Wicepremier Turcji mówi, że umowa z UE jest nieważna. Czy Europę zaleje fala migrantów?
Wicepremier Turcji Numan Kurtulmus uważa, że porozumienie z Unią Europejską w sprawie powstrzymania fali migrantów już nie obowiązuje. Widmo kolejnej, gigantycznej fali uchodźców rozpala wyobraźnię Europejczyków, ale spełnienie tej groźby byłoby znacznie bardziej kosztowne dla Ankary niż dla Brukseli.
14.03.2017 14:00
- Europa nie dotrzymała obietnic w ramach porozumienia dotyczącego migrantów i dlatego z naszej strony umowa już nie obowiązuje – powiedział wicepremier Turcji Numan Kurtulmus. Przed rokiem Ankara zobowiązała się do powstrzymania fali migracji w zamian za bezpośrednią wypłatę 3 mld euro, obietnicę podwojenia tej kwoty i wprowadzenie ruchu bezwizowego. Według ONZ w Turcji żyje obecnie blisko 3 miliony uchodźców z Syrii. Rzeczywista liczba może być większa, a groźba zalania nimi Europy brzmi bardzo poważnie.
Groźba trudna do spełnienia
Adam Balcer, ekspert WiseEuropa, uważa, że odesłanie tych ludzi do Europy jest bardzo trudne nawet z czysto technicznego punktu widzenia. – W obozach żyje może 10 proc. tych ludzi. Jak więc odsyłanie rzesz uchodźców ma wyglądać technicznie? Mikrobus z megafonem będzie jeździł po Stambule i nawoływał Syryjczyków, żeby pakowali się i wyjeżdżali do Europy? – mówi Wirtualnej Polsce Balcer.
Europa jest obecnie znacznie lepiej przygotowana na takie zagrożenie niż w 2015 r., gdy przez Bałkany przetoczyła się fala migrantów. Morze Śródziemne jest patrolowane, a granice są pilniej strzeżone i patrolowane. Z kolei przepuszczenie rzesz ludzi przez Morze Czarne i Ukrainę, a następnie do Polski czy na Słowację, będzie znacznie trudniejsze. Liczba chętnych na taką podróż zapewne będzie znacznie mniejsza niż w przypadku stosunkowo krótkiego przerzutu do Grecji.
Ekspert podkreśla, że Turcja będzie wyraźnie słabszą stroną w przypadku ostrego konfliktu z Unią Europejską. – W Europie pojawiłoby się nie tylko przyzwolenie, ale nawet ogromna presja społeczna, żeby Turcję ukarać, zerwać umowy akcesyjne i umowę celną oraz nałożyć sankcje. Pretekstów nie zabraknie poczynając od tego, że w tureckich więzieniach siedzi 150 dziennikarzy – mówi Balcer.
Rozmowy o przystąpieniu do Unii Europejskiej od dawna stoją w martwym punkcie, ale ich oficjalne zerwanie byłoby sygnałem dla rynków o efekcie dewastującym dla gospodarki Turcji. Równie opłakane skutki miałoby ponowne wprowadzenie ceł czy nałożenie poważnych sankcji.
Turcji nie stać na konflikt z UE
Europa jest głównym partnerem handlowym Ankary i największym źródłem inwestycji. W ubiegłym roku wartość wymiany handlowej między krajami Wspólnoty a Turcją wyniosła blisko 145 mld euro.
Turcji nie stać nawet na poważne eskalowanie konfliktu z Holandią, która jest największym źródłem bezpośrednich inwestycji o wartości szacowanej na ok. 20 mld euro. Z tego powodu realne działania podejmowane przez Ankarę są znacznie łagodniejsze od deklaracji, a czasowe ochłodzenie stosunków dyplomatycznych z Holandią ma niewielkie znaczenie praktyczne. – Jak często holenderscy politycy oficjalnie latają do Turcji, żeby wprowadzenie zakazu takich lotów miało dla nich znaczenie? – retorycznie pyta Balcer.
Użyteczna wojenka na obelgi
Wicepremier Kurtulmus wpisał się w liczny chór tureckich przywódców otwarcie atakujących polityków europejskich. Na jego czele stoi prezydent Recep Tayyip Erdogan, który groził już podstawieniem autobusów i zalaniem Wspólnoty przez uchodźców, a ostatnio zarzucał Europejczykom faszystowskie i neo-nazistowskie zapędy.
Balcer nie ma wątpliwości, że otoczenie prezydenta specjalnie podgrzewa atmosferę, żeby zmobilizować wielu niezdecydowanych prawicowych wyborców i nakłonić ich do wzięcia udziału w referendum konstytucyjnym zaplanowanym na 16 kwietnia. Przyjęcie zmian proponowanych przez rządzącą partię AKP oznaczać będzie zmianę ustroju i wprowadzenie w Turcji rządów prezydenckich. Złośliwi twierdzą, że marzeniem prezydenta Erdogana jest uzyskanie tytułu sułtana, a kłótnia z Europejczykami może mu w tym jedynie pomóc.