ŚwiatWielki dramat, któremu Polska tylko się przygląda

Wielki dramat, któremu Polska tylko się przygląda

Bodaj Paweł Lisicki zauważył, że w Europie możliwe są dziś dwa scenariusze - albo rozwój strefy euro i pogłębienie integracji pod dyktando Niemiec, albo jej rozpad, a potem być może rozpad całej UE. I że żaden z nich "nie spędza snu z powiek polskim politykom". Można powiedzieć - nic nowego. Klasyk Brzozowski stwierdził już sto la temu, że w Europie jesteśmy już tylko gapiami przyglądającymi się wielkiemu dramatowi świata - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski publicysta "Krytyki Politycznej" Michał Sutowski.

17.08.2011 | aktual.: 24.08.2011 10:54

Angela Merkel jednak nie zostanie dziewczyną Bonda (Bond-Girl) - w niemieckiej telewizji to niewątpliwie bon mot (wczorajszego) dnia. Chodzi oczywiście o europejskie obligacje (Bonds), a raczej ich brak po paryskim szczycie Merkel-Sarkozy. Będzie za to (chyba) gospodarczy rząd strefy Euro i obowiązkowy dla wszystkich próg zadłużenia. Wczorajsze spotkanie faktycznych liderów Europy z pozoru wielkiego przełomu nie przyniosło - dwa kroki do przodu, dwa w bok i głośna deklaracja, że przyspieszać nie ma powodu. Ale od tej orki na ugorze europejskiej Realpolitik zależy przyszłość - lepsza, gorsza albo żadna - strefy Euro i całej Unii. A od nich z kolei dużo więcej niż tylko kurs franka i los tysięcy hipotek.

Pomysł kanclerz Niemiec i prezydenta Francji - wizją go nazwać trudno - kwestię dalszej integracji posuwa minimalnie naprzód, a jej kierunek częściowo pozostawia otwarty. Niestety, na poziomie bieżących celów wygląda to na doraźny instrument - to ulubiona ostatnio mantra ekspertów - "uspokajania rynków", choć przypomina raczej uspokajanie rozszalałego nosorożca aviomarinem. Na poziomie długofalowej strategii ich propozycje nie wykraczają specjalnie poza dawne założenia nt. konsolidacji budżetów. Merkel i Sarkozy, wraz z pomysłem obowiązkowego dla całego Eurolandu progu zadłużenia, proponują coś w rodzaju "reformacji" - powrotu do czystych źródeł unii walutowej, które podli Grecy i inni hochsztaplerzy skazili nadmiernymi długami i deficytem.

Nie do końca jeszcze wiadomo, na czym miałoby polegać "zazębianie się" polityki gospodarczej i finansowej krajów strefy euro, stymulowane przez "rząd gospodarczy" pod przywództwem Hermana van Rompuya - poza tym, że wszystkie kraje powinny wpisać sobie maksymalny próg zadłużenia do konstytucji. Widać jednak, jak ustawione są priorytety - jest "unia stabilizacyjna", nie ma "unii transferowej". Co to znaczy? A no tyle, że integracja ma polegać na faktycznym wymuszeniu konsolidacji narodowych budżetów (ergo: cięć wydatków) i braku trwałych mechanizmów solidarności.

Na czym mogłyby one polegać? Choćby na wprowadzeniu dyskutowanych od dawna euroobligacji - prezydent Sarkozy nie wykluczył zresztą takiego rozwiązania w przyszłości. Oznaczałoby ono, że państwa najsilniejsze (czyt. Niemcy) płacą nieco wyższe odsetki od swego zadłużenia niż obecnie. Pozostali za to płacą mniej - ponieważ trudno wyobrazić sobie niewypłacalność strefy Euro jako całości, odsetki od wspólnych obligacji są niższe niż w wypadku zadłużenia pojedynczych państw. Nie byłoby możliwości ataków spekulacyjnych na kraje słabsze - tylko w zeszłym tygodniu Europejski Bank Centralny wyłożył 22 miliardy Euro na "uspokajanie" rynków finansowych przez wykup obligacji Włoch i Hiszpanii. Część krajów broni się przed tym mechanizmem rękami i nogami, bo zakłada on faktyczną solidarność z krajami zadłużonymi - tylko że ona już w praktyce istnieje, w formie "pakietów ratunkowych". Drogich ekonomicznie, kłopotliwych politycznie, wątpliwych etycznie - bo warunki pomocy są na granicy lichwiarskiego szantażu.

Pomimo wszystkich braków, pomysł gospodarczego rządu UE, to jednak krok w dobrą stronę - podobnie jak spóźniony, acz sensowny projekt podatku od transakcji finansowych. Planowane spotkania szefów państw i rządów trzeba jednak napełnić treścią - i to jest właśnie polityczne zadanie, przed którym stoi Unia. Czy ów "rząd" ograniczy się do wymuszania cięć, czy zapewni realną osłonę przed atakami irracjonalnej paniki ze strony demiurgów dzisiejszego świata - abstrakcyjnych "rynków"?

Współczesny dylemat nie brzmi dzisiaj: ile suwerenności państw, a ile władzy ponadnarodowych instytucji. Pytanie brzmi raczej - czy instytucje polityczne zdołają przeważyć moc agencji ratingowych, domów maklerskich, rynków spekulacyjnych i w ogóle, kapitału. A to zależy w dużej mierze od tego, czy logika rynków i ich "spokój" będą wyłącznym priorytetem europejskich elit, czy może obywatele zdołają na nich wymusić coś więcej.

Bodaj Paweł Lisicki zauważył, że w Europie możliwe są dziś dwa scenariusze - albo rozwój strefy euro i pogłębienie integracji pod dyktando Niemiec, albo jej rozpad, a potem być może rozpad całej UE. I że żaden z nich "nie spędza snu z powiek polskim politykom". Można powiedzieć - nic nowego. Klasyk Brzozowski stwierdził już sto la temu, że w Europie jesteśmy już tylko gapiami przyglądającymi się wielkiemu dramatowi świata.

Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (122)