Krzysztof Jurowski: Bowie, czyli późna i trudna, ale miłość
- To była późna miłość, a takie są podobno najtrwalsze. I nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, bo te zazwyczaj nie trwają długo. Jestem z pokolenia, które poznało Davida Bowiego w końcówce PRL - gdzieś w tle w jakimś radiu mogłem usłyszeć „Let’s Dance”, czasami mignął mi przed oczami fragment klipu „China Girl” w czarno-białej telewizji. I chyba najczęściej widziałem go wtedy, jak śpiewał w duecie z Tiną Turner. Grzecznie, szarmancko. Oboje uśmiechnięci. Nie można go było wtedy pokochać, bo najwspanialszy Bowie był albo wcześniej, albo później - pisze Krzysztof Jurowski w osobistym wspomnieniu zmarłego w niedzielę Davida Bowiego.
12.01.2016 | aktual.: 26.07.2016 13:34
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Za to PRL nie lubił Davida Bowiego już wcześniej, a i wolna Polska jakoś bardzo się w nim nie zakochała. Nigdy nie był pupilkiem radiowej Trójki, nie promował go Marek Sierocki ani inni rodzimi popularyzatorzy docierający do mas. Nie sprzedał się nawet jego koncert w Gdańsku. Dlaczego? Może dlatego, że jego muzyka, poza wspomnianym popowym okresem w latach 80., była za trudna? Może dlatego, że nigdy nie dawało się go łatwo sklasyfikować? Nie można przecież powiedzieć, że Bowie grał rocka. Albo że był gwiazdą pop. Wszystko to za mało. David się w tych szufladach po prostu nie mieścił. A może dlatego, że w kraju tak konserwatywnym jak Polska, jego androginiczność i wciąż zmieniający się image (zachodnia prasa nazywała go kameleonem), były dla nas zbyt śmiałe?
Tego rodzaju rozważania to temat dla socjologów, badaczy różnic kulturowych, historyków mediów i przekazu medialnego w drugiej połowie XX w. Moja miłość do Bowiego rodziła się powoli, a zaczęła się na dobre, gdy zorientowałem się, że ten pan, który śpiewał „Tonight” z Tiną Turner, istnieje także w milionie innych wersji, a większość z nich jest kompletnie odmienna, od tych, które już znałem. David Robert Jones (bo tak się nazywał zanim został słynnym Bowiem) zaczynał swoją karierę jeszcze w latach sześćdziesiątych, a więc w tym samym czasie, co Beatlesi czy Rolling Stones (nawet Elvis był jeszcze wtedy młody!). Czasy The Beatles? Elvis? Przecież to prehistoria! A Bowie, który zaczynał razem z nimi, był z nami przez wszystkie kolejne dekady, zmieniał się, a przez swoje metamorfozy, zmieniał także świat. Przez ponad 50 lat wciąż tworzył i inspirował kolejne pokolenia, wytyczając kierunki nie tylko w muzyce, ale też w modzie, filmie, sztukach wizualnych, dotknął także literatury. W tym czasie wiele gwiazd
pojawiało się i ginęło bez śladu, inne zapadały się pod ciężarem własnej sławy. Bowie trwał – wiecznie młody, wiecznie kreatywny. Wierzyłem więc, że jest nieśmiertelny.
Oczywiście, jego muzyka, jego sceniczne wcielania, zostaną z nami na zawsze. Na przykład to najsłynniejsze z wcieleń, z początku lat siedemdziesiątych, gdy stał się Ziggy Stardustem, czyli gwiazdą rocka przybyłą na Ziemię z gwiazd. Jego nieziemskość potwierdzał nie tylko wtedy właśnie zrodzony androginiczny image, ale przede wszystkim muzyka. To było coś, czego świat wcześniej nie słyszał. Od tego czasu, czyli czerwca 1972 roku, płyta „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders From Mars” na stałe weszła do kanonu muzyki (i tu możemy wpisać sobie np. „rockowej” lub „popowej”, ale najlepiej zostawmy ją bez żadnego przymiotnika).
A potem było jeszcze lepiej, bo nastąpił okres berliński. Bowie zamieszkał w Berlinie, gdzie dzielił mieszkanie z Iggy Popem. Współpracując z Brianem Eno i Tonym Viscontim, tworzy tzw. berlińską trylogię – trzy kolejne płyty inspirowane są falą niemieckiej muzyki elektronicznej, wytyczają jednak zupełnie nowe ścieżki w muzyce. I tu pojawia się akcent polski. Na płycie „Low” z 1977 Bowie umieścił utwór "Warszawa". To bardzo ponura, tajemnicza kompozycja z dziwną partią wokalną. I na pewno jedna z najwspanialszych w ogromnym dorobku artysty. „Warszawa” była jego wspomnieniem spaceru po naszej stolicy - odbył go w czasie postoju pociągu na Dworcu Gdańskim. Ówczesna Warszawa zrobiła na nim przygnębiające wrażenie, co słychać w kompozycji. Na Pl. Komuny Paryskiej (dziś Pl. Wilsona) Bowie kupił w księgarni kilka płyt. Jedną z nich była płyta zespołu Śląsk. Wspomniana dziwna partia wokalna w „Warszawie” to właśnie echa Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”.
Potem przyszły komercyjne lata 80. (przynajmniej na Zachodzie) i Bowie również dał się ponieść tej fali. Była to epoka jego największych przebojów, niektórych – jak mówił później w wywiadach – się wstydził, choć były i są uwielbiane przez miliony (nie tylko) fanów na całym świecie. Może i się wstydził, ale faktem jest, że przeboje te dały mu sławę i wielkie pieniądze, dzięki którym artysta mógł czuć się wolny. Od tego momentu nie musiał już nic nikomu udowadniać – najlepszym dowodem eksperymentalne dokonania z lat 90. oraz płyty nagrane w XXI w., w których Bowie, może już nie tak intensywnie jak kiedyś, ale wciąż pozostawał twórczy i trzymał wysoki poziom artystyczny.
W miniony piątek ukazała się najnowsza, 25. studyjna płyta Bowiego. Smutna, mroczna i niepokojąca. Dzisiaj wydaje się, że pożegnalna. David Bowie odszedł. Szkoda. Wielka szkoda. 69 lat to tak niewiele. Zostawił nam swoją muzykę, zainspirował miliony młodych ludzi, część z nich odniosła później ogromne sukcesy, a wielu otwarcie mówiło, że Bowie był ich wzorem i mistrzem. Dla mnie na zawsze pozostanie przełomowym artystą, ale także ikoną stylu i piękna. Kto inny tak wspaniale dojrzewał, nie udając wiecznego nastolatka, nie odgrywając kuriozalnej roli wiecznie pijanego rockendrolowca. Bowie dawał nam muzykę, ale też podpowiadał, co oglądać, co czytać, jak się ubrać. Podobno umarł spokojnie w otoczeniu rodziny. To takie niestereotypowe dla gwiazdy pop. Jak cała jego kariera.
Krzysztof Jurowski, Wirtualna Polska
Krzysztof Jurowski, był m.in. recenzentem muzycznym, DJ-em, współtwórcą warszawskiej klubowej sceny (Indie Pop Night). Fan Davida Bowiego i muzyki alternatywnej.