W.Brytania: Polacy nie są mistrzami benefitów
Na początku umówmy się, że życie za 262 euro tygodniowo, to może nie jakieś wielkie kokosy, ale źle nie jest. Jak człowiek potrafi trzymać się nieco na wodzy, przeżyje spokojnie od wypłaty do wypłaty. Jeśli jednak ma dodatkowo coś "na boku", na przykład pracę na czarno, choćby tylko part time. Jest całkiem już nieźle. Porównując zaś to z tym, co można uzyskać będąc w takie samej sytuacji w kraju, to "Kanada". Teraz, kiedy mamy to już ustalone przejdźmy do rzeczy.
Jednym z emigracyjnych mitów, którym do niedawna żyliśmy, jest niczym nieuzasadnione przekonanie, że Polacy przyjeżdżający do Wielkiej Brytanii czy Irlandii myślą tylko o tym, aby w tych krajach pracować. Nie interesują ich natomiast żadne zasiłki, benefity czy inne zdobycze lokalnych systemów opieki społecznej. Piszący te słowa, sam jakiś czas w takim przekonaniu tkwił po same uszy. Otóż proszę Szanownych Czytelników, nic podobnego.
Polacy nie są mistrzami w korzystaniu z zasiłków
Kto tak myśli, znajduje się w bardzo głębokim "mylnym błędzie". Brak, bowiem zainteresowania pobieraniem zasiłków, jest okresem przejściowym, przed inicjacyjnym, że tak się wyrażę, charakterystycznym dla emigracyjnego dziewictwa. Okres ten każdy musi przejść tak jak w dzieciństwie odrę. Potem już jest z górki. Jak powiadają znawcy przedmiotu, ciało raz puszczone w ruch, puszcza się dalej samo. Zwłaszcza, kiedy na ów ruch ma wystarczająco dużo miejsca.
W przypadku, o którym mowa jest tego miejsca aż nadto. Poza tym, w pobieraniu wszelkiego rodzaju zasiłków Polacy, aczkolwiek przyznać trzeba szczerze, nie wypadłszy sroce spod ogona, to mistrzami jeszcze nie są.
Co więcej do światowej czołówki sporo nam jeszcze brakuje. Tam, bowiem prym wiodą multikulturalni obywatele Zjednoczonego Królestwa. Nie inaczej jest w sąsiadującej przez wodę Irlandii. Wiele na ten temat dowiedziałem się swego czasu, od mojej córki pracującej w Dublinie, jako opiekunka społeczna. Pobieranie wszelkiego rodzaju benefitów na miejscu i łączenie tego z pracą, na przykład w Wielkiej Brytanii, jest w niektórych środowiskach irlandzkich normą. Nikt tego nawet za bardzo nie ukrywa. Wprawdzie ludzie nie chwalą się tym publicznie, a zwłaszcza nie udzielają na ten temat wywiadów, nie mniej jednak każde dziecko we wsi o tym wie.
Jak dobrze się żyje na zasiłkach
Może z tego właśnie powodu, burzę wywołał wywiad przeprowadzony przez dziennikarkę "Gazety Wyborczej", z pewną, inteligentną inaczej, panią Magdą z Polski. Osoba, ta jak się domyślam, na co dzień chodząca w białych kozaczkach, benefitowa ekshibicjonistka, bez specjalnej żenady obnażyła się przed szeroką publicznością, objaśniając dziennikarce, w jaki to sposób żyje się jej w Irlandii lepiej teraz, niż w czasach, kiedy to miała normalną pracę. Wywiad ten szybko wytropiony został przez irlandzki "Irish Independent" i po przetłumaczeniu opublikowany. Efekt? Jakby piorun strzelił w grządkę rabarbaru. Oburzeni Irlandczycy zasypali redakcję poczytnej gazety mailami i telefonami, dając w nich wyraz swej dezaprobaty dla niecnych poczynań dojących ich drogocenny system opieki społecznej cudzoziemców. Senator z hrabstwa Donegal, zaproponował nawet, że zafunduje naszej rodaczce bilet powrotny do kraju, gdyby ta wyraziła życzenie do niego wrócić.
Boże, co za naiwność? Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie zarżnie kury znoszącej złote jajka, tylko, dlatego, że jakaś gazeta napisała krytyczny artykuł na temat jej właścicielki, oraz jej współrodaków. To raz, po drugie ciekaw jestem ilu spośród tych oburzonych na "bloody foreigners unlawfull milking our precious Ireland", jest jej nielegalnymi beneficjentami. Czyżby to był odgłos nożyc odzywających się po uderzeniu w stół?
Gdzie jest pies pogrzebany?
Pomijając głupotę i bezmyślność, wystawiającej się na strzał naszej rodaczki, można by mniemać, że tym wystawianiem się, obnażyła ona słabość tego systemu. Jego nieszczelność i podatność na penetrację, przez tych, którzy nie powinni z niego korzystać. Powiedziała głośno to, o czym inni, w tym dysponenci owego systemu dotychczas milczeli. Wszak w Anglii jest wcale nie lepiej. Dopiero, co prasę obiegła bulwersująca sprawa opisana przez brytyjską dziennikarkę, która podając się za bezrobotną, usłyszała od urzędniczki w Job Centre, że lepiej dla niej będzie, jeśli zamiast szukać pracy, pójdzie na zasiłek.
Pies, zatem nie jest pogrzebany w tym, iż owa pani Magda nie dość, że bierze zasiłek to jeszcze za pieniądze podatników robi sobie kurs hawajskiego masażu, tylko w tym, że ma na ten temat za długi język. Powinna cicho siedzieć, brać swoje pieniądze, a nie opowiadać o tym na prawo i lewo. Zwłaszcza mediom, które jak wiadomo tylko czyhają na takie sensacje.
Inna sprawa, że cała rzecz wynikła ponoć z nie całkiem zręcznego, (czyżby tendencyjnego), przetłumaczenia tekstu polskiego na język angielski. Ponoć w jego wersji oryginalnej wszystko było na opak. Kto jednak to będzie sprawdzał i kto przeczyta jakiekolwiek na ten temat sprostowanie? Błoto zostało rzucone, co się zaś przykleiło to jego.
Na naturalną, spowodowaną kryzysem niechęć do skutecznie konkurujących na rynku pracy przybyszów z Europy Wschodniej, nakłada się tu złość na ich spryt w korzystaniu z benefitów. W małej nieco ksenofobicznej i nie za ludnej Irlandii, ma to zupełnie inny wymiar niż w sąsiedniej Anglii, a zwłaszcza w Londynie.
Słowem ludzie, komu się należy, bierzcie zasiłki, korzystajcie z darmowych kursów kwalifikacyjnych nawet na hawajskie masaże, tylko na Jowisza, nie chwalcie się tym ani w prasie ani w telewizji, a może na wszelki wypadek nawet podczas wizyt u rodziny w kraju. Licho nie śpi.
Jędrek Śpiwok