ŚwiatW Rosji i na Ukrainie rośnie opór przeciwko wysyłaniu żołnierzy na bratobójczą wojnę

W Rosji i na Ukrainie rośnie opór przeciwko wysyłaniu żołnierzy na bratobójczą wojnę

W zaciszu gabinetów toczą się negocjacje o pokoju dla Ukrainy, tymczasem wojna zbiera krwawe żniwo, wywołując społeczny opór po obu liniach frontu. W Rosji rośnie w siłę ruch protestacyjny rodzin żołnierzy zmuszanych do udzielania "bratniej pomocy". Na Ukrainie taki sam sprzeciw wywołuje niekończąca się mobilizacja. Wspólnym koszmarem rodzin jest perspektywa powrotu bliskich w cynkowych trumnach, znanych pod kryptonimem "Gruz (ładunek)-200".

W Rosji i na Ukrainie rośnie opór przeciwko wysyłaniu żołnierzy na bratobójczą wojnę
Źródło zdjęć: © AFP | FILIPPO MONTEFORTE
Robert Cheda

09.02.2015 12:11

Prezydent Władimir Putin zaprzecza, jakoby w walkach na Ukrainie uczestniczyły regularne jednostki rosyjskiej armii. Zaprzecza mimo faktów, takich jak publiczne zeznania jeńców z pskowskiej dywizji desantowej, wziętych do niewoli w letniej kampanii 2014 r. W internecie można obejrzeć nagranie, w którym Putin twierdzi, że desantowcy zabłądzili podczas ćwiczeń w nadgranicznym obwodzie rostowskim, stąd ostra amunicja i pełne wyposażenie zniszczonej przez Ukraińców kolumny zmechanizowanej.

Kijów jest odmiennego zdania, na dniach sztab ATO (operacji antyterrorystycznej) przestawił dane świadczące o obecności dwudziestu rosyjskich formacji, od jednostek powietrznodesantowych, przez grupy dywersyjne GRU, wywiadu wojskowego i walki elektronicznej, po zmechanizowane i pancerne bataliony oraz dywizjony rakietowe. Kto ma rację? - tym bardziej, że obie strony prowadzą wojnę informacyjną. I tak, Kijów doliczył się ośmiu tysięcy żołnierzy rosyjskiej armii regularnej i dziewięciu tysięcy "dobrowolców", czyli żołnierzy tej samej armii ucharakteryzowanych na ochotników, wspartych przez paramilitarne formacje górali Kaukazu i dońskich Kozaków.

Przymusowy kontrakt

Udział rosyjskich żołnierzy w operacjach poza granicami kraju reguluje ustawa, która przyznaje prezydentowi prawo samodzielnego podjęcia takiej decyzji. Ta sama ustawa mówi jednak, że do walki w tzw. gorących punktach nie można wysłać żołnierzy z poboru, a takich w rosyjskiej armii jest najwięcej. Ginąć za ojczyznę mogą więc tylko kontraktnicy - zawodowcy obowiązani do kilkuletniej służby.

Szkopuł w tym, że jak informuje petersburski Komitet Matek Żołnierskich, armia ma od pewnego czasu kłopot z udzielaniem Ukrainie "bratniej pomocy". Kontraktowców jest nie tylko za mało, ale pod wpływem śmierci kolegów odmawiają walki w sąsiednim państwie i często rezygnują ze służby. W związku z tym, żołnierze poborowi są zmuszani przez dowództwo do podpisywania kontraktów, co zmienia ich status prawny, tym samym gwarantując pewny udział w donbaskich i ługańskich bitwach. Oszukani lub zmuszeni do takich działań żołnierze alarmują swoich bliskich, bo również nie chcą ginąć w bratobójczej wojnie. Jak poinformował rzecznik organizacji Anton Szczerbak, takich sygnałów było w styczniu dwadzieścia i w większości pochodziły ze 138 gwardyjskiej brygady zmechanizowanej. Ale problem dotyczy jednostek w całej Rosji, bo podobne skargi nadchodziły z obwodu pskowskiego, w którym szkoleni są zwiadowcy oraz z obwodu nowogrodzkiego, gdzie stacjonuje 6 brygada pancerna.

Coraz częściej skarżą się zaniepokojone rodziny, które poinformowały ostatnio o proteście 60 poborowych z jednostki w Kamionkie. Żołnierze odmówili podpisania kontraktu, za co zostali zamknięci w koszarach. W przypadku zmiany decyzji, na co liczy dowództwo bazy szkoleniowej, zostaną wysłani na "ćwiczenia do obwodu rostowskiego". Organizacja Matek Żołnierskich jest chyba najbardziej wiarygodnym źródłem informacji. Powstała w trakcie wojen czeczeńskich, zajmuje się nie tylko obroną praw żołnierzy, ale także wyjaśnianiem losu zabitych, zaginionych i wziętych do niewoli. To dzięki staraniom matek uratowano życie setek poborowych.

Przy okazji na jaw wyszły - nagminny zwyczaj znęcania oficerów nad podwładnymi oraz wstrząsająca korupcja armii. Nie trzeba dodawać, że komitet jest jedną z najbardziej znienawidzonych przez Kreml organizacji i ma stałe kłopoty z Federalną Służbą Bezpieczeństwa (FSB)
. Skargi poborowych próbowali także weryfikować dziennikarze radia "Swoboda", ale nie doczekali się odpowiedzi prokuratury wojskowej, choć formalnie jest ona do tego zobowiązana. Podobne działania podjęli również lokalni deputowani z partii Jabłoko. Wyniki ich dochodzenia można streścić następująco - proceder zmuszania rosyjskich poborowych do walki na Ukrainie nie tylko trwa, ale uległ wręcz nasileniu, co świadczy o intensyfikacji udziału Rosji w konflikcie.

Znany obserwator wojskowy Aleksander Golc ocenia, że problem powstał w wyniku przewlekłości walk. Rosyjska interwencja była obliczona na szybką wojnę, w rodzaju krymskiej aneksji. Tymczasem opór ukraiński sprawił, że siły stałej gotowości nie mogą zapewnić rotacyjnej zmiany kontraktowych grup bojowych. Zatem dowództwo, chcąc wywiązać się z planów kampanii, musi sięgać po rezerwę, czyli poborowych.

Podobnego zdania jest także dziennik "RBK", który prowadził śledztwo na południu kraju. W Rostowie nad Donem do organizacji obrony praw człowieka zgłaszają się kontraktowcy, którzy odbyli turę bojową na donieckim lotnisku i nie chcą ponownie walczyć. To rakietowcy z dywizjonu "Grad" 7 bazy w Abchazji (była majkopska brygada zmechanizowana zmasakrowana podczas szturmu Groznego w 1995 r.). Podobnie, jak ich koledzy z północy kraju zostali zmuszeni do podpisania kontraktu i wysłani "do obwodu rostowskiego". Co tam robili? Nie chcą ujawnić, bo są pod presją odpowiedzialności karnej za złamanie tajemnicy wojskowej. Jednak to, co tam zobaczyli, przyniosło decyzję o dezercji. Nie wrócili z urlopu i czekają na wynik działań prawników, którzy zaskarżyli przymusowy tryb zawierania kontraktów.

Według "RBK" można już ułożyć specyficzną geografię strachu przed wysyłką na Ukrainę. Bo jest to w istocie mapa "Ładunku -200", czyli pochówków ocynkowanych trumien z ciałami żołnierzy. 76 pskowska dywizja powietrznodesantowa, 36 brygada z Zabajkala, 51 pułk powietrznodesantowy z Tuły, 200 brygada z Murmańska, 15 brygada "sił pokojowych" z Abchazji - to tylko przykłady jednostek, które poniosły na Ukrainie tzw. straty bezzwrotne. Jaka jest ich skala? Kijów twierdzi, że od początku konfliktu poległo od dwóch do czterech tysięcy rosyjskich żołnierzy z formacji regularnych i ok. sześciu tysięcy "ochotników". A to, łącznie ze stratami miejscowych separatystów, zbliża straty do pułapu wojny afgańskiej (15 tysięcy). "Witajcie w Afganistanie" - tak zniechęca do sąsiedzkich odwiedzin portal 0642.ua z Ługańska.

Gruz-200

Dane ukraińskie są z pewnością przesadzone, ale liczba zabitych żołnierzy jest na tyle znacząca, że w Rosji powstała obywatelska organizacja "Gruz 200, 300 (ranni) z Ukrainy do Rosji", która zajmuje się wyjaśnianiem losu walczących w Donbasie i na Ługańszczyźnie. Bliscy nie wiedzą kompletnie nic, a ich niepokój wzbudzają zeznania rosyjskich jeńców przekazywane przez kijowską telewizję. Każdemu z nich dowództwo zabraniało przekazania rodzinie prawdy, poza osławionymi ćwiczeniami w obwodzie rostowskim. Potem okazywało się, że na granicy zakładali mundury bez znaków rozpoznawczych, otrzymywali uzbrojenie, i do boju.

Losy wielu nie są znane do dziś, jak na przykład o 240 żołnierzach wojsk powietrznodesantowych, którzy zginęli prawdopodobnie nakryci artyleryjską nawałą. Inni wracają, jak 17 żołnierzy brygady specjalnej GRU z Ussuryjska na Dalekim Wschodzie. Widok ocynkowanych trumien wywołał w mieście prawdziwy szok. Można powiedzieć, że takim rodzinom się poszczęściło, podobnie jak bliskim, którzy otrzymali ciała z wojskowym formularzem o śmierci w wyniku nieszczęśliwego wypadku, nieostrożnego obchodzenia z bronią, czy samobójstwa, bo takie fikcyjne przyczyny przeważały na początku walk. Ale obecnie ze względu na ich natężenie, Kreml dba o tajne pochówki. Bliscy skarżą się, że ich synowie i mężowie grzebani są ukradkiem, jak złodzieje, a im samym dla zamknięcia ust państwo wypłaca po 3 mln rubli (ok. 50 tysięcy dolarów). Coraz częściej jednak pogrzeby odbywają się pod szyldem "NN". Dlatego, jak oświadczyli przedstawiciele organizacji "Gruz", prowadzone są dwutorowe działania. Po pierwsze - woluntariusze starają się
namierzać transporty zabitych, przewożone do Rosji samochodowymi chłodniami, i dokumentują częstotliwość takich ładunków. Jak twierdzą, monopol na przewóz zyskała firma pogrzebowa z Rostowa nad Donem, który faktycznie stał się miejscem, gdzie zwłoki "rozpływają się w powietrzu".

Pewne światło na taki proceder rzuciła telefoniczna rozmowa między rosyjskimi oficerami z Doniecka i Rostowa, przechwycona przez ukraiński radiowywiad. Obaj panowie umawiali się, że ukraińskie formularze potwierdzające śmierć w walkach, zostaną po przekroczeniu granicy zamienione na fikcyjne dokumenty rosyjskie, legalizujące zwłoki jako ofiary wypadków, co umożliwi rejestrację i pochówek w różnych regionach Rosji. Taka metoda ma chronić przed dociekliwością bliskich, a całą operację osłania "organizacja trzech liter" (FSB). Znany jest także fakt używania przez Rosjan krematoriów samochodowych o wydajności spalania ośmiu ciał na dobę.

Drugim obszarem działania organizacji jest identyfikacja szczątków na Ukrainie. Przedstawiciele"Gruz 200" współpracują z dniepropietrowskim Instytutem Ekspertyzy Sądowej, wykonującym badania genetyczne niezidentyfikowanych ofiar. W materiałach filmowych organizacji można także zobaczyć przepełnione i spływające krwią kostnice Ługańska oraz Doniecka, bo także tam wolontariusze starają się dotrzeć. Zdjęcia zabitych, rannych i zaginionych można znaleźć na odpowiedniej stronie założonej przez ochotników. Wstrząsa nagranie, na którym widać kilkaset, wykopanych szereg za szeregiem, pustych na razie dołów na jednym z dniepropietrowskim cmentarzy komunalnych. Jednak giną nie tylko obywatele rosyjscy, bo lęk przed "Gruzem 200" panuje także po drugiej stronie frontu.

Efekty mobilizacji

Oficjale straty ukraińskie, jakimi operuje sztab ATO, potwierdzone zresztą przez prezydenta Petro Poroszenkę, wynoszą ok. 1,5 tysiąca zabitych i kilka tysięcy rannych. Jednak dane mogą być znacznie zaniżone. Tylko w sierpniowych kotłach, w jakich znalazły się rządowe oddziały, zginęło prawdopodobnie ponad tysiąc żołnierzy. Także jeden z oficerów gwardii narodowej (ochotniczych batalionów), cytowany przez portal Obozriewatiel.ua twierdzi, że dowództwo ATO zaniża własne straty. Częste są bowiem takie dni walk, gdy ginie 30-40 Ukraińców, podczas gdy sztab informuje o stratach 3-4 ludzi.

Szacunki strat bezzwrotnych mogą być więc dziesięciokrotnie wyższe i zamykać się liczbą podobną do strat strony przeciwnej. Zatem nic dziwnego, że wojna wywołuje społeczny opór również na Ukrainie. Tym bardziej, że w tak skorumpowanych i nieudolnie dowodzonych siłach zbrojnych, zwykli żołnierze nie mają za grosz zaufania do państwa i własnych oficerów. W ubiegłym tygodniu pod zarzutem zdrady został aresztowany podpułkownik ministerstwa obrony, który w randze szefa jednego z departamentów "zlewał" przeciwnikowi informacje o dyslokacji własnych oddziałów.

Takie i podobne fakty budują atmosferę, która odbiła się na kolejnej fali mobilizacji, ogłoszonej w styczniu przez prezydenta. Według planu na 2015 r. poborowi do wojska podlega, w czterech kwartalnych akcjach, 200 tysięcy mężczyzn. I tu występuje największy paradoks, bo z danych ministerstwa obrony wynika, że zimowa fala mobilizacji zakończyła się pełnym sukcesem we wschodnich i południowych, a więc rosyjskojęzycznych obwodach kraju. Natomiast została w dużym stopniu zbojkotowana na Zachodniej Ukrainie.

W obwodach żytomierskim, tarnopolskim i stanisławowskim, karty powołania odebrało od 30 do 60 procent wezwanych. Wielu młodych ludzi ukrywa się przed poborem emigrując czasowo z kraju, także do Rosji. Dochodzi również do zorganizowanego bojkotu mobilizacji przez lokalne administracje, szczególnie w rejonach wiejskich, gdzie przy aplauzie zgromadzeń mieszkańców karty mobilizacyjne są palone. Na nic zdają się wyjaśnienia władz, że na razie chodzi tylko o stawienie w wojskowych komisjach medycznych. A w przypadku faktycznego powołania do wojska, poborowy otrzyma pełne wyposażenie, łącznie z kamizelką kuloodporną, natomiast daleko nie każdy zostanie skierowany na front.

Jednak ukraińscy komentatorzy wojskowi obserwują zjawisko identyczne z tym, które zachodzi w Rosji. Intensywność i długotrwałość walk powoduje kłopoty w rotacji oddziałów frontowych. Stąd potrzeba tworzenia rezerw, które wcześniej lub później znajdą się w ogniu walki. Na razie Rada Najwyższa zaostrza odpowiedzialność karną i administracyjną za uchylanie się przed poborem. Milicja i służba bezpieczeństwa otrzymały wyraźną dyrektywę wyłapywania dezerterów. Zwykły Ukrainiec, cytowany w Obozriewatelu mówi wprost: obłożyli nas wszelkiego rodzaju podatkami wojennymi, które jako przedsiębiorca z trudem spłacam. A teraz każą mi rzucić moją firmę, czyli podstawę utrzymania i zostawić rodzinę na pastwę losu, bo jestem potrzebny na froncie.

Robert Cheda dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (755)