Wenezuela szuka wrogów
Ekonomiczny kryzys w Wenezueli, spowodowany spadkiem cen ropy, powoli zbiera swoje polityczne żniwo. Przed grudniowymi wyborami poparcie dla rządzących socjalistów nie przekracza 30 proc. Z kolei prezydent Nicolas Maduro zalicza rekordowo niskie notowania i popiera go zaledwie 25 proc. Wenezuelczyków. W tej sytuacji władze szukają wspólnego wroga, przeciw któremu zmobilizują społeczeństwo. Znalazły go w malutkiej Gujanie, która może stać się terenem nowego konfliktu. Całość niebezpiecznie zaczyna przypominać 1982 rok i wojnę o Falklandy. Wówczas argentyńska junta, pogrążona przez kryzys gospodarczy również w podobny sposób szukała przeciwnika.
Gdy w maju ExxonMobil ogłosił odkrycie potężnych złóż ropy u wybrzeży malutkiej Gujany, David Granger mógł uznać się za szczęśliwca. Trudno było o lepsze wieści na początku prezydentury.
Dzisiaj, po pięciu miesiącach, może postrzegać je równie dobrze jako przekleństwo.
W 1899 roku trybunał arbitrażowy w Paryżu zabrał się za dokładne określenie granicy między Wenezuelą a będącą jeszcze brytyjską kolonią Gujaną. Po wielu tygodniach targów i przepychanek, sędziowie oznajmili swoją decyzję: region Essequibo, o który toczy się spór, jest częścią gujańskiego terytorium.
Caracas początkowo zaakceptowało paryski werdykt, lecz w połowie XX wieku Wenezuelczycy stwierdzili, że trybunał był przekupiony przez Londyn. Odkąd Gujana uzyskała niepodległość, konflikt odżywał co kilkanaście lat, choć nigdy nie wykroczył poza dyplomację. W nowym stuleciu sprawa przycichła niemal całkowicie; nie wspominał o niej nawet wieloletni szef wenezuelskiego MSZ i obecny prezydent, Nicolas Maduro.
Spokój trwał do maja. Czarne złoto, do którego dowiercić chce się ExxonMobil, leży bowiem właśnie u wybrzeży Essequibo.
Po tygodniach gróźb, we wrześniu 30-krotnie ludniejsza Wenezuela wysłała w pobliże granicy z Gujaną dodatkowe oddziały wojska. Chociaż Caracas powtarza, że będzie szukać “pokojowego rozwiązania” i troskliwie namawia Gujańczyków do “zignorowania matactw Exxonu” (któremu, nota bene, Wenezuela jest dłużna 1,6 mld dol. za sprywatyzowane rafinerie), obecność tysięcy wenezuelskich żołnierzy na zachodniej flance mocno zaniepokoiła Georgetown. We wtorek prezydent Granger zaniósł swoją skargę na forum ONZ. - Wenezuela wybrała ścieżkę zastraszenia i agresji - mówił podczas szczytu w Nowym Jorku.
Ale Gujana nie jest jedynym krajem, któremu Caracas wygrażało w ostatnim czasie pięścią. I raczej nie chodzi tu tylko i wyłącznie o bogactwa naturalne.
Buldożery przeciw imigrantom
W połowie sierpnia kolumbijscy przemytnicy postrzelili trzech wenezuelskich żołnierzy. Jeszcze niedawno nikt nie zwróciłby na to uwagi - licząca ponad 2200 km granica to od dekad jeden z najruchliwszych przemytniczych szlaków świata, więc do starć z przestępcami dochodzi tam co chwilę.
Tym razem jednak Caracas wpadło w furię.
Rzucając gromy, prezydent Maduro zmobilizował około 5 tysięcy mundurowych, zamknął prawie wszystkie przejścia graniczne i zawiesił prawa konstytucyjne w paru zachodnich stanach. Żołnierze dostali jasne zadanie: mieli znaleźć i wyrzucić z Wenezueli wszystkich “nielegalnych imigrantów” z Kolumbii. W ciągu dwóch tygodni deportowano ponad 3 tysiące osób, kolejne 20 tysięcy uciekło za miedzę na własną rękę. Wojskowi nie przebierali w środkach; według lokalnych aktywistów pobili setki osób i wyburzyli co najmniej kilkadziesiąt domów. - Wśród deportowanych są Kolumbijczycy, którzy żyli w Wenezueli od 10 czy 20 lat i posiadali zezwolenie na pobyt - przypomina Gimena Sánchez-Garzoli, politolog z Washington Office on Latin America (WOLA). Napięcie między Caracas i Bogatą sięgnęło zenitu w połowie września, kiedy wenezuelskie myśliwce przemknęły nad kolumbijskim terytorium. Dopiero w zeszłym tygodniu obie stolice przywróciły stosunki dyplomatyczne.
Czemu miał służyć cały ten spektakl? Na pewno nie bezpieczeństwu - przemytnicy raczej nie korzystają z oficjalnych przejść granicznych, zwłaszcza gdy roi się wokół nich od żołnierzy. Ekonomiczny rachunek zawieruchy również wypadł dla Wenezueli źle: izba handlu w stanie Tachira wyliczała, że przez spadek w wymianie towarów i ruchu turystycznym lokalna gospodarka w zaledwie 20 dni straciła 60 mln dol.
Gliniane nogi
Wenezuela może zgrywać regionalną potęgę, ale jej wewnętrzna sytuacja jest nie do pozazdroszczenia. Przy światowych cenach ropy sięgających 110 dolarów za baryłkę, Caracas mogło pozwolić sobie na wiele. Rząd Hugo Chaveza prowadził hojną politykę socjalną, utrzymywał armię urzędników, zamawiał mnóstwo broni i nieszczególnie przejmował się trawiącą aparat państwowy korupcją. Choć ekonomiści często załamywali ręce, Chavez, a po jego śmierci Maduro, byli w stanie zatkać niemal każdą budżetową dziurę petrodolarami. Inne problemy - w tym gigantyczną przestępczość i wszechobecne łapówkarstwo - większość Wenezuelczyków potrafiła im jeszcze wybaczyć. Do czasu.
Gdy wartość naftowej baryłki spadła o połowę, wenezuelska gospodarka przeżyła szok. Rosnące ceny i inflacja (dziś według niezależnych wyliczeń wynosi 101 proc., najwięcej na świecie) wyprowadziły na ulice tysiące ludzi; zeszłoroczne protesty w Caracas, Maracaibo czy Valencii nie ustawały przez dobre cztery miesiące. Rok 2015 był pod tym względem niewiele spokojniejszy.
Problemy finansowe odbiły się na wszystkim: ilości produktów na półkach sklepowych, wydolności służby zdrowia, szkolnictwie i bezpieczeństwie. W lutym przeciwko warunkom pracy strajkowali nawet policjanci; opublikowane niedawno dane mówią, że od tego czasu na służbie zginęło ich ponad 120. Cięcia nie ominęły również nietykalnej do tej pory armii: w zeszłym roku jej budżet zmalał o 34 proc. Ale na lojalność wojska obecna władza może akurat liczyć. - Nicolas Maduro dopieszcza wojskowych odkąd doszedł do władzy - tłumaczy David Smilde, analityk z WOLA. Wenezuelski prezydent obsadził oficerami blisko 300 rządowych stanowisk, a czynnego generała uczynił swoim ministrem finansów. - Armia miałaby zbyt dużo do stracenia na jakichkolwiek zmianach - zauważa ekspert. Obywatele mają w tej kwestii jednak inne zdanie.
Według badania przeprowadzonego w lipcu przez ośrodek Datanalisis, aż 84 proc. Wenezuelczyków ocenia stan państwa jako “zły”. Dla chavinistów to fatalna wiadomość przed zaplanowanymi na 6 grudnia wyborami parlamentarnymi. Zjednoczona Partia Socjalistyczna Wenezueli całkowicie zdominowała elekcje w 2000 i 2005 roku. W kolejnych poradziła sobie już gorzej - zdobyła 99 ze 165 miejsc w Zgromadzeniu Narodowym. Teraz sondaże dają jej zaledwie 30 proc. Jeśli doda się do tego rekordowo niskie poparcie dla samego Maduro (poniżej 25 proc.), w grudniu “rewolucja boliwariańska” może ostatecznie dokonać żywota.
Podczas jednego z sierpniowym wieców wenezuelski prezydent straszył, że “jeśli opozycja wygra wybory, w kraju wybuchnie wojna domowa”. Zagrożenie ma czyhać też na zewnątrz. Gdy zbliżały się wybory, Hugo Chavez regularnie wszczynał burdy z sąsiadami i atakował “zepsutych imperialistów”. Maduro ewidentnie stara się powtórzyć ten sam manewr. I może mu to przynieść pewne korzyści.
W połowie przywódca lipca ogłosił utworzenie Prezydenckiej Komisji ds. Granicznych, która ma zająć się rozwiązaniem kwestii Essequibo. O ile w normalnych warunkach opozycja automatycznie sprzeciwia się każdej jego decyzji, tak teraz Zgromadzenie Narodowe zaakceptowało ją niemal bez głosu protestu. “Odebranie ziemi Gujanie może być jedyną rzeczą, co do której zgadzają się wszyscy Wenezuelczycy”, ironizował “Washington Post”. Nie od dziś wszak wiadomo, że nic nie jednoczy tak bardzo, jak wspólny wróg.
Tytuł i lead pochodzą od redakcji.