Więcej niż tysiąc kazań
Z „Mojego życia nielegalnego” wyłania się postać autora – człowieka rozumnie pochylającego się nad bezbronnymi, niezwykle otwartego, ale też niepokornego – nawet wobec kościelnych hierarchów, niekiedy bezkompromisowego, lubiącego chodzić własnymi drogami, walczącego ze słabościami, a przede wszystkim oddanego Bogu.
20.02.2008 | aktual.: 20.02.2008 08:32
Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski ma ten niezwykły dar, iż potrafi mówić o wszystkich, nawet niewygodnych dla duchownego sprawach w sposób zrozumiały i delikatny. Jego nowa książka „Moje życie nielegalne” jest i wciągającą opowieścią o niezwykłym życiu, i pretekstem do zastanowienia się nad wiarą w Boga, i relacjami z innymi, szczególnie słabszymi ludźmi. Jej lektura to małe rekolekcje – czas publikacji podczas Wielkiego Postu bardzo na miejscu. Nie jest to książka lustracyjna. Ksiądz Tadeusz w sposób przejmujący dzieli się z Czytelnikami swoimi, niekiedy bardzo osobistymi, wspomnieniami.
Z „Mojego życia nielegalnego” wyłania się postać autora – człowieka rozumnie pochylającego się nad bezbronnymi, niezwykle otwartego, ale też niepokornego – nawet wobec kościelnych hierarchów, niekiedy bezkompromisowego, lubiącego chodzić własnymi drogami, walczącego ze słabościami, a przede wszystkim oddanego Bogu. Często jest tak, że książki wychodzące spod piór kapłanów mają charakter kazań – lepszych bądź gorszych, ale kazań. Ksiądz Isakowicz nie poucza – mówi o sobie, o swoich dylematach. Oddał swe życie Bogu, ale kapłaństwo nie jest dla niego przejściem do „świętszego” bycia. Jest misją: zmaganiem się z człowieczeństwem bliźnich i swoim własnym. I dlatego właśnie „Moje życie nielegalne” jest cenniejsze niż tysiąc kazań – uczy prawdziwym życiem.
K.H.
Fragmenty książki
Na strajku
Pod koniec kwietnia 1988 roku wybuchł strajk w Hucie im. Lenina. Postulaty dotyczyły głównie wynagrodzeń, ale upomniano się też o zwolnionych z pracy kolegów i o podwyżki w oświacie, służbie zdrowia oraz dla emerytów i rencistów. Na teren kombinatu przedostali się działacze podziemnej „Solidarności” – Jurek Ciesielski, Mietek Gil, Staszek Handzlik i Edek Nowak – i zostali członkami komitetu strajkowego. W poniedziałek 2 maja przyjechał do mnie na Wolę łącznik z wiadomością od Jancarza, żebym się pilnie z nim skontaktował. Przyjechałem do Mistrzejowic, a Jancarz mówi, że dzień wcześniej razem z księdzem Józefem Orawczakiem z parafii w Bieńczycach zostali przemyceni na teren huty, spowiadali, odprawili mszę dla strajkujących, a potem potajemnie wydostali się na zewnątrz (Jancarz chyba wyjechał wtedy ukryty w karetce pogotowia). Ponieważ przebywali w hucie nielegalnie, wiadomo było, że drugi raz już się tam nie dostaną, że straże zostaną ostrzeżone. Tymczasem strajk się przedłużał i robotnicy chcieli, żeby 3 i
4 maja też były msze (4 maja to dzień św. Floriana, patrona hutników). Jancarz mówi: „Jeżeli dasz radę, to jedź 3 maja, a na 4 kogoś znajdę”.
Wróciłem na Wolę, odwiozłem Granda do mamy i znów wsiadłem w autobus do Mistrzejowic. Jancarz w tym czasie załatwił jakąś przepustkę na hutę i przy mnie osobiście... wyrwał z niej zdjęcie właściciela, a wkleił moje. Dla mnie to był bardzo zabawny widok: Jancarz, było nie było – ksiądz, siedzący przy stole i fałszujący dokument. Mówię mu: „Jak cię w końcu wywalą z Mistrzejowic, to przynajmniej masz fach w ręku”.
Robotnicy mieli mnie przeprowadzić w nocy z 2 na 3 maja. Okazało się jednak, że huta jest otoczona i strasznie trudno się przedostać. Całą noc czekałem – m.in. u Jacka Rakowieckiego, potem u Józka Ruszara – na sygnał. W końcu dostałem informację, że wejdę rano, razem z poranną zmianą, i że nie mam brać ze sobą niczego, żadnych paramentów liturgicznych, oni to sami przeniosą. Rano podjechaliśmy pod bramę huty maluchem, kolega zagadywał strażnika, ja tylko machnąłem legitymacją i w grupie robotników wszedłem do środka. Zaprowadzono mnie do hali Walcowni-Zgniatacza, gdzie miałem już przygotowaną kanciapę. Na drzwiach tej prowizorycznej zakrystii był napis „solidarycą”: „Duszpasterz „Solidarności”. Komunistom i kobietom wstęp wzbroniony”. Przynieśli mi sutannę, stułę, kielich, komunikanty. O 12 w południe odprawiłem mszę. Atmosfera była bardzo podniosła, a sceneria – niesamowita. Jakieś poplątane rury, wózki akumulatorowe, kominy, ludzie umorusani, w robotniczych bluzach, a nad tym wszystkim wielki, chyba
dwumetrowy krzyż, przyniesiony na strajk przez robotnika Józefa Sawę, który ten krzyż powiesił w hucie w 1980 roku, a w 1981 – po rozbiciu strajku – zabrał go do domu. Widziałem ludzi bardzo gorąco się modlących i przeżywających to, co się działo na ołtarzu. Modlitwa wiernych była spontaniczna: ludzie podchodzili do mikrofonu i tak, jak umieli, prosili Boga o pomoc w różnych sprawach. Znak pokoju trwał bardzo długo: ludzie podawali sobie ręce, ściskali się, widać, że chcieli dodać sobie wzajemnie otuchy. A podczas rozdawania Eucharystii zaczęło mi brakować komunikantów, musiałem je łamać na dwie, a potem nawet na cztery części.
Strajkujący poprosili, żebym został jeszcze do wieczora i odprawił nabożeństwo majowe oraz mszę dla drugiej zmiany. Okazało się, że ta druga msza ma być na innym wydziale. Zawiózł mnie tam wózkiem widłowym mężczyzna, który mi od razu powiedział, że jest świadkiem Jehowy, do księży katolickich jest źle nastawiony, ale popiera „Solidarność” i nie będzie mnie do niczego przekonywał. To mi się bardzo spodobało.
Między jedną a drugą mszą przyszedł do mnie Staszek Handzlik i mówi: „Huta jest już tak obstawiona, że nie ma szans, abyś wyszedł niezauważony”. Ja na to, że tak czy owak muszę jakoś wrócić do parafii, bo obiecałem, że będę tu tylko jeden dzień. A Staszek: „Nie da rady, musisz zostać. Ludzie potrzebują księdza, a żaden ksiądz już się tu nie przedostanie”. No i zostałem. Przesłałem wtedy wiadomość Niwardowi Karszni, od którego wypożyczono dla mnie strój i paramenty liturgiczne, żeby poinformował kurię, co się ze mną dzieje. Brałem udział w posiedzeniach komitetu strajkowego, ale tylko słuchałem, nie odzywałem się. Było to dla mnie ciekawe doświadczenie: strajku nie robili ludzie z kadry kierowniczej, ale ci, którzy mieli podstawowe lub średnie wykształcenie.
4 maja znów odprawiłem dwie msze – przed południem i po południu – na dwóch różnych wydziałach. W tym czasie w hucie pojawili się negocjatorzy wysłani przez episkopat: redaktor Halina Bortnowska, profesor Andrzej Stelmachowski i mecenas Jan Olszewski. Pan Stelmachowski poprosił mnie, żebym w kazaniach starał się łagodzić nastroje, bo są prowadzone rozmowy z dyrekcją huty i jest nadzieja na pozytywne rozwiązanie sprawy. Wieczorem odbyło się spotkanie komitetu strajkowego z negocjatorami, którzy przekonywali, że wszystko idzie w dobrym kierunku, pokazywali projekt nowej siatki płac, mówili, że większość postulatów zostanie spełniona i że dyrekcja wykazuje dobrą wolę.
To, niestety, uśpiło strajk. Uśpiło dosłownie – bo dotychczas wielu ludzi czuwało w nocy, obserwowało, co się dzieje wokół huty. A teraz poszli spać uspokojeni. I ja też.
Pacyfikacja
Położyłem się zmęczony i natychmiast zasnąłem. Nagle o drugiej w nocy – łubudu! Łomot, wystrzały, krzyki! Ktoś walnął w drzwi mojej kanciapy: „Niech ksiądz ucieka!”. Zobaczyłem, że w hali jest już ZOMO. Tak jak stałem – boso, we flanelowej koszuli i sztruksowych spodniach – wyskoczyłem przez okno i pobiegłem za innymi na suwnicę. Widziałem stamtąd, jak zomowcy tłukli ludzi, rzucali petardy ogłuszające, gaz. Ci robotnicy, którzy się przede mną wdrapali, rozbiegli się w różne strony. A ja siedziałem, bo nie wiedziałem, gdzie uciekać. W końcu widzę, że zomowcy też wchodzą na suwnicę. Zobaczyli mnie, krzyczą, żebym schodził. Ponieważ i tak nie miałem szans na ucieczkę, powoli zszedłem na dół. Zaczęli się na mnie drzeć, przeklinać, ale żaden mnie nie uderzył. Pod halą czekały już suki, patrzę, prowadzą Mietka Gila. Ja do nich, że muszę jeszcze wrócić, buty założyć. Jeden z zomowców zawrócił ze mną do kanciapy, a tam – ornat wybebeszony, komunikanty (na szczęście niekonsekrowane) rozsypane, wszystko poprzewracane.
Butów nie znalazłem. Wsadzili mnie boso do suki razem z Mietkiem. On był skuty kajdankami, mnie nie skuli. Zawieźli nas na Mogilską. Prowadzą nas na dół, rewidują – i słyszę, jak któryś z zomowców mówi, wskazując na mnie: „O, to jest ten ksiądz, co tu jątrzy. W dupę by go trzeba kopnąć!”. Zabrali mnie na górę do jakiegoś pokoju, ale nie przesłuchiwali. Po pewnym czasie wyprowadzili mnie i już nie suką, ale zwykłym samochodem odwieźli... pod kurię. Była szósta rano. Pod kurią czekał ksiądz kanclerz Fidelus, wezwany przez nich telefonicznie. Kazali mu pokwitować mój odbiór, jakbym był workiem ziemniaków! Odjechali, a my zostaliśmy na chodniku. Kanclerz mówi do mnie: „Nie powiedzieli mi, o co chodzi, nie mam klucza do kurii”. „No to pójdę do mamy”, odparłem i się rozstaliśmy. Poszedłem w stronę domu. Musiał to być niezły widok dla sąsiadek: syn ksiądz wracający nad ranem w samej koszuli, umorusany, rozczochrany. Mama mało nie zemdlała na mój widok. A ja tylko wszedłem do wanny, wykąpałem się, przebrałem – i
pojechałem do Jancarza.
Było koło ósmej. Jancarz jeszcze spał, o pacyfikacji huty nie wiedział. Byłem zresztą jedynym, który miał informacje z pierwszej ręki, bo resztę wyaresztowano, a telefony w Mistrzejowicach zostały wyłączone. Jancarz podał mi adres swojej znajomej, starszej pani, mówi: „Jedź tam, ja będę odsyłał dziennikarzy, żeby tam do ciebie dzwonili”. No i tak zrobiłem. Telefony zaczęły dzwonić, a ja w kółko opowiadałem, co widziałem. Dzięki temu szybko poszły w świat informacje o pacyfikacji. Ponieważ akurat wypadł czwartek, tego samego dnia podczas tradycyjnej mszy wieczornej w Mistrzejowicach opowiedziałem o rozbiciu strajku. Pamiętam, że Jancarz grzmiał z ambony, że to już jest nie do wytrzymania! Potem napisałem list otwarty do generała Kiszczaka, który wręczałem dziennikarzom. Bezpieka była bardzo dotknięta tym, co mówiłem w swoich relacjach: że zomowcy przewrócili ołtarz, potłukli butelki i doniczki z kwiatami, połamali świece, pozrywali różańce, zabrali obraz Matki Bożej i rozsypali komunikanty.
Wiedziano, że mówię prawdę, bo zachowała się nawet relacja jednego z milicjantów uczestniczących w akcji, który opisał wszystko dokładnie tak jak ja. Ale wtedy, w ’88 roku, władza były bardzo wrażliwa na wszelkie kwestie związane z Kościołem. Tymczasem po Hucie krążyły już różne wersje: że krzyż zrzucili, że połamali obraz. Ten obraz był dla hutników bardzo cenny, szedł na czele nowohuckiej grupy podczas pieszych pielgrzymek do Częstochowy. Właśnie dlatego Jancarz tak się zdenerwował. Żeby uciąć plotki na temat zniszczenia obrazu, bezpieka w końcu go oddała. Także szaty liturgiczne i sprzęt zostały zwrócone. Ojciec Niward, który je odbierał z komendy, mówił mi potem, że szaty oddano mu elegancko wyprasowane – że niby nic się nie stało. W zdemolowanej kanciapie prócz butów została też moja kurtka. A w kieszeni kurtki były kluczyki do malucha, którym podjechaliśmy w okolice kombinatu. No i te kluczyki przepadły. Wtedy robotnicy ściągnęli jakiegoś specjalistę od otwierania samochodów.
Na własne oczy przekonałem się, że malucha można otworzyć i uruchomić w ciągu 10 sekund, mając tylko kawałek drutu i dwie dwuzłotowe monety. W czasie, kiedy trwał strajk, kardynała Macharskiego nie było w Krakowie. Po powrocie wezwał mnie do siebie i w obecności biskupa Kazimierza Górnego zmył mi głowę. Ale zrobił to dość dziwnym tonem, nienaturalnym, urzędowym, nie czuć w tym było prawdziwych emocji. Biskup Górny odprowadzał mnie do wyjścia i naraz mówi do mnie szeptem: „Wiesz, kardynał tak powiedział, bo musiał tak powiedzieć, żeby to dotarło gdzie trzeba... Dobrze żeś był na strajku, to było bardzo ważne – być tam z ludźmi”. Mówiąc „gdzie trzeba”, miał oczywiście na myśli SB. Rzeczywiście, kardynał tak się zachowywał, jakby mówił nie do mnie, ale do ukrytych gdzieś w ścianie mikrofonów. Niepokorny
Ksiądz Konstanty Michalski pisze o Bracie Albercie: „Żył z biedą na sobie i z biedą w sobie”. Ta „bieda w sobie” to, jak rozumiem, przede wszystkim pokora. Jak to jest z tą pokorą u Ciebie? Bo mówią i piszą o Tobie często: niepokorny.
Trzeba tu rozróżnić. Jest pokora, która polega na tym, żeby nie wynosić się ponad innych. I tu, nie ukrywam, mam ze sobą kłopot: jako szef tak dużej organizacji muszę bardzo siebie kontrolować, żeby moje „ja” nie przesłaniało tego dzieła. Nie lubię, kiedy o naszych działaniach mówią: Zaleski zrobił to, Zaleski zrobił tamto. Staram się temu przeciwdziałać, ale bez winy nie jestem.
I jest drugi wymiar pokory. Czy jest pokorą przytakiwanie temu, z czym się w sumieniu nie zgadzam? W takim znaczeniu „niepokorny” jest ten, kto mówi: ja tego nie akceptuję. Nie buntuje się dla samego buntu, ale buntuje się przeciwko konkretnym rzeczom. Na pewno na mojej postawie ogromnie zaważyło doświadczenie „Solidarności”: doświadczenie otwartego sprzeciwu wobec zła. Czy to był ruch ludzi pysznych? Nie, to był ruch ludzi, którym sumienie kazało powiedzieć: nie zgadzam się!
Jeżeli np. dochodziło do sporów między fundacją a urzędami państwowymi, to nie dlatego, że to było jakieś widzimisię fundacji, tylko fundacja broniła praw osób niepełnosprawnych. I musiała być zdecydowana w swoim działaniu. Nie chodzi o to, żeby przejść przez życie, mając kształty „opływowe”: tu ustąpić, tam ustąpić, uciekać od problemów, uważać, żeby się nie narazić. Troska o dobro osoby niepełnosprawnej nieraz wymagała stanowczości. I w innych sprawach podobnie. „Solidarność” nie prowadziła walki zbrojnej, ale organizowała strajki. Nie było stosowania przemocy, ale jakaś forma walki o wspólne cele jednak była. Ja to widzę też po kolegach księżach. Taki ksiądz, który nie chce się nikomu w parafii narazić, niekoniecznie jest dobrym duszpasterzem. Bo swojego zdania – jeśli jest się przekonanym o jego słuszności – trzeba bronić.
Ludzie mają rozmaite wymagania w stosunku do księży. Najczęściej sprzeczne.
To prawda. Jedni oczekują, że ksiądz będzie dobrym organizatorem, inni – że będzie miał gołębie serce, każdemu nieba przychyli. Czasem spotykam się z zarzutem, że jako duchowny wypowiadam się zbyt ostro, że „księdzu tak nie wypada”. Co mam na to odpowiedzieć? Staram się pracować nad swoim charakterem. A z drugiej strony – patrzę na przykłady świętych. Czy wszyscy byli tacy „grzeczni”? Św. Paweł nieraz szedł „na ostro”, mówił rzeczy niepopularne, nie bał się konfrontacji. A Brat Albert? To nie była „chodząca dobroć”, przynajmniej nie w tym sensie, w jakim się na ogół rozumie to określenie. I życia też nie miał usłanego różami. Był taki czas, że go tępiono, wyśmiewano, szczuto przeciwko niemu. Gdyby nie pewna twardość charakteru, zapewne nie zrobiłby tyle, ile zrobił.
Błogosławiony Bronisław Markiewicz miał z kolei ogromne kłopoty ze swoim biskupem, zresztą również wyniesionym na ołtarze, świętym Józefem Pelczarem. Postać Markiewicza pokazuje, że można bardzo kochać Kościół i równocześnie dochodzić w nim swoich racji nawet wbrew zdaniu przełożonych. Markiewicz był wybitnym księdzem diecezji przemyskiej, który z własnej woli wstąpił do salezjanów, bo chciał pracować z młodzieżą. Kiedy zobaczył, że salezjanie w Polsce nie realizują swojego ideału, zbuntował się przeciwko zakonowi i został wyrzucony. Wrócił do macierzystej diecezji, gdzie z kolei spotkał się z nieprzychylnością ze strony biskupa. Biskup nie chciał dopuścić do powstania nowego zgromadzenia, a potem do jego zatwierdzenia. I za życia Markiewicza zgromadzenie rzeczywiście nie zostało zatwierdzone. Ale potem się wspaniale rozwinęło. A ksiądz Franciszek Blachnicki?
Pamiętam, jak się z niego wyśmiewano, mówiono, że jest pomylony, że chce się przypodobać kardynałowi Wojtyle itp. A potem dzięki jego działalności przyszła fala powołań. Takich ludzi było wielu, o niektórych może się już nawet nie pamięta. Przełożeni i współbracia ich nie rozumieli, szykanowali, oskarżali o brak pokory, a oni mimo to coś ważnego dla Kościoła zrobili. Ja się do żadnej z tych osób nie porównuję. Chce tylko pokazać, że wprawdzie w Kościele sprawa posłuszeństwa jest postawiona bardzo mocno, ale kiedy się patrzy na życie świętych, nie wygląda to już tak prosto. W historii Kościoła stale pojawiali się jacyś „nieposłuszni”, buntownicy i dochodziło do zmagania tych, którzy chcieli utrzymać status quo, z tymi, którym to przeszkadzało, którzy widzieli, że Kościół w ten sposób gnuśnieje, i chcieli zmian.
W sprawie tzw. lustracji duchowieństwa stanąłeś przed dylematem: czy wybrać posłuszeństwo przełożonym, czy pójść za głosem sumienia.
Moja sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana, bo przełożeni w tej sprawie kilka razy zmieniali zdanie. Mogę powiedzieć tyle: jako kapłan ślubowałem posłuszeństwo, ale nie bezmyślne. W seminarium funkcjonowało powiedzenie: „Lepsze posłuszeństwo niźli nabożeństwo”. Czyli – nieważne, jak się modlisz, jak wygląda twoje życie duchowe, ważne, czy jesteś posłuszny. Ja jestem przeciwnikiem takiej postawy. Wśród kolegów księży mówi się też żartem, że najlepszym proboszczem jest BMW – bierny, mierny, ale wierny. Otóż ja uważam, że taka płytka wierność (co mi każą, to zrobię) nie wystarczy. Że są sytuacje, kiedy ksiądz musi przełożonym powiedzieć, iż jego sumienie na coś nie pozwala.
Kiedy w maju 2006 roku dostałem zakaz wypowiadania się w sprawie tzw. lustracji, wybrałem posłuszeństwo. Zrobiłem to po długich przemyśleniach, radząc się wielu osób. Niemniej nie ukrywałem swego zdania, a kiedy nadarzyła się możliwość, wróciłem do prowadzonych badań.
Czy księdzu wolno publicznie krytykować przełożonych?
No cóż, ja zasadniczo nigdy nie krytykuję nikogo po imieniu jako pierwszy. Natomiast zaatakowany personalnie, gdy naruszone zostanie moje dobre imię, bronię się. Tak doszło do „wymiany ciosów” z arcybiskupem Życińskim, który nie wiadomo dlaczego nazwał mnie publicznie megalomanem. Podobnie z biskupem Pieronkiem, który w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” kpił sobie ze mnie, mówiąc, że ostatnim, który odwoływał się do honoru, był minister Beck. Nie twierdzę, że takie personalne polemiki są dobre, ubolewam, że do tego doszło, ale też uważam, że pewnych wypowiedzi nie można pozostawiać bez komentarza. Nie może być tak, że biskupowi wolno kpić z księdza, a ksiądz ma spuścić uszy po sobie i milczeć. Na Zachodzie, gdzie księży jest mało i relacje są inaczej ustawione, żaden biskup by sobie na takie stwierdzenia nie pozwolił.
Dla mnie w sprawie tzw. lustracji najistotniejsza jest lojalność wobec moich zmarłych przyjaciół z opozycji, przede wszystkim wobec księży Jancarza i Chojnackiego. Ludzie ci nie doczekali się za życia uznania ze strony przełożonych kościelnych, przeciwnie, rozmaite rzeczy o nich wygadywano, natomiast duchowni, którzy w kontaktach z SB zachowywali się nieroztropnie albo wręcz szli na współpracę, tę satysfakcję mieli. Jest w tym dla mnie jawna niesprawiedliwość.
Wydawnictwo „Znak”