Prywatne karetki jak Uber. "Rotacja większa niż w supermarkecie"
W jednym dniu doszło do dwóch incydentów z udziałem karetek należących do prywatnej firmy transportowej. W Stanowicach (woj. śląskie) kierowca potrącił pieszego, w Warszawie pojazd zderzył się z tramwajem. Były pracownik jednej z takich firm ujawnia, co jest przyczyną groźnych sytuacji.
Firma, której jadąca na sygnale karetka zderzyła się z tramwajem, działa od 2004 roku. Na swojej stronie spółka chwali się, że każdego dnia ulice Warszawy przemierza ponad 20 należących do niej nowoczesnych pojazdów. "Ambulanse szybkiego reagowania docierają na sygnałach do stacji krwiodawstwa w ciągu kilkunastu minut w celu ratowania życia i zdrowia pacjentów" - czytamy w zakładce "O nas". Zatrudnia blisko setkę pracowników.
Jednak rzeczywistość nie wygląda już tak różowo, jak można wywnioskować z promocyjnego opisu. Środowisko ratowników medycznych z tzw. "systemu", czyli państwowego pogotowia, nie wyraża się pochlebnie o standardach pracy w prywatnych firmach. Stwarzanie zagrożenia w ruchu drogowym, brak wymaganych uprawnień lub doświadczenia, zastawianie wjazdu do szpitala - to najczęstsze zarzuty pod adresem personelu podmiotów oferujących usługi transportowe.
Obcokrajowiec za kółkiem
Reporterzy "Warszawskiej Grupy Luka&Maro", którzy należą w większości do służb mundurowych jeżdżących na interwencje, dotarli do niepokojących doniesień w sprawie ostatniej kolizji z udziałem prywatnego ambulansu. "Kierowca karetki pochodzenia ukraińskiego wymusił pierwszeństwo. Okazało się, że kierujący ambulansem nie posiada uprawnień na pojazd uprzywilejowany" - informuje Mariusz Wiśniewski na fanpage'u grupy.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
W komentarzach pod zdjęciami z miejsca zdarzenia część internautów przyznaje, że takie sytuacje nie należą do rzadkości. "Miesiąc bez dzwona to miesiąc stracony. Non stop porysowane albo rozbite" - pisze o karetkach prywatnej firmy Mikołaj. Rację przyznają mu inni. Na innym profilu Piotr ostrzega: "Są w tym mieście dwie firmy, które non stop jeżdżą na sygnałach, obie te firmy mają w nazwie " L " . .. i co chwila mają albo wypadki albo kolizje. Może pora, żeby ktoś się za to zabrał... To się robi już groźne dla innych...".
Nic się nie stało?
Próbujemy skontaktować się z kierowcą, który feralnego dnia siedział za kółkiem uczestniczącej w kolizji karetki. Niestety, nasza prośba o komentarz pozostała bez odpowiedzi. Podobnie wyglądała próba uzyskania informacji od właściciela firmy. Wydawał się być zaskoczony telefonem: "Jestem w Hiszpanii nie wiem o czym mowa. Nie wiem w ogóle, jak odnieść się do pytania" - twierdził mężczyzna. Odmówił też podania kontaktu do osoby, która mogłaby porozmawiać z nami w imieniu firmy: "Nie muszę takiej informacji udzielać. Nie czuję się na siłach. Kłaniam się nisko" - uciął rozmowę mężczyzna.
Prywatny przewoźnik oferujący usługi z zakresu transportu medycznego na swojej stronie chwali się certyfikatem ISO, świadczącym o spełnianiu surowych norm i wdrożeniu systemu zarządzania jakością. Prezentowany w internecie dokument jest jednak nieaktualny - okres ważności certyfikatu minął 26.04.2018. Skontaktowaliśmy się więc z jednostką certyfikującą systemy zarządzania.
Katarzyna Bienia, dyrektor ds. administracyjnych Polskiej Akademii Jakości CERT wyjaśnia, że ważność dokumentu została przedłużona. Prawdopodobnie nowy certyfikat nie pojawił się na stronie przez przypadek. Przedstawicielka firmy wydającej te poświadczenia była jednak zaskoczona doniesieniami, związanymi z dużą wypadkowością ambulansów konkretnego przedsiębiorstwa. Dostaliśmy zapewnienie, że informacje te zostaną zweryfikowane, ponieważ mogą mieć wpływ na utrzymanie w mocy zaświadczenia o spełnianiu norm.
Zysk kosztem bezpieczeństwa
Do naszej redakcji zgłosił się były pracownik kontrowersyjnej firmy transportowej. Był tam zatrudniony przez dwa lata. Zgodził się rozmawiać pod jednym warunkiem - chce pozostać anonimowy, więc w artykule występuje pod zmienionym imieniem. Błażej wyjawia nam, że jedną z głównych przyczyn częstych kolizji pojazdów należących do floty prywatnych karetek jest... wolny rynek.
- W przetargach na usługi przewozowe w warunkach sanitarnych decyduje w większości cena. Przeprowadzają je placówki medyczne, przychodnie itd., ponieważ mają obowiązek zapewnić transport medyczny swoim pacjentom, którzy np. nie są w stanie wrócić o własnych siłach do domu lub do placówki na zabiegi. To są przeważnie chorzy nie hospitalizowani, a leczeni w domu - mówi Błażej. Obecnie pracuje jako ratownik w państwowym systemie ratownictwa medycznego. Można go spotkać na pokładzie tzw. "esek", czyli specjalistycznych karetek.
Sposoby rozliczania w prywatnych karetkach są różne. - Czasami to jest ryczałt, czasami od kilometra. Nie ma żadnej reguły. Zawsze przedsiębiorcy starają się uciąć tam, gdzie się da. Szukają dziwnych, wręcz absurdalnych sposobów na ukaranie człowieka. Potrafią zapłacić mniej, niż powinien dostać. Kuriozalne było ukaranie np. wszystkich osób w karetce za usterkę turbiny w pojeździe - wspomina ratownik. Pracownicy firmy transportowej musieli wtedy zapłacić 1000 złotych kary.
Kierowcę zatrudnię
Dobór kadr jest prosty. Zatrudniani są pracownicy generujący najniższe koszty, czyli ci najtańsi. - Rotacja jest większa niż w supermarkecie - porównuje Błażej. Za kółko wsiadają kierowcy niedoświadczeni, młodzi i coraz częściej bez uprawnień na prowadzenie uprzywilejowanych pojazdów. To konieczne po nowelizacji ustawy o Państwowym Ratownictwie Medycznym.
W tym roku doszło już do kilkunastu potwierdzonych wypadków z udziałem karetek tylko jednej prywatnej firmy – tej samej, której ambulans zderzył się w czwartek z tramwajem. Zdarzały się też wypadki śmiertelne z udziałem pacjentów, w różnych miastach i z winny pracowników różnych firm transportowych.
Prywatne karetki oczywiście przewożą też pacjentów w stanie ciężkim, gdy wymagany jest pilny transport. - Ale zdarzało się, że na dziesięć zespołów tylko w dwóch był ratownik medyczny - wyznaje Błażej.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
Rosyjska ruletka
15 listopada doszło do najgroźniejszego tej jesieni zdarzenia drogowego w stolicy z udziałem prywatnej firmy, oferującej transport medyczny. Na skrzyżowaniu ulicy Puławskiej i Goworka, tuż przed pl. Unii Lubelskiej, tramwaj z impetem wjechał w bok karetki, mocno ją uszkadzając. Według zeznań świadków, jadący na sygnale ambulans miał nie zatrzymać się ani nie zwolnił, mimo czerwonego światła. Nikt nie został ranny.
Zdaniem Błażeja, wina osoby siedzącej za kółkiem karetki jest oczywista. - Młody, niedoświadczony kierowca, który dostaje karetkę, gdzie sam może decydować, czy użyć sygnałów świetlnych i dźwiękowych, często włącza je w zupełnie nie uzasadniony sposób, bez konsultacji z dyspozytorem, bez informowania o tym działaniu - przyznaje. Jednak w niektórych przypadkach jazda "na bombie" jest wymuszana. - Zdarza się, że dyspozytorzy czasem mocno naciskają, by używać tych sygnałów dla szybszej realizacji zleceń - twierdzi nasz rozmówca.
Samochody też nie są bez skazy. - Przy 130 km/h wpadłem w poślizg i dachowałem karetką - opowiada historię z pewnej interwencji Błażej - Nic mi się na szczęście nie stało, pasażerowi-ratownikowi medycznemu również, ale samochód po kilku tygodniach był już w pracy. Karetki, które dzisiaj jeżdżą, są powypadkowe, niektóre z nich wielokrotnie uczestniczyły w kolizjach czy wypadkach, czasami zresztą w dość poważnych. Wizualnie są przygotowane bez zarzutu. Natomiast pamiętam przewóz międzynarodowy, gdy pacjentka płakała z bólu, bo przestały działać leki, a tylną częścią samochodu zwyczajnie trzęsło przy prędkości powyżej 80 km/h. Do przejechania mieliśmy 1400 kilometrów - żali się z goryczą w głosie.
Coraz poważniejszym problemem jest też brak komunikacji z kierowcami prywatnego ambulansu, którzy - podobnie jak pracownicy prywatnych firm oferujących tanie przewozy osób - pochodzą zazwyczaj zza wschodniej granicy. - Wczoraj trafiłem na takiego kierowcę. Kto jechał kiedykolwiek Uberem, ten wie o czym mówię. Ani be, ani me, ani kukuryku po polsku. Nie wspominając o żadnych uprawnieniach medycznych. I taka osoba podwozi pacjenta po operacji, załóżmy na to, ortopedycznej - mówi Błażej.
Czy jedzie z nami ratownik?
Do tego wszystkiego dochodzi brak niezbędnej w powyższym przypadku specjalistycznej wiedzy. - Personel bardzo często też nie jest przeszkolony. Przekładanie takiego pacjenta powinno wyglądać w określony sposób. Osoba bez doświadczenia i wykształcenia jest w takim przypadku po prostu niebezpieczna - alarmuje mężczyzna.
Dla porównania - w "esce", którą jeździ nasz rozmówca, oprócz lekarza na pokładzie musi być kierowca z uprawnieniami ratownika medycznego. W karetce podstawowej natomiast muszą być przynajmniej dwie osoby z wykształceniem medycznym. Kierowca już nie musi.
A jak wygląda jeżdżenie na sygnale w tzw. "systemie", czyli ratownictwie państwowym? - Bardzo często jest tak, że dojeżdżając do skrzyżowania na sygnale, my się na nie „wtaczamy” z prędkością ok. 15-20 km/h. Czekamy, aż wszystko stanie i dopiero wtedy ruszamy dalej - przyznaje Błażej. Inaczej sytuacja wygląda w prywatnym sektorze. - Byłem świadkiem, często jadąc taką karetką prywatnej firmy transportowej, jak kierowca wjeżdżał z impetem na zatłoczone skrzyżowanie na czerwonym świetle - wspomina.
Poprosiliśmy Komendę Stołeczną Policji o statystyki dotyczące kolizji i wypadków z udziałem karetek firm oferujących transport medyczny, jednak tego typu dane nie są zbierane. Na pytanie, czy kierowca prywatnego ambulansu, który zderzył się z tramwajem, miał wymagane uprawnienia, nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Nie wiadomo też, czy mężczyzna był trzeźwy. Jak się dowiedzieliśmy w Wydziale Komunikacji Społecznej KSP, "policjant na miejscu zdarzenia sam decyduje, czy przeprowadzić badanie alkotestem, ponieważ nie jest to obligatoryjne działanie policjanta". Jeżeli kierowca dobrowolnie przyjął mandat, a w zdarzeniu nikt nie ucierpiał, sprawę uznaje się za zakończoną.
Widzisz coś ciekawego? Masz zdjęcie, filmik? Prześlij nam przez Facebooka na wawalove@grupawp.pl lub dziejesie.wp.pl