"Utrzymują limuzynę prezydenta za 450 euro na dobę"
W Polsce polityka wlazła ludziom na głowę, a nawet do głowy i wiele wskazuje na to, że jest to proces nieodwracalny. Mało tego, jest też asymetryczny: ludzie nie potrafią wejść na głowę polityce. W Irlandii od lat obie sfery żyły w bardzo udanej separacji i widywały się dość rzadko, głównie w porach ustalonych przez prawo. Niestety od niedawna rzeczy zmieniły postać i polityka czai się na człowieka jak ten cholerny akwizytor ubezpieczeń. Na szczęście i-Ludzie, w przeciwieństwie do Polaków, w większości potrafią zrzucić go na drzewo.
03.10.2011 | aktual.: 03.10.2011 16:06
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Nie od parady nawet socjologowie uważają, że im większa nędza, tym więcej polityki włazi z butami do naszego życia. Nie wiem jak to się ma to legendarnego nadwiślańskiego dobrobytu, o którym ponoć trąbią bez wytchnienia polskie publikatory, ale z pewnością w przedwyborcze napięcie okołomięsiączkowe sięgnęło w Rzeczpospolitej zenitu i ludzie nie są w stanie rozmawiać o niczym innym niż polityce. Mimo tego, że polityka, jak wiemy, nie odwzajemnia ich zainteresowania i nigdy tego nie zrobi. Wszystko, co nie jest polityką, choćby było cyckami Dody albo kolejnymi mutacjami jej absztyfikantów, schodzi w mediach na plan tak daleki, że maleje i znika, jak to zwykle organ nieużywany. Polityka rzyga Polakom na łeb niczym napruty Sid Vicious po szesnastu ciderach, ale Polacy są krnąbrni i wolą udawać, że pada deszcz. A oni akurat zaczęli pasjonować się meteorologią.
Dlatego też, by umożliwić mojemu felietonowi dotarcie do jakiejkolwiek publiczności, postanowiłem zawrzeć w nim następujące słowa-klucze, co zapewni mu wykrywalność przez internetowe wyszukiwarki i przyciągnie należytą uwagę naszego społeczeństwa, które nie reaguje na inną terminologię: Tusk, Kaczyński, Smoleńsk, wybory, za Polskę, dla Polski, jeszcze Polska, PO, PiS, ZUS, ZOO.
A teraz, mając z głowy dylematy natury technicznej, przejdźmy do meritum. Otóż najwyraźniej umysłowa bida z nędzą zawitała też nad Liffey river, bo od pewnego czasu tutejsze publikatory znów namiętnie katują siebie i odbiorców wątkami natury elekcyjno-martyrologicznej. Od czasu ubiegłej zimy, kiedy ogłoszono europożyczkę, a przed miejscowym URM-em całodobowo parkowały karawany wszystkich stacji telewizyjnych świata, sprawa irlandzkiej polityki łagodnie przycichła, i przeszła do stend-baju. Lecz nie na długo: oto w krainie Bajobongo, niegdyś płynącej mlekiem, miodem i guinnessem, aktualnie już tylko guinnessem, też zbliżają się wybory. Dla odmiany prezydenckie i choć w Irlandii o wiele bardziej liczy się tron premiera, a prezydent pełni w państwie rolę dekoracyjną, to jednak tegoroczna edycja imprezy przyciągnęła wielką uwagę wszystkich zainteresowanych stron, włączając strony niezainteresowane, czyli na przykład mnie.
W zasadzie to kandydaci na ten urząd są tak banalnie jednakowi i opowiadają tak banalnie jednakowe mądrości, że nie jestem w stanie odróżnić ich nawet po krawatach, tudzież po sukienkach, bo przynajmniej jeden kandydat z wyglądu jest kobietą. Istnieje możliwość, że niezależnie od tego, które z nich wygra, nie będzie to miało żadnego wpływu na losy republiki oraz jej mieszkańców, a nowo wybrany prezydent natychmiast pójdzie w zapomnienie i już pół roku później nikt nie będzie pamiętał, jak się nazywa i jak wygląda. Jego nazwisko pojawi się obok Bruce’a Willisa i Kaczora Donalda w quizach telewizyjnych, zatytułowanych: „Kto jest naszym prezydentem, A, B lub C, wyślij sms na numer tysiąc pięćset sto dziewięćset....” Niestety, chwilowo ludzie żyją wyborami, a przynajmniej żyją nimi ludzie w mediach masowych. Mam jednak wrażenie, że nie chodzi o kandydatów, ani nawet o programy wyborcze, w których zazwyczaj uciśniony lud oczekuje obiecanych gruszek na wierzbie, ale o same wybory i o to, że z Irlandią dzieje się
coś, na co pozornie można mieć wpływ. Niestety wielu i-Ludziom udzielił się polski syndrom i chwyciwszy się wszystkiego, co przynosiło nadzieję na poprawę bytu, w przypływie desperacji chwycili się za politykę.
Jeden kandydat jednakowoż wzbudza szczególne emocje, również pozostające bez związku z jego programem wyborczym lub jego polityczną kompetencją. Nazywa się Martin McGuinness i słynie z tego, że występował w IRA, choć trudno jest ustalić, czy osobiście grał na koncertach, czy tylko siedział w studio albo robił za road managera. Ludzie się emocjonują, media dają do pieca, maszyna się kręci i tak oto nawet szczerze oddany Wam autor tych słów, człowiek który ostentacyjnie brzydzi się polityką na każdej długości geograficznej, dowiedział się o prezydenckich wyborach oraz istnieniu Martina McGuinnessa. Nie wnikam w aspekt martyrologiczny tego tematu, ani nie oceniam biografii tego człowieka, bo nie mnie to oceniać, ani nie mnie grzebać w zasklepionych ranach Irlandii - wystarczy, że po latach przerwy nagle drapią się sami Irlandczycy.
Natomiast jako zawodowy specjalista od propagandy, muszę z całą stanowczością przyznać, że McGuinness wykonał naprawdę mocny ruch, zwłaszcza teraz, w czasie kryzysu: obiecał, że jeśli wygra, z prezydenckiej pensji w wysokości 250 tysięcy euro rocznie zatrzyma sobie tylko 35 tysięcy, co jest przeciętnym zarobkiem typu urzędniczego. Resztę, jak mówi, przeznaczy na cele publiczne.
Nikt bowiem nie fascynuje się najważniejszym aspektem wyborów prezydenckich w Irlandii: że to jest naprawdę niezła fucha. Wyżej wspomniane 250 tysięcy może praktycznie w całości iść do banku na procent, bo prezydent z własnej kieszeni nie ponosi właściwie żadnych wydatków. W ramach siedmioletniej umowy o pracę ma darmowe wyżywienie i transport zabytkowym Rolls-Roycem z 1949 roku, którego utrzymanie kosztuje ponoć 450 euro na dobę. Rolls Royce wozi go z miasta do rezydencji w Phoenix Park, gdzie 12 osób czuwa dniem i nocą, by dobrze mu było w 92 pokojach. Roczny budżet prezydenta na samo tylko przemieszanie się wewnątrz Irlandii wraz z noclegami przewidziany jest na 277,775 euro. Rzecz jasna nic go nie kosztuje latanie po świecie na shaking handsy z lokalnymi kacykami, ewentualnie kurtuazyjne herbatki u Baracka Obamy lub szachy u papieża, czy na co tam jeszcze latają prezydenci. Za darmo ma też wejściówki na mecze i koncerty, zaś w knajpach nie musi wpisywać się na ścianie ubikacji, że tam był, ponieważ
wywieszą mu na ścianie ramkę ze zdjęciem, która to upamiętni. Zaś kiedy już zabawa się skończy, prezydent dostanie dożywotnią emeryturę w wysokości 120 tysięcy euro rocznie. A wszystko to z naszych podatków, w kraju w którym podobno szaleje mordercza recesja. Słabo?
Nie dziwi mnie więc, że wybory prezydenckie wzbudzają takie emocje, zwłaszcza wśród samych kandydatów. Fascynacja tematem przerzuca się na media, a fascynacja mediów na nas i powiem szczerze, że nie mogę się doczekać kiedy ten wątek w końcu zniknie z publicznego forum. Bardzo lubiłem Irlandię z czasów, kiedy nikt tu nie miał pojęcia o polityce, i co najważniejsze, o politykach. Odpoczynek od Polski był w tych warunkach podwójnie cenny.
Chociaż muszę przyznać, że daleko dzisiejszym Irlandzkim politykierom do oszołomów z Bulandy, którzy gotowi są wznosić barykady dla swojego przewodniczącego, tu po prostu ludzie zainteresowali się tematem, bo temat nagle zaczął ich dotyczyć. Tu do radia nie dzwonią mohery, depresyjni onaniści, a także ludzie którzy nawet brzmią tak, jakby byli niepiśmienni, nerwowym głosem żądając ulepszenia świata, co oczywiście należy osiągnąć przez skrócenie o głowę tego, kto jest winien. Tu ludzie dzwonią do radia, żeby zapytać co te wybory zmienią w ich życiu. Ale tak po prawdzie, robią to ze zwykłej ciekawości. Chyba zdążyli się już nauczyć, że jeśli sami nie zadbają o swoje sprawy, żadna partia za nich tego nie zrobi. Poza tym nie ma ich zbyt wielu; spośród wszystkich moich znajomych, z których większość to autochtoni, nikt oprócz mnie jeszcze nigdy nie poruszył tego tematu w codziennej rozmowie.
A swoją drogą, ciekawe czy wśród polskich gigantów sceny politycznej, którzy słowem "Polska" wycierają sobie gębę co dnia, znalazłby się przynajmniej jeden, który potrafiłby się dla tej Polski zrzec choćby pięciu złotych ze swej szykownej pensji.
Miałem napisać, że wątpię, ale napiszę tylko to, co zwykle:
Dobranoc Państwu.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński