Warzecha: "Szorstka przyjaźń PiS z Kościołem" (Opinia)
Stare powiedzenie mówi: chroń mnie, Boże, od przyjaciół, bo z wrogami poradzę sobie sam. Wbrew temu, co twierdzi opozycja, głównie twarda lewica, przyjaźń między obecną władzą a Kościołem nie jest z obu stron gorąca i namiętna.
01.06.2019 | aktual.: 01.06.2019 16:09
To władza chce się przyjaźnić z Kościołem i przykleja się do niego, bo daje jej to wizerunkowe korzyści. Z kolei Kościół ponosi z tego powodu długoterminowe straty. Episkopat w większości ma tego świadomość.
Sytuacja nie jest oczywiście zero-jedynkowa. Dla konserwatysty obecność Kościoła w życiu publicznym jest oczywistością i oczekuje od wybieranych przez siebie polityków, że będą ją gwarantować.
Trudno też mieć wątpliwości, że takim gwarantem będzie partia, odwołująca się do tradycyjnych wartości, a nie do ideologii lewicowej.
Kościół musi tutaj wyważać racje: z jednej strony musi dbać o to, żeby jego pozycja nie osłabła, z drugiej – nie może pójść za daleko, bo biskupi doskonale wiedzą, że politycy lubią Kościół traktować instrumentalnie.
Film Sekielskiego pomógł PiS zbudować przekaz
Z perspektywy fenomenalnego wyniku PiS w wyborach do Parlamentu Europejskiego, można nieco inaczej spojrzeć na ostatnią fazę kampanii, którą rozpoczęła internetowa premiera filmu Tomasza Sekielskiego o pedofilii w Kościele. Na odniesieniu się do emocji, jakie ten film wywołał, PiS zbudował znaczną część swojego przekazu. Apogeum było wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego, który mówił o ręce podniesionej na Kościół.
Zobacz także
W atmosferze, którą wielu katolików miało prawo odebrać jako nagonkę na Kościół – niezależnie od ich opinii na temat tego, jak poradził sobie z pedofilią – Kaczyński przedstawił swoją partię jako jedyną, która jest w stanie Kościół obronić.
Opozycja – świadomie czy nie, ale raczej to drugie – odegrała w tym starciu rolę, jaką wyznaczył jej prezes PiS: wpisała się w podział na atakujących i broniących Kościoła. Takie postawienie sprawy było prawdopodobnie jedną z przyczyn wysokiego wyniku PiS, szczególnie na wsi i w mniejszych miejscowościach, gdzie nastąpiła bezprecedensowa jak na wybory europejskie mobilizacja.
Mało kto natomiast zwrócił uwagę, że zaraz po wystąpieniu Kaczyńskiego nastrój próbował tonować prymas Polski arcybiskup Wojciech Polak, stwierdzając w jednym z wywiadów, że on ręki podniesionej na Kościół nie widzi.
Każda władza lubi się ogrzać w blasku ołtarza
To prawda, że abp Polak jest kojarzony raczej z bardziej liberalnym skrzydłem Kościoła, wewnątrz którego są przecież także różne poglądy. Nie zmienia to faktu, że jako prymas – choć to dziś funkcja właściwie wyłącznie tytularna, inaczej niż za czasów kard. Stefana Wyszyńskiego czy kard. Józefa Glempa – nie jest szeregowym biskupem i jego głos waży więcej.
Słowa abp. Polaka należy więc odczytywać jako: "Panie prezesie, dzięki, ale może proszę nas tak bardzo nie bronić, bo to głównie pan na tym korzysta, nie my".
Inna sprawa, że w blasku ołtarza lubiła się ogrzewać każda władza. Mało kto to dziś pamięta, ale w czasach pierwszego rządu PO jego politycy mieli nawet doroczne wyjazdowe rekolekcje, prowadzone przez bardziej liberalnych duchownych. Dzisiaj Kościół jest instrumentalizowany przez obie strony.
Weźmy choćby kwestię uchwały, upamiętniającej przypadające w tym roku okrągłe rocznice, którą zaproponowali warszawscy radni PiS. W projekcie uchwały znalazło się wspomnienie brzemiennej w skutki pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do ojczyzny z 1979 roku – wydarzenia faktycznie o fundamentalnym znaczeniu, bez którego nie byłoby zapewne karnawału Solidarności w latach 1980-81.
Ale dalej znalazły się słowa: "Niestety, ogromne nadzieje, jakie wielu Polaków wiązało z wyborami 4 czerwca 1989 roku, nie zostały w pełni spełnione, co szczególny wyraz znalazło w zatrzymaniu lustracji i doprowadzeniu do odwołania w nocy z 4 na 5 czerwca 1992 rządu Jana Olszewskiego".
Nie trzeba było być politycznym geniuszem, żeby przewidzieć, że ten fragment wywoła opór radnych Koalicji Europejskiej, skoro "noc teczek" jest jedną z głównych osi sporu również o dzisiejszą Polskę. I faktycznie – projekt przepadł głosami radnych PO.
Tyle że rządowe media podały następnie informację, że radni spod sztandaru opozycji odrzucili uchwałę, upamiętniającą pierwszą pielgrzymkę polskiego papieża do kraju. O faktycznym punkcie spornym mowy nie było. Trudno to odebrać inaczej niż jako wykorzystanie sprawy papieskiej pielgrzymki do uderzenia w politycznego przeciwnika.
Liberalne media starają się przykleić Kościołowi gębę struktury ślepo wspierającej partię rządzącą. Nic bardziej mylnego. Sceptycyzm wobec gorliwości, z jaką politycy Prawa i Sprawiedliwości zabierają się czasami za obronę Kościoła, jest w jego hierarchii właściwie powszechny.
Biskupi zdają sobie doskonale sprawę z tego, że to oni mają być tłem dla władzy, ale wymiana jest w dużej mierze jednostronna. Można od nich usłyszeć żale, że PiS nie zrobił dwóch rzeczy, które w strategicznej perspektywie są dla polskiego Kościoła ważne. Pierwsza to taka zmiana ustawy antyaborcyjnej, żeby nielegalna stała się aborcja eugeniczna. Druga to wypowiedzenie antyprzemocowej Konwencji Stambulskiej, do której Polska przystąpiła za rządów PO.
Konwencja zawiera elementy ewidentnie sprzeczne z konserwatywnym podejściem do spraw społecznych, posługuje się językiem lewicy, i jest powszechnie krytykowana w konserwatywnych kręgach.
A jednak PiS nie zrobił kompletnie nic, żeby z niej Polskę wyprowadzić – co przecież prawnie nie stanowi żadnego problemu. Z dowolnej konwencji można się zawsze wycofać. Żeby było śmieszniej, na tle Europy Środkowej Polska jest pod tym względem wyjątkiem, bo na przykład w Bułgarii trybunał konstytucyjny uznał konwencję za sprzeczną z ustawą zasadniczą.
Nie ratyfikowały jej Słowacja, Węgry, Rumunia ani żadne z państw bałtyckich.
Kościół myśli w perspektywie dłuższej niż kadencja Sejmu
Całkowitą bzdurą jest więc stwierdzenie, że rząd idzie na kościelnym pasku. Tak mogą twierdzić tylko ci, którzy uważają, że niechodzenie na kościelnym pasku musi oznaczać natychmiastową degradację pozycji Kościoła w Polsce. Fakty są bowiem takie, że ta pozycja jest za rządów PiS stała, ale też w żaden sposób się nie wzmacnia. Naprawdę trudno uznać, żeby rząd działał pod dyktando hierarchów.
Lewica chce często widzieć Kościół po prostu jako kolejną organizację – coś na kształt kolejnej partii czy NGO. To błąd, być może zresztą popełniany bez złych intencji, a wynikający z nieznajomości Kościoła. Tymczasem jego perspektywa jest znacznie dłuższa niż jakiejkolwiek organizacji, z którymi bywa porównywany.
Z teologicznego punktu widzenia ta perspektywa to oczywiście paruzja, ale nawet abstrahując od teologii – Kościół jako instytucja przetrwał dwa tysiące lat, zmagając się wielokrotnie z potężnymi prześladowaniami. I tu sposób myślenia hierarchów rozmija się całkowicie z perspektywą partii politycznej – PiS czy jakiejkolwiek innej.
Jarosław Kaczyński myśli jedynie w kategoriach wygrania kolejnych wyborów, ewentualnie w kategoriach urządzenia Polski na kolejne kilkanaście lat.
Dlatego on i inni politycy będą mieli zawsze tendencję do używania Kościoła do swoich bieżących celów. Tymczasem dla Kościoła może to oznaczać, że spadek popularności danej partii czy doktryny politycznej będzie oznaczał spadek zaufania do Kościoła – a tego biskupi nie chcą. Dlatego może i jest to przyjaźń, ale szorstka.