Wały podnieść, bobry rozstrzelać, ekologów na Madagaskar
Powódź powodzią a na PO-PiS-owym froncie bez zmian. PiS oskarża Komorowskiego o „kampanię na wałach”, Donald Tusk każe powodzianom pamiętać „kto to spieprzył” (w domyśle: Kaczyński rękami Ziobry nie usypał wałów), a do tego jeszcze Leszek Miller żali się, jak strasznie atakowano rząd Cimoszewicza trzynaście lat temu - pisze Michał Sutowski z "Krytyki Politycznej".
26.05.2010 | aktual.: 26.05.2010 10:02
Czy wszystko się zgadza? Prawie – ale, jak wiemy z reklamy, "prawie" robi wielką różnicę. Faktycznie i PO, i PiS, i kiedyś SLD sporo zaniedbały. Każda partia próbuje coś na powodzi ugrać – a to przez wizyty gospodarskie, a to przez koncert charytatywny. Wszyscy zarzucają sobie nieróbstwo, ale wszyscy – jedna prawica, druga prawica i tzw. lewica – widzą problem tak samo. Że wały za niskie (i podgryzione przez bobry), że zbiorniki za płytkie, a ekolodzy bronią szuwarów i żab zamiast ludzi, blokując przeciwpowodziowe inwestycje.
Na Zachodzie wiele lat temu zarzucono pomysł prostowania rzek i potoków (tzw. regulację), budowę wyższych wałów i większych zbiorników wielofunkcyjnych (do magazynowania wody na wypadek suszy oraz przejmowania fali powodziowej). W USA już w latach 70. wykazano, że takie inwestycje przynoszą więcej szkód niż pożytku – podobne wnioski wyciągnęli Niemcy na początku lat 90., po wielkich stratach powodziowych w dolinie świetnie uregulowanego Renu.
Nie tylko ekolodzy, ale i spece od zarządzania ryzykiem wskazują, że wyższe wały to większe zagrożenie – wsie, osiedla i całe miasta budowano złudnie wierząc, że „jak jest wał, to przecież nas nie zaleje”. No i zalało – i to nieraz. Straty są gigantyczne, ludzie giną – a developerzy dalej budują domy w miejscach zagrożonych. Wał – i w ogóle regulacja – chroni przed małą powodzią, ale w razie większej sprzyja katastrofie. Nie ma wałów dostatecznie wysokich, regulacja często zaś przyspiesza nurt rzeki (zwłaszcza w górnym biegu) i utrudnia jej opanowanie. Polska to kraj wielkich powodzi, których będzie więcej, a nie mniej – bo w strefie umiarkowanej zmiany klimatyczne przynoszą m.in. zwiększone opady. Betonowanie rzek i budowa zbiorników retencyjnych by zapobiec skutkom wielkich powodzi wynikały z niewiedzy. Z równym skutkiem zwalczano średniowieczne epidemie poprzez palenie czarownic...
Powódź tysiąclecia nauczyła nas niestety tylko tego, że trzeba... podwyższyć wały – nikomu nie przyszło do głowy, żeby je przynajmniej odsunąć od rzeki i poszerzyć obszar zalewowy. No ale co by wtedy poczęli biedni inwestorzy budowlani i siedzące u nich w kieszeni samorządy? Tyle pięknego terenu by się zmarnowało. A jak przyjdzie fala jeszcze wyższa? Może nie przyjdzie...
Co zatem robić? Wyprowadzić się na Księżyc czy powrócić do wodnego trybu życia? Niekoniecznie, nie chodzi o to, żeby radośnie „poddać się naturze” i dać się od czasu do czasu podtopić. Warto natomiast czasem posłuchać ekologów, którzy – w przeciwieństwie do Grzegorza Schetyny – rozumieją, że ptaki, żaby i ludzie mają często wspólne, a nie tylko sprzeczne interesy. Metod jest co najmniej kilka. Przede wszystkim poszerzanie terenów zalewowych i zakaz budowania w nich osiedli zamiast ich zwężania i podwyższania wałów. Odtwarzanie tzw. rzek meandrujących, które hamują spływanie wody (poprzez liczne mikrozbiorniki). Zalesianie dorzecza i dolin rzecznych, co zwiększa zdolność wchłaniania nadmiaru wody. Poldery wchłaniające wodę i zbiorniki suche – zamiast „wielofunkcyjnych”, u nas wciąż przepełnionych. Tam, gdzie osiedla już są i trudno je przenieść – systemy wczesnego ostrzegania i wreszcie – powszechne ubezpieczenia. Wszystko to wymaga środków, ale Polska i tak już wydaje sporo pieniędzy na nieskuteczne wały i
zbiorniki retencyjne – jeśli doliczyć ogromne straty materialne (nie wspominając o życiu ludzkim) co kilka lat, bilans wydaje się całkiem rozsądny.
Od roku 1997 dokonał się w Polsce minimalny postęp jeśli chodzi o krajowy system wczesnego ostrzegania. Dominujący pogląd nakazuje przerzucać odpowiedzialność na samorządy i obywateli. To jednak niewiele – wciąż pokutuje u nas ideologia, która każe jednostkom rozwiązywać problemy, których źródło tkwi na poziomie polityki państwa. Nie znęcałbym się nad Włodzimierzem Cimoszewiczem za jego niesławną wypowiedź sprzed 13 lat („trzeba się było ubezpieczyć”), gdyby nie fakt, że do dziś wielu polityków i tzw. autorytety twierdzą, że miał on całkowitą rację, „tylko powiedział to w złym momencie”. Tymczasem ludziom brakuje nie tyle wyobraźni, ile czytelnych planów zagospodarowania przestrzennego, rzetelnych informacji, obowiązkowych ubezpieczeń i sensownej infrastruktury. Ale to wszystko może kiedyś.
A tymczasem – wały podwyższyć, bobry rozstrzelać, ekologów na Madagaskar!
Michał Sutowski (Krytyka Polityczna) dla Wirtualnej Polski