W oczach Wschodu

Nasze media postawiły coś w rodzaju muru lekceważącej obojętności wobec „niedużych” państw Europy Wschodniej i Środkowej – pisze rosyjski polonista Andriej Jermonski.

04.10.2006 | aktual.: 14.03.2007 08:35

Wtym roku we wrześniu swoje siedmiolecie obchodzi „Nowaja Polsza”, pismo dla czytelników w Rosji i wszędzie tam, gdzie mówi się po rosyjsku. Na stronie tytułowej czytamy: „miesięcznik społeczno-polityczny i literacki”. W pewnym stopniu przypomina nasze miesięczniki, choć jest to wydawnictwo „państwowe”. Wydawcą jest Biblioteka Narodowa „na zlecenie Ministerstwa Kultury Rzeczpospolitej Polskiej”, a nakład (około pięciu tysięcy) jest bezpłatnie rozsyłany do rosyjskich bibliotek, szkół wyższych i innych uczelni, gdzie są wydziały slawistyki, do uczonych, literatów, dziennikarzy (niedawno pojawiła się strona internetowa).

Redaktor naczelny „Nowej Polszy” Jerzy Pomianowski nieco żartobliwie zauważył kiedyś, że to Jerzy Giedroyc nakazał mu ją założyć i redagować. Redaktorzy nie dążą do przekształcenia „Nowej Polszy” w wydawnictwo masowe, lecz chcą przyciągnąć uwagę inteligencji twórczej. Jednym słowem, kiedyś by się powiedziało: „tuba Warszawy”. Lecz czasopismo to nie ma nic wspólnego z niesławnej pamięci „eksportowymi” wydaniami, radzieckimi i polskimi, w których okruchy prawdy tonęły w morzu propagandowego kłamstwa i pustosłowia. Rosyjski czytelnik „Nowej Polszy”, który napisał do redakcji z „prowincjonalnej głuszy nad Donem”, skarżył się: „Teraz Polska jest jeszcze dalej od nas, niż była za komuny. Być może tak jak Ameryka”. Niestety ma rację.

Dwa piętra przyjaźni

We wcale nie dobrych dawnych czasach, jeśli się chciało, można było dowiedzieć się dużo więcej niż dziś o tym, co i jak dzieje się nad Wisłą. Polska prasa obficie (z wyjątkiem szczególnie „niepodobających się” radzieckim władzom wydawnictw, zwłaszcza katolickich) dochodziła do dużych bibliotek i kiosków z gazetami nie tylko w Moskwie, można było ją łatwo i całkiem niedrogo zaprenumerować, na falach ultrakrótkich dało się złapać warszawską „trójkę”, a regularnie odwiedzając słynną księgarnię Drużba, stworzyłem przyzwoi-tą domową bibliotekę.

Teraz zakazu rzetelnej informacji nie ma, ale rosyjskie środki masowego przekazu prawie wcale nie informują o życiu naszych najbliższych zachodnich sąsiadów, jeśli, oczywiście, nie zdarzają się tam skandale, katastrofy, kataklizmy klimatyczne bądź inne dziwactwa. Można odnieść wrażenie, że nasze gazety, radio i telewizja postawiły (chciałoby się wierzyć, że nieumyślnie) coś w rodzaju muru lekceważącej obojętności wobec krnąbrnych i niewygodnych niedużych państw Europy Wschodniej i Środkowej. I ściana ta, odgradzając nas od szczególnie bliskiej nam części świata, sprzyja ożywianiu pewnego rodzaju przesądów, które użyźniają glebę pod wrogi stosunek do wszystkiego, co „niepodobne”, „nie nasze”.

W literaturze rosyjskiej temat polski jest ciągle obecny od co najmniej dwóch stuleci. Taka uporczywość w zaludnianiu rosyjskich powieści, dramatów i poematów Polakami nie jest przypadkowa. Po tym, jak w drugiej połowie XVIII wieku Rosja, Austria i Prusy trzykrotnie dzieliły Polskę i w końcu rozcięły ją „na troje”, wzajemne wyobrażenia Rosjan i Polaków nabrały nader osobliwego charakteru. Czy należy się zatem dziwić, że Polska już trzecie stulecie pozostaje dla Rosji nie tyle sąsiadką, ile problemem, z którym jakoś nie możemy się uporać? Weźmy chociażby poprzedni, XX wiek. Radziecka Rosja po ogłoszeniu „Dekretu o pokoju” rozpoczęła agresję przeciw Polsce, która dopiero co odzyskała niepodległość. Polacy oparli się, odepchnęli Armię Czerwoną do brzegów Dniepru. Od tej pory wielu pokoleniom radzieckich ludzi wbijano do głowy, że nie ma po prostu Polaków, że są „białopolacy”. Potem była przyjaźń z Hitlerem i nowy rozbiór Polski, Katyń, powstanie warszawskie. Następnie przez prawie pół wieku „mocno
przyjaźniliśmy się” z Polską Ludową, aczkolwiek była to przyjaźń dziwna, rzec można... dwupiętrowa.

Na górnym piętrze władzy całowano się, ale też obawiano wzajemnie: nad Wisłą bali się niedźwiedziego uścisku i kolejnej napaści „starszego brata”, chociaż mieli też nadzieję na zachowanie władzy z jego pomocą; nad rzeką Moskwą jak diabeł święconej wody bano się, że przez Polskę przeniknie „burżuazyjna i rewizjonistyczna zaraza” i surowo wymagano bezwzględnego wspierania Moskwy. Na niższym piętrze, w kuchniach miejskiej i wiejskiej inteligencji, ludzie dziwili się, zazdrościli, niekiedy lękali naszego „niepodobieństwa”, ale nie znając się dobrze nawzajem, podatni byli na kłamstwo i mity, a władze, też nie wolne od takiej ignorancji, starały się wykorzystać to do własnych celów.

Po raz pierwszy przyjechałem do Warszawy na początku lat 60., język znałem nieźle, rozumieć Polskę dopiero się uczyłem. Któregoś dnia poszedłem do znanego warszawskiego muzeum. Doczepiłem się do jakiejś szkolnej wycieczki. Wszystko jak u nas. Chłopcy i dziewczęta w wieku 13–14 lat, jedni słuchają przewodnika, inni ziewają, śmieją się, gapią na boki. Przewodnik opowiada im o jakimś obrazie, słyszę: A to jest ten potwór Suworow. Dzieci nie są tym zbyt zainteresowane, uczyły się w szkole, jak w 1794 roku wojska carskiej Rosji pod dowództwem Suworowa krwawo rozprawiły się z mieszkańcami prawobrzeżnego przedmieścia Warszawy i tym samym ostatecznie utrwaliły „wymazanie” Polski z politycznej mapy świata na ponad sto lat.

Najbardziej uderzyło mnie to, że uczniowie słuchali tego obojętnie, jak czegoś dobrze znanego i nudnego. I dopiero dużo później zrozumiałem (to, co widać jak na dłoni, często najtrudniej dostrzec): mimo wielu podobieństw jesteśmy różni, choć przeszłość mamy wspólną. Nie da się jej poprawić, napisać od nowa. Należy ją przyjmować i szanować taką, jaka jest. Ani dla nas, ani dla Polaków nie ma sensu kardynalna zmiana własnych ocen człowieka, który żył dwieście lat temu – w innej epoce, w innych warunkach, w innym czasie historycznym. Ale znać obie prawdy o nim, „wielkim dowódcy” i „dławicielu polskiej niepodległości” powinniśmy i my, i Polacy. Nie po to, by przetrząsać przeszłość, lecz by rozumieć, dlaczego nasze oceny się różnią, i by nie przemieniać w „wydarzenie dnia” różnic z powodu sprawy, która dawno minęła. Nie należy obrażać się na „Nową Polszę” (a już tym bardziej na Polskę!) za to, że czasopismo postanowiło bliżej zapoznać nas z Dorotą Masłowską, której pierwsza książka została wydrukowana w
„Inostrannoj Litieraturie” i z zainteresowaniem jest czytana w Rosji. I nie ma co czynić zarzutów pisarce: powiedziała, że najważniejsze są jej książki, a poglądy przecież bywają różne. A na przykład deputowani z Riazania zapragnęli pozbawić centralny plac w swoim mieście imienia Tadeusza Kościuszki za to, że... wywołał powstanie i walczył przeciwko carskiej Rosji.

Warianty historii

Polskie(!) czasopismo musi nam przypominać, że: Riazań – to stolica obwodu, gdzie „w 1943 roku powstała 1. Dywizja Piechoty im. Kościuszki. Dywizja rozpoczęła swój szlak bojowy w Lenino, a zakończyła w Berlinie”. Kiedy polska prasa dziwi się, dlaczego Königsberg (po polsku Królewiec) również w demokratycznej Rosji nosi imię Kalinina, to tylko dlatego, że nazwisko „wszechzwiązkowego starosty” przypomina Polakom o Katyniu: podpis Kalinina widnieje pod decyzją radzieckich władz o rozstrzelaniu wiosną 1940 roku ponad 20 tys. polskich jeńców.

W jednym z zeszłorocznych numerów „Nowaja Polsza” wydrukowała fragmenty książki „Trzynaście ćwiczeń europejskich” Jacka Bocheńskiego. Ten świetny polski prozaik zauważa, że duże i małe kraje różnie patrzą na te same wydarzenia. Polacy pamiętają krzywdy wyrządzone przez dużą Rosję, które dla Rosjan mają znaczenie drugorzędne „bo wyobraźnia rosyjska jest pełna dramatów ważniejszych, w ogóle z niczym nieporównywalnych”.

Tak wedle niego przedstawia się sprawa z ustanowieniem w Rosji nowego święta, 4 listopada. „Polaka – pisze Jacek Bocheński – może zaskoczyć odkrycie, jak doniosłą rolę w rosyjskiej wyobraźni i tradycji historycznej odgrywa fakt dla polskiej strony epizodyczny i marginesowy: wkroczenie wojska polskiego na Kreml i niefortunny zamiar osadzenia króla polskiego na tronie carskim, a nawet przymuszenia Rosji do katolicyzmu. Polacy zachowali się w tej sprawie po rosyjsku. Najechali obcy kraj, musieli się wycofać i sądzą, że był to drobiazg bez znaczenia, bo mieli i mają tyle poważniejszych tragedii na głowie. Rosjanie zachowali się po polsku: zrobili ze sprawy legendę, rozdęli jej znaczenie, natworzyli poematów, oper, pomników i puszą się tą swoją mieszaniną krzywdy i triumfu w sposób typowy – o dziwo! – dla strony słabszej”.

Podobnego rodzaju „wariantów” w naszej wspólnej historii sporo się nazbierało. W obu naszych krajach nie znikli politycy, którzy nie gardzą wykorzystywaniem do swoich celów, mówiąc delikatnie, dziwnych wyobrażeń o „dumie narodowej” Wielkorusów i Polaków, które przetrwały w niektórych warstwach rosyjskiego i polskiego społeczeństwa. Jest na to tylko jedno lekarstwo – prowadzić bezpośrednią, bezstronną rozmowę między wykształconymi stanami naszych krajów bez pośredników.

Odpowiadając rosyjskiej czytelniczce zarzucającej „Nowej Polszy”, że „nie kocha Rosji”, Jerzy Pomianowski swoje stanowisko przestawił w następujący sposób: „Dla przyzwoitych dobrosąsiedzkich stosunków potrzebna jest nie miłość, lecz wzajemny szacunek. Wymagamy szacunku dla Polski i chcemy odczuwać taki właśnie szacunek do Rosji. Mam wielka prośbę: proszę nam w tym nie przeszkadzać”.

Opubl. w "Inostrannaja Litieratura"

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)