W 1956 roku w Polsce zalegalizowano aborcję. Jakie były tego efekty?
Prymas piszący o „ustawie śmierci narodu”. Lekarze obnoszący się ze swoją pobożnością, bo odebrano im dochody z pokątnych skrobanek. I kobiety, którym tylko teoretycznie dano prawo do decydowania o czymkolwiek.
W propagandzie władz ustawa uchwalona 27 kwietnia 1956 r. miała stanowić krok ku równouprawnieniu kobiet. W rzeczywistości była powszechnie postrzegana jako narzędzie regulowania dzietności. Pierwsze o którego użyciu mogła w takim stopniu decydować – przynajmniej teoretycznie – sama kobieta. Teoretycznie, gdyż ustawa wzbudzająca niemałe kontrowersje już podczas prac przygotowawczych, nie przestawała dzielić także po jej uchwaleniu.
Procedury były niejasne, często upokarzające dla kobiet, istniały luki pozwalające lekarzom na odmawianie wykonania zabiegu w szpitalu, nie tyle z racji medycznych, ile z obawy przed reakcją lokalnych społeczności. Było to istotne wobec gwałtownej od połowy 1956 r. ofensywy Kościoła katolickiego, która szybko przekroczyła granice wiary, zabierając się za sumienia. Jednym w celów krytyki była nowa ustawa, a kardynał Stefan Wyszyński już podczas internowania pisał o konieczności walki z „ustawą śmierci narodu”, a potem konsekwentnie podtrzymywał tę opinię. Propagowana przez duchownych na poziomie parafii, nie pozostawała bez wpływu na decyzje lekarzy.
W rezultacie już w pierwszych miesiącach funkcjonowania ustawy zdarzały się szpitale przeprowadzające ponad 100 zabiegów miesięcznie, podczas gdy w innej porównywalnej placówce było ich zaledwie kilka. Jak wspomniano, furtki otwierała sama ustawa, dziurawa i niejasna, dająca lekarzom całą paletę środków – od stwierdzenia schorzeń uniemożliwiających zabieg po przeszkody biurokratyczne w postaci braku zgód czy zaświadczeń i wyznaczanie odległego terminu operacji, przekraczającego dopuszczalną granicę 12 tygodni.
U podstaw takich działań leżały zarówno kwestie sumienia każdego z medyków, jak i względy czysto praktyczne. „Odkąd została wydana ustawa – informowała »Przyjaciółka« – wielu lekarzy »spobożniało«. Ten przypływ »moralności« u niektórych jest po prostu wynikiem niechęci do ustawy, która w dużej mierze likwiduje pokątne zabiegi i płynące z nich dochody”.
Wędrówki zdesperowanych, zaopatrzonych w pliki podań i zaświadczeń kobiet od kliniki do kliniki często kończyły się w prywatnym gabinecie lekarskim, lub co gorzej dokonywaniem zabiegu w jakimś przypadkowym miejscu. W rezultacie liczba szpitalnych interwencji ratujących życie po nielegalnych, domowych aborcjach bynajmniej się nie zmniejszyła. (…)
Aborcja zamiast antykoncepcji
Zatrważający był poziom świadomości seksualnej społeczeństwa, w niemałej mierze dzięki akurat na tym polu doskonale wcześniej się sprawdzającej symbiozie komitetu i kruchty. Jak twierdziła Michalina Wisłocka: „Po wojnie do spraw seksu tak samo wrogo byli nastawieni komuniści, jak i katolicy. Polska była państwem katolickim i na ów katolicyzm na żywo przeflancowano komunizm”.
Upraszczając, skutkiem był z jednej strony boom demograficzny, konieczny do nadrobienia strat wojennych (ale wkrótce przynoszący też niemałe problemy), z drugiej zaś „przez 10-lecie trwała zmowa milczenia wokół wszelkich spraw związanych ze współżyciem płciowym, a m.in. również wokół sprawy regulacji urodzin i zapobiegania ciąży oraz używania środków antykoncepcyjnych. Nawet przyszłych lekarzy w czasie studiów nie zaznajamiano z tymi sprawami”, a publikacje, które ukazały się tuż po wojnie, znalazły się na liście zakazanej.
Skoro niewiele wiedzieli lekarze, co można było powiedzieć o społeczeństwie, którego olbrzymią część charakteryzował nie tylko analfabetyzm seksuologiczny, lecz także, sięgając po określenie Mirosławy Parzyńskiej, „chuligaństwo seksuologiczne”. Wynikało to z braku podstawowej wiedzy o współżyciu, fizyczności, higienie, regulacji urodzin i w połączeniu z pruderią powodowało wręcz bezradność wielu ludzi wobec kwestii intymnych. Do niewiedzy przyczyniał się też brak ogólnodostępnych publikacji, a te pierwsze wydane na odwilżowej fali, jak broszura autorstwa Rafała Pumpiańskiego Higiena w życiu kobiety (1956), rozeszły się błyskawicznie mimo półmilionowego nakładu.
Środków antykoncepcyjnych było niewiele, poza tym były trudno dostępne, zawodne i drogie. Jeżeli też ktoś przełamał już barierę wstydu i wszedł do apteki, to często nawet farmaceuci nie mieli odpowiedniej wiedzy o stosowaniu sprzedawanych globulek czy kremów. „Środki te sprzedaje się jak towar zakazany – komentowała Wanda Strzałkowska. – Kupują tylko wtajemniczeni, bo nie zostały one rozreklamowane”.
Rezultaty były opłakane, często zresztą dosłownie, a sytuacja opisana przez dziennikarkę „Życia Warszawy” należała raczej do przeciętnej niż wyjątków: „Rozmawiałam z jedną z takich kobiet, matką czworga dzieci, która po raz trzeci w ciągu stosunkowo krótkiego czasu zgłosiła się – zaopatrzona w odpowiednie dokumenty – do lekarza wydającego decyzję o zabiegu. Z płaczem przyznała się, że żadnych środków zabezpieczających nie stosuje. Owszem, w szpitalu gdzie jej dwukrotnie robiono zabiegi, lekarka nawet jej coś tłumaczyła i wręczyła jakieś lekarstwo. Ale ona nie bardzo dobrze zrozumiała, jak ma je używać, a wstydziła się potem iść i zapytać. A mąż – niewykwalifikowany robotnik w fabryce – wyśmiał ją jeszcze. – Czego się martwisz. Pójdziesz na »państwowe skrobanie«”.
Jerzy Kochanowski - Profesor doktor habilitowany. Pracuje w Instytucie Historycznym UW. Zajmuje się m.in. dziejami Europy Środkowo-Wschodniej, II wojną światową, historią społeczną PRL, stosunkami polsko-(wschodnio)niemieckimi. (Współ)autor i (współ)redaktor licznych publikacji naukowych. W sierpniu ukazała się jego najnowsza książką pt. „Rewolucja międzypaździernikowa”.
Artykuł stanowi fragment najnowszej książki profesora Jerzego Kochanowskiego, zatytułowanej "Rewolucja międzypaździernikowa. Polska 1956-1957". Kliknij i kup w księgarni wydawcy.