Świat"W Polsce epoka lodowcowa, a tam pogodynki są zbędne"

"W Polsce epoka lodowcowa, a tam pogodynki są zbędne"

Destabilizacja irlandzkiej gospodarki jest odwrotnie proporcjonalna do pogody w tym kraju. Już trzeci raz mieliśmy śnieg w zimie, a także słońce w lecie. Nawet jesień była zupełnie taka sama jak w innych krajach. Na szczęście wiosna przekracza wszelkie dopuszczalne normy zdrowego rozsądku; w przeciwnym wypadku martwiłbym się, że Irlandia całkiem straciła swój niepowtarzalny charakter i nawet tradycyjna irlandzka pogoda odchodzi do historii. Zimę mamy już za sobą. Jak wiadomo trwała dwa tygodnie i zostawiła po sobie krwawe żniwo w postaci europożyczki, a także mojego felietonu - pisze Piotr Czerwiński.

Piotr Czerwiński

07.03.2011 13:00

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Doszły mnie słuchy, że w Polsce nastała epoka lodowcowa i że w okowach stalinowskiej pogody do odwołania znajduje się większość kraju. Podobno wszędzie jest biało, a tam gdzie nie biało, przynajmniej jest zimno, a mróz trzyma i nie odpuszcza. Zazdroszczę Wam tej stabilizacji, moi drodzy rodacy, ponieważ w krainie Bajobongo zimę mamy już za sobą. Jak wiadomo, trwała dwa tygodnie i zostawiła po sobie krwawe żniwo w postaci europożyczki, a także mojego felietonu, który opisywał te straszne dni. Do łask chwilowo powróciła tradycyjna irlandzka pogoda, która charakteryzuje się tym, że nie ma w tym kraju żadnej pogody. Trudno ją również w miarę precyzyjnie opisać, ponieważ każdy dzień zawiera w sobie wszystkie cztery pory roku razem i osobno.

Na przełom lutego i marca przypada apogeum tego zjawiska; w irlandzkiej aurze jest wtedy promocja i dostaje się jeszcze siedem innych pór roku, które nie występują nigdzie indziej na świecie. A tutaj można je wszystkie podziwiać jednego dnia. W marcu wyglądasz rankiem przez okno i jest coś jakby piętnaście stopni. Słońce świeci, niebo jest czyste i przejrzyste, drzewa stoją nieruchomo, zaś autochtoni biegają radośnie w szortach i klapkach, chroniąc swój wzrok przed zgubnym światłem dziennym przy pomocy ciemnych patrzałek. Myślisz sobie, że coś trzeba zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem, zakładasz więc marynarkę i wychodzisz na dwór, zwany również polem, co wyjaśniam uniżenie na potrzeby czytelników z Małopolski. Przeszedłszy dwieście metrów zauważasz jednak, że się ściemnia, choć przecież nie założyłeś patrzałek, jak tubylcy, ani nie piłeś denaturatu. Tymczasem to niebo znienacka robi się czarno-popielate, jak w tej scenie z „Dnia niepodległości”, kiedy nadleciał statek z alienami, i nagle jak nie siknie
deszczem, jakby stu alienów naraz wypiło po cztery kawy i nie mogło dotrzymać, aż wylądują. I luuu!

Rzecz jasna nie ma mowy, byś dobiegł do domu na sucho. Wyżymasz więc marynarkę, zmieniasz portki. Zakładasz gumowaną kurtkę z kapturem, szalik, ciepłe buty i czapkę, i co tam jeszcze tylko znajdziesz na dnie szafy, po czym znowu opuszczasz lokal, skradając się ostrożnie w progu i bacząc, czy aby prysznic nie zmyje cię do piwnicy.

Tymczasem na zewnątrz znowu świeci słońce, śmiejąc się do ciebie swoją radosną świetlistą facjatą z kryształowo czystego nieba. Trawa na poboczach dochodzi do siebie, kałuże schną w oka mgnieniu, a śmieci beztrosko tańczą walczyka po chodnikach, unoszone delikatną poranną bryzą. Stwierdzasz, że życie jednak jest piękne. Przechodzisz dwieście metrów, śmiejąc się do słońca, które ci odpowiada. Jest gorąco, zdejmujesz więc kurtkę, czapkę, szalik, onuce, walonki, waciaki, kalesony i co tam jeszcze miałeś lub miałaś, i idziesz po ulicy, chłonąc ten tropikalny żar. I nagle pierdut! Jak w „Szeregowcu Ryanie”, dla odmiany, z tego błyszczącego nieba zaczyna lecieć grad wielkości pingpongowych piłeczek, który dziurawi dachy samochodów, tłucze szyby, strąca ludzi do rowu, zaś psy i koty zabija na miejscu jednym strzałem znikąd. W ostatniej chwili udaje ci się schować przed zagładą pod dachem przystanku autobusu, tłocząc się wraz z czterdziestoma innymi, którzy przeżyli. Za chwilę kanonada, również jak u Spielberga,
ustaje niemal błyskawicznie, i na plaży Omaha, to jest na irlandzkiej ulicy, zalega złowroga cisza. Słońce znika, niebo blednie, kwiatki więdną, powietrze stoi w miejscu. Jedyne, co się rusza, to gałki oczu, nerwowo wypatrujące kolejnego ataku. Ale ten nie następuje, wychodzisz więc spod dachu i idziesz dalej, znów coraz mocniej wierząc w piękno egzystencji.

Po dwustu metrach zrywa się jednak wiatr, który rwie na strzępy parasole oraz prasę codzienną, łamie drzewa, przewraca latarnie, kompresuje budki telefoniczne, surferów posyła na Grenlandię, zaś nastolatkami w kapturach miota o ściany miejscowego Mc Donalda. Oczywiście w ostatniej chwili udaje ci się skryć przed zagładą w narożnym pubie, którego stała klientela składa się z bezzębnych brzuchaczy, wyznających kult przemocy w rodzinie. Patrząc na nich ze strachem zamawiasz drinka, by dodać sobie animuszu. Wystawiłbyś za okno szklankę, licząc na parę kostek lodu gdy nadejdzie kolejne gradobicie, lecz niestety, w irlandzkich pubach nie ma okien. Na szczęście są klamki i drzwi. Na ulicy tymczasem świeci słońce. Drzewa znów stoją nieruchomo, nie licząc tych, które przewróciła wichura, oczywiście. Ale nie bądź taki do przodu. Stawiam piątaka, że nie zdążysz do domu przed następnym deszczem.

Nic dziwnego, że pewien popularny prezenter pogody z irlandzkiego radia, czyli innymi słowy pan chmurka, wystąpił kiedyś przed publicznością na kompletnym fleku, z czego to konkurencyjne stacje oraz inni obrońcy moralności próbowali uczynić skandal sezonu. Ja się biedakowi nie dziwię. Jeszcze do niedawna uważałem, że media w tym kraju powinny odpuścić sobie prognozę pogody i oszczędzić mnóstwo pieniędzy, nagrywając tylko jedną zapowiedź, w której pan bądź pani chmurka mówi, że raczej będzie tak jak zwykle. Po czym emitować ją od rana do wieczora na wszystkich kanałach. Byłoby prościej i bardziej wiarygodnie, bo przecież i tak nikt nie przewidzi, jaka pogoda będzie za pół godziny. Niestety od niedawna aura w krainie Bajobongo brutalnie się stabilizuje i tego typu gwałtowności coraz częściej dotyczą tylko tradycyjnych okresów burzy i naporu, takich jak marzec właśnie. Pozostałe pory roku zaczynają przypominać pory roku i czasem zdarza się nawet, że słońce świeci latem przez cały dzień, a jak ma lepszy humor,
to nawet i dwa. Mało tego. W ubiegłym roku zdarzały się całe tygodnie, a nawet miesiące bez deszczu, co sprawiło, że kilka razy bezmyślnie wyszedłem z domu bez parasola i uszło mi to na sucho. Od kiedy się tu znalazłem, parasol noszę przy sobie obowiązkowo. Raz zabrałem go w delegację do Frankfurtu i Niemcy pokazywali mnie palcami, ponieważ nosiłem go ze sobą w słoneczny dzień.

Od dawna też nie zdarzył mi się w Irlandii pościg samochodowy za słońcem, czyli zabawa polegająca na tym, by uciekać przed chmurą deszczową, przemieszczającą się nad miastem równie chaotycznie, jak kulka we flipperze. Stale praktykowałem ten sport przy sobotnich wyjazdach na piknik pod gołym niebem i muszę powiedzieć, że od kiedy zaczęły się te słoneczne weekendy, w Dublinie naprawdę wieje nudą. Cała nadzieja w tym, że chociaż marzec będzie trochę bardziej zwariowany.

Zdarzały się oczywiście zastoje innej natury. Na przykład anno domini 2007 przeszedł do historii Irlandii jako rok, w którym nawet bułki były mokre. Świat wyglądał jak w tej piosence Kombi: „twój normalny dzień, zawsze black and white”. Deszcz nie przestawał padać przez dwanaście miesięcy, niebo było koloru kurzu, zaś temperatura chyba ani razu nie przekroczyła piętnastu stopni Celsjusza. To właśnie dlatego moja druga książka, zatytułowana „Przebiegum życiae”, jest taka wesoła i optymistyczna. Umiejscowiłem bowiem jej akcję właśnie w roku 2007.

Dziś jednakowoż to wszystko już historia. Najwyraźniej Irlandia staje się nieoczekiwanym beneficjentem globalnego ocieplenia; myślę, że ten kraj ma wielkie szczęście do koniunktur różnego typu i tym razem ponownie może mu się udać. I kiedy na Kanarach nie będzie się już dało żyć z powodu klimatu, który zamieni je w piekarnik, Irlandia stanie się drugą Teneryfą, dzięki czemu nadziani turyści zaczną przyjeżdżać tu i wykupować letniskowe domy. Ich ceny znowu wzrosną do histerycznych pułapów z dawnych lat; powrócą tym samym dawne lata. I może tylko Irlandia straci przy tym swój rdzenny pomroczny dizajn, ale nie czas żałować róż, gdy płoną lasy. Na Teneryfie, oczywiście.

Na razie jest jednak marzec, rok pański 2011. Ostatnie dwa tygodnie przebiegały dwusystemowo. Raz lało od rana do nocy, raz świeciło przez cały dzień. Może to znak, że czas pojechać na Cliffs of Moher i rozejrzeć się za jakąś hacjendą. Jak przyjadą nawaleni zagraniczni letnicy, będzie jak znalazł.

Dobranoc Państwu.

Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński

Źródło artykułu:WP Wiadomości
społeczeństwopogodairlandia
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (25)