Handlował wędliną, dostał karę śmierci. Mija 50 lat od afery mięsnej
"Władysław Gomułka postanowił z oskarżonych w aferze uczynić przykład i przestrogę. Kary miały być surowsze niż zwykle"
03.02.2015 11:11
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
2 lutego minęło 50 lat od skazania oskarżonych w warszawskiej aferze mięsnej – najgłośniejszej aferze gospodarczej PRL. Wyroki wydane w 1965 roku przez warszawski Sąd Wojewódzki były wyjątkowo wysokie, łącznie z karą śmierci, którą Sąd Najwyższy w 2004 roku uznał za „mord sądowy”. Sprawę warszawskiej "Afery mięsnej" przypomina Piotr Sieczkowski z portalu Histmag.pl .
W powojennej Polsce wykonano niemal trzy i pół tysiąca wyroków śmierci. Aż 70 procent z nich zostało wydanych do roku 1948, a więc w latach wprowadzania i utrwalania „władzy ludowej”. W okresie, który zwykło się nazywać „stalinowskim”, sądy skazywały za wiele różnych przestępstw: od zabójstwa przez posiadanie obcej waluty lub złota, przynależność do „związku orężnego”, szpiegostwo, aż po sabotaż. Pod ten ostatni można było zresztą podciągnąć każde przestępstwo gospodarcze. Do połowy 1946 roku część wyroków wykonywano publicznie, aby dodatkowo wzmocnić propagandowe i odstraszające działanie kary śmierci.
Przy wciąż utrzymującym się niedoborze produktów, w latach 50. stworzono niemal idealne warunki dla wszelkiego rodzaju przestępczości gospodarczej. Widać to choćby w statystykach. Dla przykładu w sprawach „kradzieży mienia społecznego” w roku 1955 wszczęto około 82 tys. śledztw, a w 1957 już ponad 110 tys. W społeczeństwie narastało przeświadczenie, że PRL jest rozkradana, a władze nie potrafią poradzić sobie ze złodziejami lub, co gorsza, uczestniczą w procederze.
W roku 1959 do gospodarczych kłopotów ekipy Władysława Gomułki dołączył problem mięsa. A ściślej, problem jego braku na krajowym rynku. Na tą sytuację złożyło się wiele czynników, przede wszystkim powrót do intensywnej industrializacji i niedoinwestowanie sektora hodowli. Popyt na mięso i jego konsumpcja rosła, a produkcja nie nadążała za potrzebami. Państwo nie opracowało przy tym skutecznych metod pomocy hodowcom. Ponieważ działali oni w sektorze prywatnym, władze odnosiły się do nich nieufnie i nie chciały udzielać pomocy finansowej, gdyż nie były w stanie skontrolować tego, jak zostanie ona zainwestowana.
Niekorzystną sytuację próbowano ratować ograniczając popyt na produkty mięsne. 29 lipca 1959 roku Minister Handlu Wewnętrznego wprowadził tak zwany „dzień bezmięsny”. Odtąd w poniedziałki w sklepach nie można było kupić mięsa, nie podawano również dań mięsnych w lokalach gastronomicznych. Wcześniej już w prasie zaczęły pojawiać się artykuły nawołujące do zmiany żywieniowych nawyków, wychwalano zalety diety bogatej w warzywa, owoce i przetwory mleczne. Nie na wiele się to jednak zdało – mięsny kryzys trwał. W październiku Gomułka sięgnął po bardziej radykalny środek dla przywrócenia stabilizacji na rynku mięsnym – podwyżkę cen.
W gazetach szeroko omawiano przyczyny podniesienia cen mięsa. Wzrost popytu spowodowany podwyżkami płac i zacofanie polskiego rolnictwa, w którym dominowali prywatni hodowcy, powtarzało się najczęściej. Podnoszono również kwestię szarej mięsnej strefy, nielegalnego handlu mięsem i wędlinami, nielegalnego uboju i nieprawidłowości w przetwórniach. Aby im przeciwdziałać, w październiku 1959 r. zarządzeniem premiera Cyrankiewicza przy komendzie głównej Milicji Obywatelskiej i komendach wojewódzkich powstały specjalne inspektoraty do walki z przestępczością gospodarczą. Miały one wspomagać działania Państwowej Inspekcji Handlowej i Najwyższej Izby Kontroli.
W 1960 roku wykryto aferę w szczecińskich zakładach mięsnych. Dyrektor fałszował tam faktury i zawyżał wagę tak zwanych strat, czyli odpadów powstałych po uboju i rozbieraniu tuszy. Nadwyżki mięsa sprzedawano „na lewo”. Lista osób uwikłanych w proceder była długa. Do transportu skradzionego mięsa używano samochodów wojskowych i taboru należącego do NIK-u. Aferzystów w Szczecinie ukarano bez rozgłosu. Dyrektor stanął przed sądem, a kilku notabli utraciło stanowiska. Jednak cztery lata później w Warszawie proces Stanisława Wawrzeckiego miał się potoczyć zupełnie inaczej. W międzyczasie bowiem w PRL-owskim wymiarze sprawiedliwości miejsce miała „wojna na górze”.
Pod koniec lat pięćdziesiątych władze partyjne dążyły do zaostrzenia represji karnych za przestępstwa gospodarcze. Zarówno Ryszard Strzelecki, nadzorca wymiaru sprawiedliwości w Biurze Politycznym KC PZPR, jak i kierownik Wydziału Administracyjnego Komitetu Centralnego – gen. Kazimierz Witaszewski, forsowali pomysł stosowania trybu doraźnego w procesach o „zabór mienia społecznego”. Od wyroku wydanego w tym trybie nie przysługiwała apelacja, a za każde przestępstwo można było wymierzyć karę śmierci. W trybie doraźnym odbyły się procesy oskarżonych w „aferach skórzanych” w roku 1960. W procesie dotyczącym nadużyć i kradzieży w Warszawskich Zakładach Garbarskich dyrektor Eugeniusz Galicki uniknął kary śmierci tylko dzięki śmiałemu wystąpieniu swojego obrońcy, w którym stwierdził on, że „Orzeczenie kary śmierci w tej sprawie może być zrozumiane, że jest to powrót do terroru”. Chodziło oczywiście o terror okresu stalinowskiego.
Śledczy rozpracowujący aferę skórzaną w Warszawie wykryli, że podobne nadużycia miały miejsce również w spółdzielniach garbarskich w Radomiu i Szydłowcu. Tym razem zanim oskarżeni weszli na salę rozpraw, najwyższe władze partyjne zadbały o dobre „przygotowanie”. Ówczesny minister sprawiedliwości Marian Rybicki zapewniał gen. Witaszewskiego, że proces „nie będzie przewlekany”, a skład sędziowski zostanie dobrany wyłącznie spośród sędziów będących członkami PZPR. Wyrok, który sąd ten odczytał głównemu oskarżonemu, Bolesławowi Dedzie nie był więc niespodzianką. Od śmierci wybawił jednak skazańca Prokurator Generalny PRL Andrzej Burda, który zwrócił się do Rady Państwa o skorzystanie z prawa łaski. Rada prośbę tę uwzględniła, ale prokurator Burda przypłacił okazaną skazanemu pomoc utratą stanowiska i przeniesieniem na trzeciorzędne stanowisko. Władze partyjne usunęły tym samym wszystkie przeszkody stojące na drodze do szerokiego stosowania trybu doraźnego w procesach gospodarczych.
Gdy w 1964 roku w Warszawie ujawniono tzw. „aferę mięsną”, ekipa rządząca postanowiła z oskarżonych w niej uczynić przykład i przestrogę. Kary miały być tym surowsze, że oszustwa dotyczyły bardzo newralgicznego dobra – mięsa. Tak jak i w przypadku poprzednich opisywanych afer, przed rozpoczęciem procesów odbyła się narada, w której mieli wziąć udział przedstawiciele Sądu Najwyższego, Prokuratury Generalnej i Wydziału Administracyjnego KC PZPR. To na niej zadecydowano o zastosowaniu trybu doraźnego, a także o tym, jakie mają zapaść wyroki. Na przewodniczącego składu sędziowskiego obrano sędziego Romana Kryże, o którym krążyło powiedzenie: „sędzia Kryże – będą krzyże”. Odnosiło się ono do bezwzględności, z jaką wydawał on wyroki śmierci w procesach z lat czterdziestych i pięćdziesiątych.
Zarzuty w warszawskiej aferze mięsnej usłyszało ponad 400 osób. Na ławie oskarżonych zasiedli między innymi Tadeusz Skowroński – dyrektor Stołecznego Zjednoczenia Przemysłu i Handlu Artykułami Spożywczymi, Stanisław Wawrzecki – dyrektor Miejskiego Handlu Mięsem Warszawa-Praga (ojciec popularnego aktora), Henryk Gradowski – dyrektor MHM Warszawa-Północ, Kazimierz Witowski – dyrektor MHM Warszawa-Południe a także Mieczysław Fabisiak – naczelnik w Państwowej Inspekcji Handlu, odpowiedzialny za kontrolę handlu mięsem.
Sam proceder zorganizowany był podobnie do opisanego wcześniej systemu funkcjonującego w Szczecinie. Mięso kradziono w rzeźni, wpisując je w straty, bądź uzupełniając wodą i odpadami. W ten sposób uzyskane „nadwyżki” trafiały do sklepów państwowych, gdzie kierownicy sprzedawali je, a zyskiem dzielili się z dyrekcją. Skorumpowani byli ludzie na wszystkich szczeblach tego procesu łącznie z funkcjonariuszami MO i PIH, którzy przymykali oko na to co działo się w Miejskim Handlu Mięsem w Warszawie. W trakcie dochodzenia na jaw wyszło ponadto, że Wawrzecki był w dobrych stosunkach z warszawskim aktywem partyjnym, a dzięki aferzystom w lepsze wędliny zaopatrywało się kilku ministrów i prezes Najwyższej Izby Kontroli.
Sąd oddalił wniosek obrońców o zmianę trybu z doraźnego na zwykły, pomimo iż dekret z roku 1945 w art. 13 stwierdzał, że w przypadku spraw złożonych i wielowątkowych sąd powinien proces oddoraźnić. Nie uznał także za okoliczność łagodzącą faktu, iż oskarżeni kradli głównie mienie prywatne (kradzież mienia społecznego była karana bardziej surowo niż prywatnego), a pośrednio przyczyniali się do podwyższenia rentowności sklepów.
Wyroki zapadły 2 lutego 1965 roku. Stanisław Wawrzecki został skazany na śmierć, skorumpowany naczelnik PIHu i pozostali dyrektorzy usłyszeli wyroki dożywotniego pozbawienia wolności. Już dwa dni później obrońcy Wawrzeckiego złożyli apelację tłumacząc, że proces nie odbywał się w rybie doraźnym, ponieważ nie wypełniał warunków określonych w dekrecie z roku 1945. Sąd Najwyższy i Minister Sprawiedliwości dwukrotnie odrzucili zażalenia na decyzję Sądu Wojewódzkiego. Rada Państwa również nie skorzystała z prawa łaski. Adwokaci do samego końca walczyli o życie skazanego – jeszcze w dzień poprzedzający egzekucję wysyłali telegramy do Prokuratury Generalnej. Bezskutecznie. Wyrok wykonano 19 marca 1965 roku.
Piotr Sieczkowski/ Histmag.pl .