnamu do spraw ideologicznych, oraz Vu Van Hien, dyrektor telewizji wietnamskiej. Z inspiracji ambasady rozrzucono wówczas na Stadionie Dziesięciolecia setki ulotek wzywających do bojkotu kongresu i ostrzegających, że w sali obrad podłożono bomby. Natomiast obaj przybysze spotkali się z Wietnamczykami przebywającymi w Polsce i ostrzegli ich przed wiązaniem się z grupami opozycyjnymi. A w sierpniu przy okazji święta niepodległości Wietnamu ambasador Dinh zorganizował propagandowy mecz piłkarski Wietnamczyków z polskimi aktorami, z udziałem między innymi: Olafa Lubaszenki, Piotra Gąssowskiego i Cezarego Pazury. Pazura udzielił też wywiadu dla komunistycznej telewizji VTV-4.
Mimo szykan środowisko demokratyczne, szczególnie to skupione wokół Stada, działa coraz aktywniej. Mówi się nawet o rywalizowaniu ośrodka polskiego z paryskim o rząd dusz emigracji wietnamskiej w Europie. Nie bez powodu liderzy dwóch najważniejszych organizacji wietnamskich na emigracji – Stowarzyszenia na rzecz Demokracji i Pluralizmu Kienga i Aliansu Sił Demokratycznych, skupiającego Wietnamczyków z północy (w Polsce działa tylko to pierwsze) – zapowiedzieli przyjazd pod koniec listopada do Warszawy na pierwsze w historii forum wolnej prasy wietnamskiej, organizowane przez SDP. Mają oni rozmawiać na temat połączenia sił. Moment do tego wydaje się sprzyjający. We Francji działa nieformalna komisja konstytucyjna pracująca nad ustawą zasadniczą przyszłego wolnego Wietnamu. Wymienia się nawet kandydatów na prezydenta – najczęściej Kienga. Twór powstały z połączenia obu organizacji stanie się siłą, z którą będą musieli się liczyć nie tylko Wietnamczycy, ale i Polacy. A już na pewno polskie władze.
Aleksandra Paulska