W wyborach w Wielkiej Brytanii konserwatyści na czele
Po przeliczeniu głosów w 615 z 649 okręgów wyborczych w brytyjskich wyborach parlamentarnych prowadzą konserwatyści. Dotychczas zdobyli oni 290 miejsc w Izbie Gmin. Z kolei Partia Pracy ma 247 mandatów, a Liberalni Demokraci 51 - podał Reuters.
07.05.2010 | aktual.: 07.05.2010 11:11
Agencja, powołując się na brytyjską stację telewizyjną ITN podała, że pozostali uczestnicy czwartkowych wyborów zwyciężyli w 27 jednomandatowych okręgach wyborczych.
Wiadomo już, że konserwatystom nie uda się zdobyć bezwzględnej większości 326 miejsc w brytyjskiej Izbie Gmin, która od 2010 roku będzie liczyła 650 deputowanych.
Wybory w jednym z okręgów zostaną rozstrzygnięte 27 maja.
Już wcześniej z sondaży przeprowadzonych przy wyjściu z lokali wyborczych wynikało, że żadna z głównych partii nie zdobędzie większości 326 miejsc; Partia Konserwatywna prawdopodobnie zapewni sobie 305 miejsc, laburzyści 255, a Liberalni Demokraci 61.
Opracowane na podstawie exit polls wyniki brytyjskich wyborów przyniosły rozczarowanie wszystkim największym partiom politycznym i nie ma jasności, kto stanie na czele rządu i czy będzie to rząd mniejszościowy, czy koalicyjny - napisała brytyjska prasa.
"Wyborcy odwrócili się plecami od laburzystów, ale nie rzucili się w ramiona torysów" - napisał "Times". Według gazety "wyborcy nie okazali wyborczej apatii, lecz antypatię. Wyrazili wolę zmiany nie tylko rządu, ale całego systemu".
"Times" uznał, iż zmiana ordynacji wyborczej stała się obecnie bardziej prawdopodobna, ponieważ wyborcy uświadomili sobie, że ich preferencje nie przekładają się w prosty sposób na liczbę mandatów, która przypada poszczególnym partiom i nie wyłoniły wyraźnego zwycięzcy.
"Independent" sugerował, iż choć konserwatyści zajęli pierwsze miejsce, to ich lider David Cameron musiał przekonać własną partię, że odniosła wielkie zwycięstwo, które nie dla wszystkich jej członków jest oczywiste.
Gazeta przypomniała, że torysi mają w zwyczaju obchodzić się bezwzględnie z liderami, którzy ich zawiedli. W przeszłości bezceremonialnie odsunęli od władzy Iaina Duncana Smitha, Edwarda Heatha i nawet Margaret Thatcher mimo, iż nigdy nie przegrała w wyborach. Nie ulega wątpliwości, że odsunęliby od władzy także Johna Majora i Michaela Howarda gdyby nie to, że ustąpili sami.
"Financial Times" wskazał, iż "Cleggmania" - nieoczekiwany wzrost popularności lidera liberalnych demokratów Nicka Clegga nie przełożyła się na przyrost mandatów tej partii, co uznaje za największe zaskoczenie. Zauważa zarazem, iż nawet przy spodziewanej utracie 2-3 mandatów partia ta wciąż będzie języczkiem u wagi.
Dziennik ocenił, iż rozmowy ws. ewentualnego utworzenia koalicji laburzystów z liberałami, bądź też udzielenia przez liberałów poparcia mniejszościowemu rządowi Partii Pracy mogą potrwać przez cały najbliższy tydzień. Inicjatywa tworzenia nowego rządu przysługuje Brownowi.
"Ekstaza obróciła się w agonię" - podsumował położenie liberałów komentator "Guardiana" Simon Jenkins. "Partia ta musi zdecydować, kogo poprze, lecz jej własny mandat osłabł" - zauważył. O liderze laburzystów Gordonie Brownie napisał, że "jest przegrany, ale nie pokonany".
Blogger "Daily Telegraph" Norman Tebbit, były minister w rządzie Margaret Thatcher odradził konserwatystom utworzenie koalicji z liberałami twierdząc, iż "wyborcy ich odrzucili". W innym miejscu gazeta pisze, że "laburzyści przegrali, a liberałowie zostali upokorzeni".
W podobnym duchu napisali sprzyjające torysom gazety "Daily Mail" i "Daily Express". Sprzyjający laburzystom "Mirror" wskazał, iż "Cameron nie wymierzył ciosu, który powalałby Browna" i "jest on w położeniu kogoś, komu zatrzaśnięto drzwi przed nosem".