ŚwiatWielkie mowy, Wielcy Nieobecni

Wielkie mowy, Wielcy Nieobecni

Pomnikowe wydanie „Wielkich mów historii” jest wydarzeniem nie tylko edytorskim. To bezcenny materiał dla historyków, polityków, publicystów, a także wszystkich tych, których pasjonują burzliwe dzieje ludzkości. Ciąg dalszy mógłby uwzględnić mowy i mówców tu nieobecnych.

13.12.2006 | aktual.: 13.12.2006 11:14

Te cztery tomy czytałem z zapartym tchem, podziwiając ogrom pracy redaktorów i rozległość horyzontów. Próbuję wyobrazić sobie mękę wyboru, przed którym stanęli, obcując z materiałem tak bogatym, że niemal nieogarnionym. Wybrać ledwie 250 wiekopomnych mów spośród 1,5 tys. godnych tego miana – cóż za mozół i jakaż odpowiedzialność!

A jednak spróbuję postawić się w ich położeniu i nieśmiało zaproponować ewentualne uzupełnienia. Czynię to z duszą na ramieniu, gdyż absolutna większość tekstów broni się w sposób oczywisty, a wiele ma charakter zgoła kanoniczny. Praca ta musiała nastręczać wiele problemów natury metodologicznej. Dotyczy to zwłaszcza epok zamierzchłych oraz oceny wiarygodności mitów czy przekazów z drugiej ręki: skrótów, cząstkowych zapisków etc.

Jak jednak zakwalifikować te wypowiedzi współczesności, które raczej nie odpowiadają kryteriom klasycznej mowy? Czy takiej funkcji nie pełniły niektóre listy otwarte? Jak chociażby słynny list Adama Michnika do gen. Kiszczaka: uwięziony opozycjonista dumnie odrzuca poniżającą ofertę zaprzestania oporu za cenę wyjazdu na Zachód. Mało który akt niezłomności tak podniósł morale znękanych ludzi podziemia i Solidarności. Zaliczam go do kategorii wielkich mów, gdyż uwięziony Michnik pozbawiony był innych możliwości artykulacji oraz publicznego audytorium. Niemniej jego list, powielany w tysiącach egzemplarzy, słuchany w RWE – wywarł wpływ przemożny na postawy znacznej części Polaków.

A gdzie przynależą przełomowe encykliki, bulle czy adhortacje z czasów, kiedy papieże nie kontaktowali się z wiernymi z tak oczywistą dziś bezpośredniością, której formy i styl wytyczył dopiero Jan Paweł II? Weźmy obie encykliki Piusa XI z 1937 r., z których „Mit brennender Sorge” stanowiła stanowcze potępienie hitleryzmu, zaś „Divini Redemptoris” – komunizmu. Zostały odczytane we wszystkich kościołach niemieckich, docierając do milionów ludzi. Cóż tam metodologiczna ścisłość! Były to doprawdy wielkie mowy historii.

A cóż począć z płomiennymi rozkazami wielkich dowódców, decydującymi o losie rozstrzygających batalii? Były to często wzory iście rzymskiej lakoniczności, jak legendarny rozkaz gen. Ferdynanda Focha (późniejszego marszałka) wydany w krytycznym momencie bitwy nad Marną w 1914 r.: „Nasze prawe skrzydło – rozbite; lewe – zdruzgotane; centrum – w rozsypce. Sytuacja jest znakomita: atakujemy!”.

Są też mowy nietypowe, nigdzie w całości nie spisane. Tymczasem te właściwie prywatne wywody zmieniały dzieje świata. Taki był przebieg rozmowy z Chaimem Weizmannem (1903 r.), na którą lord Balfour przeznaczył kwadrans, a która okazała się pełną pasji, natchnioną, ponadgodzinną mową, przesądzającą o późniejszej Deklaracji Balfoura, zezwalającej na osadnictwo Żydów w Palestynie (a nie w rozważanej uprzednio Ugandzie). Weizmann wspomina, jakim argumentem ostatecznie przekonał brytyjskiego polityka. „Panie Balfour, przypuśćmy, że proponowałbym panu Paryż zamiast Londynu, wziąłby go pan? Wyprostował się: – Ale, doktorze Weizmann, my mamy Londyn. – To prawda – powiedziałem – ale my mieliśmy Jerozolimę, kiedy Londyn był jeszcze bagniskiem. Oparł się o krzesło i nadal patrzył na mnie…”.

Przy układaniu listy Nieobecnych zacznijmy od starożytności. Oto Temistokles, który na naradzie wojennej przekonał załamanych po stracie Aten greckich wodzów („Ateny to dziś 200 naszych okrętów”), by pod Salaminą (480 r.p.Chr.) wydali bitwę flocie perskiej Kserksesa; zwycięstwo to ocaliło nie tylko Helladę, ale – z dzisiejszej perspektywy – całą cywilizację europejską.

Następnie Katon Starszy, obrońca starych cnót i obyczajów. To jego mowy – nieodmiennie wieńczone słynną frazą („A poza tym uważam, iż Kartaginę należy zniszczyć”) pchnęły politykę Rzymu ku imperialnej ekspansji. Wreszcie Katon Młodszy, uosabiający niezłomną wierność ideałom republikańskim, zagrożonym przez jedynowładcze ambicje Juliusza Cezara. Poza wszystkim, można go uznać za prekursora współczesnej obstrukcji parlamentarnej, gdyż przemawiał w senacie aż do zachodu słońca, by uniemożliwić podjęcie jakiejkolwiek decyzji.

No i wódz tebański Epaminondas, twórca słynnej falangi, który skazany na śmierć spokojnie przyjął wyrok, dodając: „Wymagam tylko, byście podpisali, co następuje: Tebanie skazali Epaminondasa na śmierć, ponieważ zmusił ich, by pod Leuktrami (371 r. p.Chr.) wystąpili przeciw Lacedemończykom i pobili ich; ponieważ ojczyznę uratował, Spartę obległ i o mały włos nie zniszczył; ponieważ odbudował Messenię i silnymi ją murami otoczył”. Zawstydzeni sędziowie odeszli w poczuciu moralnego triumfu bohatera.

W zapoczątkowanej przez Sokratesa serii głośnych mów, gdzie oskarżony przemieniał się w oskarżyciela, mieści się zarówno zręczna obrona podejrzanego o podpalenie Reichstagu, a w efekcie uniewinnionego Geor-gi Dymitrowa (1933 r.), jak proces w Riom (1940 r.), gdzie premier Paul Reynaud, któremu niesłusznie zarzucano nieprzygotowanie Francji do wojny, wręcz zmiażdżył oskarżycieli. Heroiczną kartę zapisał uwięziony prymas Węgier kardynał Jozsef Mindszenty, który podczas procesu pokazowego (1949 r.) otwarcie potępił komunizm.

Uderza skromna reprezentacja Francuzów, którym nigdy nie brakowało znakomitych oratorów. Wielkim Nieobecnym wśród Francuzów jest zwłaszcza Jean Jaures, być może najbardziej sugestywny i błyskotliwy mówca Francji. Wybrałbym wystąpienie na kongresie socjalistycznym w Bazylei (1912 r.). Trwała wojna bałkańska, a Jaures, przy wtórze dzwonów, z katedralnej ambony przywołał motto do „Pieśni dzwonów” Schillera (Wzywam żywych, opłakuję zmarłych, tłumię gromy): „Wzywam żywych, aby bronili się przed potworem pojawiającym się na horyzoncie; opłakuję zmarłych, rozkładających się teraz na Wschodzie; tłumię gromy wojny, którymi grozi nam niebo”. A tacy krasomówcy jak Rene Waldeck-Rousseau (Peryklesem Republiki zwany), Albert de Mun (Jaures prawicy) czy Aristides Briand; Clemenceau – inny wirtuoz słowa – mawiał, iż gdyby go oskarżono o kradzież wież Notre Dame, wybrałby Brianda na obrońcę. Cofnąłbym się do strategicznych wskazań kardynała Richelieu, który nie tylko uczynił z Francji mocarstwo, ale – wedle opinii Henry’ego
Kissingera – „o dwieście lat opóźnił zjednoczenie Niemiec”. Przytoczyłbym też jedno z kazań biskupa Bossueta, politycznie zwiastujące odwołanie edyktu nantejskiego (1685 r.), a w planie intelektualno-literackim inspirujące przyszłe romantyczne porywy Chateaubrianda. Do złowrogich retorów rewolucji dodałbym Marata (1792 r.: „Dobijcie swoje ofiary, mordujcie szlachtę, księży, bogaczy; pozostawcie po sobie tylko krew i trupy!”).

Niekiedy duch galicki kreślił wizje tak śmiałe, że współcześni reagowali nań z niezrozumieniem albo i jawną niechęcią. Tak przyjęto iście proroczą mowę Wiktora Hugo, wielkiego pisarza, a wtedy deputowanego, kiedy w tragicznym dniu kapitulacji (1871 r.) wieścił powstanie Europy zjednoczonej, wołając: „Nadejdzie dzień, gdy Francja powie Niemcom – moją zemstą jest braterstwo!”. Podobnie przenikliwą wyobraźnię wykazał Raymond Aron we frankfurckim odczycie (1945 r.), oznajmiając koniec historycznego fatalizmu wrogości między Niemcami i Francją.

A jeśli Niemcy – to Fryderyk Wielki, w przededniu wojny śląskiej (1740 r.) w żołnierskich słowach wykładający swoim ministrom filozofię polityczną agresji i aneksji: „Najpierw brać, a później dopiero się układać!”. Mało który władca zdobywał się na szczerość tak brutalną.

Rosję jakże godnie reprezentowałby Siergiej Kowaliow i jego dramatyczne wystąpienie przeciw wojnie w Czeczenii (1995 r.), za które Duma pozbawiła go funkcji rzecznika praw człowieka.

Świat anglosaski jest przedstawiony obficie. Jednak i tu odczuwam pewien niedosyt. Weźmy Anglię. Którą z wielkich mów Beniamina Disraeliego zacytować? Tę triumfalną z Kongresu Berlińskiego (1878 r.) czy raczej tę programową z Crystal Palace (1872 r.): „Czy zadowolisz się małą, wygodną Anglią – czy też zechcesz być wielkim, imperialnym krajem”. Podobnie ze złotoustym oratorem Davidem Lloydem George’em; wybrałbym chyba jego dramatyczną debatę budżetową (słynny People’s Budget z 1909 r.): „Pełne utrzymanie diuka kosztuje tyle co dwa pancerniki, jest tak samo przerażające i trwa dłużej”. Może warto też przywołać przemówienie lorda Salisbury (1897 r.), przestrzegającego przed wojną światową, tą „próbą wzajemnej zagłady, zgubną dla cywilizacji”. A także wykład lorda Actona w Cambridge (1900 r.), który marksistowskiej walce klas przeciwstawiał rozumienie historii jako rozwoju ludzkiej wolności.

Przeskoczmy teraz Atlantyk, który na przeciąg niemal jednego stulecia stał się gigantyczną fosą oddzielającą Amerykę od Europy. Przesądziła o tym doktryna Monroe’a, której pryncypia wyłuszczył jeszcze w 1821 r. John Quincy Adams. A prezydent Teodor Roosevelt (1902 r.) w orędziu do Kongresu przyznał USA prerogatywy „międzynarodowego policjanta”, którego interesy oraz powinności wykraczają poza zachodnią półkulę, ma bowiem „obowiązek utrzymania porządku na świecie”. Przypomniałbym również kongresowe weto prezydenta Andrew Johnsona (1867 r.), próbującego zasypać przepaść między Północą a Południem; jak mało kto przyczynił się on do pojednania po krwawej wojnie secesyjnej. A jak nie wspomnieć senatora Fulbrighta (któremu tylu naszych stypendystów zawdzięcza kariery!) i jego wniosku (1943 r.) w Izbie Reprezentantów – o utworzenie ONZ. Zaś gen. Omar Bradley prawdopodobnie uchronił świat przed III wojną światową, przestrzegając (1951 r.) komisję senacką przed pomysłem gen. Mac Arthura atomowego ataku na Chiny.
Cztery przykłady z innych części globu. Świat latynoski hołduje własnym wzorcom retoryki, pełnej ekspresji i patosu. Kapitalną ilustrację tego stylu charyzmatycznych trybunów wiecowych elektryzujących tłumy dałyby przemówienia dwóch typowych caudillos: brazylijskiego Getulio Vargasa (1937 r.) i argentyńskiego Juana Domingo Perona (1949 r.). Jeden erygował uroczyście korporacyjne Nowe Państwo; drugi – egzaltował się odnalezieniem Trzeciej Drogi; oba eksperymenty poniosły fiasko. Ostatnie wystąpienie prezydenta Salvadora Allénde skontrastowałbym pierwszym exposé gen. Augusto Pinocheta (1973 r.). Wyjątkowo ponurym świadectwem współczesności byłaby klątwa (fatwa) rzucona przez ajatollaha Chomeiniego (1989 r.) na Salmana Rushdiego za „Szatańskie wersety”.

Ale powróćmy na polskie podwórko. Gdzieś wyparowała tu cała, jakże ważna, dekada. Najbardziej brak mi… Edwarda Gierka i jego stoczniowego wystąpienia (1971 r., pamiętne „Pomożecie?”). A czyż telewizyjny apel premiera Piotra Jaroszewicza do dozorców o odśnieżanie (podczas zimy stulecia 1978/79) nie obnażył niewydolności realnego socjalizmu, zwiastując początek końca systemu? A wcześniejszy apel w gdańskiej TV – Stanisława Kociołka w grudniu 1970 r. – o powrót stoczniowców do pracy: ile istnień ludzkich kosztował? I może jeszcze zapomniane sejmowe wystąpienie Jacka Kuronia, który w słowach dramatycznych uzmysławiał grozę więziennych doświadczeń. Polecałbym tę lekturę naszym bezdusznym jakobinom historycznych rozliczeń.

Na koniec zostawmy lżejszy, za to przedwojenny kaliber. Oto gen. Wieniawa-Długoszowski wita w Warszawie angielskiego pisarza Gilberta Chestertona, pointując brawurowo: „Mógłbym powiedzieć, że pan Chesterton jest najlepszym przyjacielem Polski, gdyby nie to, iż najlepszym przyjacielem Polski jest… Pan Bóg”. Ileż w tych słowach kawaleryjskiej fantazji ułana, polityka i poety w jednej osobie!

Wszystkie te uwagi nawet o jotę nie zmieniają faktu, iż „Wielkie mowy historii” to edycja imponująca; arcybogaty materiał skłaniający do pogłębionych studiów i rozległej refleksji, nie tylko o roli wybitnych jednostek w historii. Praca zakrojona na taką skalę wywołuje mocne wrażenia. Toteż z początku obezwładniła mnie nadmiarem, po czym wzbudziła lekki niedosyt, który wszakże okazał się nieposkromionym apetytem na pyszną lekturę. Aż marzy się ciąg dalszy!

Tomasz Wołek

W nocie o nobliście Lechu Wałęsie czytamy, iż „Wałęsa pojawił się na meczu Lechii Gdynia z Juventusem”. To tak, jakby powiedzieć Cracovia Lublin lub Górnik Szczecin; albo jeszcze gorzej. Miejmy tylko nadzieję, że ten lapsus przeoczą kibice Lechii Gdańsk i Arki Gdynia.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)