Walczył w Legii Cudzoziemskiej - wrócił służyć w polskiej armii. "Nieprawda, że byłem najemnikiem"
Kiedyś stawali przed sądem. Dziś byłych żołnierzy Legii Cudzoziemskiej można znaleźć w naszej armii. Ich obecność w wojsku jest jednak tematem tabu - pisze magazyn "Polska Zbrojna", który rozmawiał z jednym z takich wojskowych.
- Jestem żołnierzem, bo od zawsze kocham wojsko. Nie pociągała mnie jednak "szara piechota". Szukałem wyzwań, adrenaliny. Lubię sprawdzać się w najtrudniejszych, najbardziej ekstremalnych sytuacjach - opowiada swoją historię pewien żołnierz. Nie zgadza się na opublikowanie stopnia, imienia czy nazwiska. Ujawnienie jego jednostki też nie wchodzi w grę. - Służba w Legii nadal budzi emocje. Nie chcę być przesłuchiwany, wypytywany. Nie zrobiłem nic złego. Jestem polskim żołnierzem. I chcę, aby tak pozostało - mówi.
Dobry żołnierz
Wzdryga się na sugestię, że służbę w obcej formacji kiedyś uważano za zdradę. - Nie zdradziłem. Czuję się patriotą. Pobyt w Legii Cudzoziemskiej nie sprawił, że mniej kocham swój kraj. Mało tego, uważam, że teraz, jako wszechstronnie wyszkolony żołnierz, mogę lepiej mu służyć. To nieprawda, że byłem najemnikiem. Na pewno nie w złym tego słowa znaczeniu. Zawsze walczyłem po dobrej stronie, tej samej, co polscy żołnierze. Legia jest przecież częścią armii sprzymierzonej, będącej, jak nasza, w NATO. Zawsze chciałem być żołnierzem w jakimś elitarnym oddziale. Kiedyś nie umiano mnie wykorzystać, więc zaciągnąłem się do Legii. Dzisiaj jest inaczej. Służę więc w polskim mundurze i czuję się spełniony - argumentuje.
- Nazywaj mnie Kolkov. To moje legionerskie nazwisko. Byłem tam dobrym żołnierzem. W czasie służby awansowałem na stopień premier class, czyli na starszego legionistę. Podczas jednej z misji zostałem ranny. To wydarzenie było zwrotem w moim życiu. Zakończyłem służbę w Legii. Pozwolili mi odejść ze wszystkimi honorami - mówi.
Siedzący naprzeciwko mnie żołnierz, który we francuskich oddziałach cudzoziemskich podawał się za Ukraińca, zaczyna opowiadać o pobycie w legendarnej formacji. - W ciągu trzech lat byłem na wielu misjach. W Gujanie Francuskiej zajmowaliśmy się głównie ochroną. Odbyłem tam także słynny kurs Commando. Na terenie Dżibuti patrolowaliśmy granicę z Somalią. W tym kraju rebelianci kilka razy pogonili mój pododdział ogniem, ale w sumie było spokojnie. W Czadzie z kolei wręcz lajtowo. Byłem też w Wybrzeżu Kości Słoniowej oraz Kosowie. Służba polegała na tym, że kilka miesięcy siedziało się gdzieś daleko w świecie, na dwa tygodnie wracało do Francji, aby wykorzystać urlop, i znów ruszało się w inny zapalny region kuli ziemskiej - tłumaczy.
- Służyłem w 2 Cudzoziemskim Regimencie Inżynieryjnym, stacjonującym w Saint-Christol. Byłem żołnierzem bojowego pododdziału commando de montagne (kompania piechoty górskiej). W moim regimencie było niewielu Słowian. Przez długi czas mieszkałem w sali z moim kapralem, który pochodził z Madagaskaru, i żołnierzem z Nepalu. Chcąc nie chcąc, musiałem szybko nauczyć się języka francuskiego - dodaje.
Spełnianie marzeń
Po chwili zadumy Polak noszący kiedyś białe kepi zaczyna wspominać, jak trafił do legendarnej formacji, nazywanej często matką wojowników: - W 1997 roku poszedłem do służby zasadniczej. Na początku 1998 roku otrzymałem stopień kaprala. Kiedy latem dostałem tak zwany urlop taryfowy, wsiadłem w pociąg i z Warszawy, przez Wiedeń, Wenecję, Monaco i Cannes, dotarłem do Aubagne we Francji, gdzie udałem się do punktu werbunkowego. Sierżant zapytał mnie, czy ukończyłem w kraju służbę wojskową. Skłamałem. Zapytał kolejny raz, a gdy znów potwierdziłem, zapytał, dlaczego go okłamuję. Na dowód otworzył moją książeczkę wojskową, gdzie nie było pieczątki o zwolnieniu do rezerwy. Później tłumaczył mi, że jeżeli się zaciągnę do Legii, będę dezerterem z polskiej armii ściganym jak przestępca. Przekonywałem jednak, że służba w ich jednostce to moje marzenie. On jednak nie ustąpił. Dał mi trzy dni do namysłu. Zapewnił, że jak wrócę po wojsku, to mnie przyjmie bez problemu. Radził też, abym wracał do kraju. Miałem 19 lat. Byłem
małolatem, a musiałem podjąć bardzo ważną decyzję. W końcu jednak postanowiłem wrócić do Polski - opowiada legioner.
- Z tego urlopu spóźniłem się do koszar dwa tygodnie i zostałem ukarany za opuszczenie kraju bez zezwolenia. Mimo to miesiąc później awansowałem na starszego kaprala. Przełożeni wiedzieli, że jestem dobrym żołnierzem. Wkrótce podpisałem nawet akces na żołnierza nadterminowego i dostałem skierowanie na kurs chorążych. Niestety rozpoczęto rozwiązywanie jednostki. Zrobił się chaos kadrowy. Nie miałem już szans na żaden kurs ani na jakiekolwiek przeniesienie. Po dwóch kolejnych tygodniach trafiłem do cywila - mówi rozczarowany, chociaż od tamtej pory minęło wiele lat.
Droga przez piekło
Był wówczas 2000 rok. Po wyjściu do rezerwy Kolkov nie mógł sobie znaleźć miejsca w cywilnym życiu. - Byłem rozgoryczony, bo armia mnie odtrąciła. W głowie znów zaczęły się pojawiać myśli o Legii - przyznaje.
- W końcu wsiadłem w pociąg i pojechałem do Strasburga do punktu werbunkowego. Przyjęli mnie bez problemów i trafiłem do ośrodka szkoleniowego w Castel, zwanego farmą. Jak przypomnę sobie szkolenie podstawowe, często nazywane drogą przez piekło, to przechodzą mnie ciarki. Egzaminy jednak poszły mi nieźle - po wszystkich testach i sprawdzianach byłem siódmy na 44 ochotników. Wreszcie otrzymałem wymarzone białe kepi. Miałem nawet prawo wyboru regimentu - mówi z dumą.
Syn legionu
- Znalazłem się w gronie dziwnych żołnierzy. Służyłem między innymi razem z Saszą, pułkownikiem z rosyjskiego specnazu, i niezwykle wysportowanym krawcem z Norwegii. Do Legii Cudzoziemskiej trafiają bowiem różni ludzie. Wielu ucieka na przykład przed wymiarem sprawiedliwości. Służą w niej jednak nie tylko przestępcy, lecz także zwyczajni faceci, którzy marzą o przygodzie - podsumowuje Kolkov.
To pytanie musiało się pojawić w naszej rozmowie. Czy było warto? Kolkov się nie waha: - Tak. Zwiedziłem kawał świata. Może nawet służyłbym dłużej, gdyby w Wybrzeżu Kości Słoniowej mały chłopiec z kałachem nie postrzelił mnie w udo. Ale i tego nie żałuję - przyznaje żołnierz. - Uważam, że przygoda w elitarnych oddziałach była warta jednej lekkiej rany - dodaje.
Wrócił do kraju. - Zacząłem pracować, ożeniłem się, mam dwóch wspaniałych synów i nadal jestem żołnierzem. Mimo postrzału jestem w pełni sprawny. Biegam w maratonach. Staram się być dobrym żołnierzem - przyznaje. - Niestety czasu w Legii nie mam wliczonego do służby. Może tak by się stało, gdybym używał tam swojego nazwiska, ale białe kepi nosiłem jako Ukrainiec. Takie były zasady - wyznaje. - Boli mnie, że niektórzy dowódcy patrzą na nas jak na ludzi z marginesu społecznego. Szkoda, bo byli legioniści to dobrze wyszkoleni żołnierze, których umiejętności można wykorzystać, szczególnie podczas misji zagranicznych. Mam nadzieję, że stosunek do nas kiedyś się zmieni - kończy swoją opowieść Kolkov.