USA i Japonia odnawiają sojusz w odpowiedzi na chińskie wyzwanie
Ostatnia wizyta japońskiego premiera Shinzo Abego w USA jednoznacznie potwierdza, że amerykańskie "przeosiowanie" z Atlantyku na Pacyfik nie jest czczą gadaniną. To tam wyłaniają się prawdziwe wyzwania dla amerykańskiej potęgi i dominacji. Co znamienne, w trakcie rozmów między przywódcami kwestie zagrożenia ze strony Państwa Islamskiego czy terroryzmu poruszano jedynie marginalnie. A spraw związanych z Ukraina czy Rosją - wcale, co powinno nam dać wiele do myślenia - pisze prof. Bogdan Góralczyk dla Wirtualnej Polski.
30.04.2015 | aktual.: 30.04.2015 11:49
Dynamiczny, asertywny i promujący mocno nacjonalistyczną ("patriotyczną") agendę na scenie wewnętrznej japoński premier Shinzo Abe udał się z oficjalną wizytą do Waszyngtonu. Nie obyło się bez symboli: złożył wieńce na cmentarzu wojskowym w Arlington oraz - jako pierwszy przywódca Japonii w tej roli - wystąpił przed obiema izbami Kongresu.
Nie wzbudził aż takiego entuzjazmu, jak niedawno w tej samej sali premier Izraela Benjamin Netanjahu. Nie przeprosił, jak niektórzy się spodziewali, za Pearl Harbor i japońską agresję podczas II wojny światowej, ale i tak zasłużył sobie na długą owację na stojąco na zakończenie przemówienia.
Obie strony mocno się do siebie zbliżyły. Czego dowodem nie tylko słowa prezydenta Baracka Obamy wypowiedziane po japońsku na trawniku przed Białym Domem: Otagai no tame ni, co jest znaną japońską formułą scalającą braterstwo: "razem i jeden za drugiego". Chodzi przede wszystkim o to, że podczas tej wizyty odnowiono amerykańsko-japoński sojusz polityczno-militarny z 1960 r., na mocy którego wojska amerykańskie (USFJ - obecnie ok. 50 tys. żołnierzy) pozostały na terenie Japonii, głównie na Okinawie (co było i pozostaje przedmiotem wielu kontrowersji), a USA objęły japońskie wyspy swym parasolem atomowym i obronnym.
Chińskie wyzwanie
Sojusz ten już raz odnawiano, przed niespełna 20 laty, ale teraz - mówiąc słowami amerykańskiego sekretarza stanu Johna Kerry'ego - dokonano rewizji "historycznej", włączając do niego zabezpieczenia przed cyberatakami, a także z morza, powietrza i przestrzeni kosmicznej. Ponadto, japoński gość musiał czuć się znakomicie, gdy słyszał słowa Obamy: "Nasze sojusznicze zobowiązania co do bezpieczeństwa Japonii są pełne (absolute)". Podobnie jak ponowne - po raz pierwszy zrobił to przed rokiem w Japonii - zapewnienie, że te gwarancje bezpieczeństwa "obejmują także wyspy Senkaku", a więc terytorium sporne z Chinami, czego nie zrobił żaden poprzedni amerykański prezydent.
Wspólna konferencja prasowa obu przywódców dobrze oddała treść rozmów i przesłanie tej wizyty. Sojusz scementowano w obliczu szybko rosnącej potęgi Chin. Obaj przywódcy nawet tego nie kryli, przy czym bardziej elokwentny był Obama, odpowiadając na podchwytliwe - i znaczące - pytanie, czy jego zacieśnienie, to przypadkiem nie "prowokacja" z punktu widzenia Chin. Naturalnie, dyplomatycznie twierdzono, że nie, ale nie skrywano również, że "Chiny stały się ekonomicznym molochem (juggernaut)", używając ponownie słów Obamy. A na coś takiego należy reagować.
TPP i "święte krowy"
Nic dziwnego, że kolejne najważniejsze omawiane kwestie, też pośrednio lub bezpośrednio były związane z Chinami i rosnącym wyzwaniem z ich strony.
Pierwsza z nich, to szykowana umowa o Transpacyficznym Partnerstwie (TPP), przygotowywana paralelnie do Transatlantyckiej Umowy o Handlu i Inwestycjach (TTIP). Obie należy traktować jako odpowiedź USA i ich sojuszników na nowe - przede wszystkim finansowe i gospodarcze - wyzwania ze strony Chin i wschodzących rynków.
TPP to pomysł Nowej Zelandii z 2005 r., który początkowo niewiele znaczył. Nabrał rozmachu dopiero po tym, jak po 2008 r. włączyły się do niego USA, a w ślad za nimi większe państwa regionu, w tym Australia i Japonia. Liczba członków planowanego ugrupowania zwiększyła się z 4 do 12. Korea Południowa zgłosiła akces, ale się waha, bowiem ostatnio jej głównym partnerem handlowym stały się Chiny. Natomiast akces Tajwanu - co znamienne - storpedowano w Pekinie, postrzegającym TPP jako inicjatywę wprost wymierzoną w interesy Chin.
Abe i Obama potwierdzili, że negocjacje nad TPP od stycznia tego roku mocno przyspieszono i zapowiedzieli, że w najbliższych tygodniach, najprawdopodobniej na przełomie maja i czerwca, dojdzie do szczytu dwunastki państw sygnatariuszy TPP i ostatecznego podpisania umowy, którą sekretarz obrony USA Ashton Carter określił jako "wydarzenie o większym znaczeniu niż wprowadzenie na Pacyfik jeszcze jednego lotniskowca".
Rozmowy i twarde negocjacje wlekły się wiele lat, bowiem na mocy regulacji TPP Japonia w bezprecedensowy sposób otworzy swój rynek. W ich trakcie okazało się, że natrafiono na podobne problemy, rafy i kontrowersje, jak nad umową TTIP: kwestie umów na styku sektora publicznego i prywatnego, swobodnego przepływu informacji i praw autorskich, arbitrażu w kwestiach spornych oraz ochrony rynku rolnego. W tej ostatniej Japonia w 2013 r. wręcz wyznaczyła "pięć świętych obszarów", na które nie chce wkraczania obcych: wołowiny, produktów mlecznych, wieprzowiny, ryżu i pszenicy. Oprócz tego, przedmiotem poważnych sporów były zagadnienia wokół - mocno rozbudowanego - przemysłu samochodowego (części zamiennych, montownie, itp.).
Przejrzystość banków
Wywołani do tablicy przez dziennikarzy obaj przywódcy podnieśli także kwestię promowanego przez Chiny nowego Azjatyckiego Banku Inwestycji Infrastrukturalnych (AIIB). Zgodzili się, że to "krok we właściwym kierunku" (ponownie więcej mówił Obama), ale podkreślali, że oba państwa zachowują wstrzemięźliwość co do tej chińskiej inicjatywy, albowiem "nie jest jeszcze do końca jasne, na jakich zasadach będzie funkcjonowała ta instytucja" i rodzi się wokół niej wiele znaków zapytania.
Amerykańskie i japońskie okręty wojenne na Pacyfiku (fot. Wikimedia Commons/U.S. Navy)
- To nieprawda - mówił Obama - że sprzeciwiamy się tej inicjatywie. Po prostu, "tego typu instytucja musi być uczciwie zarządzana", a na razie brakuje jeszcze przepisów wykonawczych (guidelines) i przejrzystości zasad jego przyszłego funkcjonowania. Tak czy inaczej, USA i Japonia nie znalazły się wśród 57 państw założycielskich AIIB (są natomiast wśród nich Niemcy, Wielka Brytania, czy Włochy).
Co znamienne, kwestie zagrożenia ze strony Państwa Islamskiego, podobnie jak terroryzmu, poruszano jedynie marginalnie. A spraw związanych z Ukraina czy Rosją - wcale, co powinno nam dać wiele do myślenia.
Amerykanie zapewne zadowolili się tym, że Abe tuż przed wyjazdem do Waszyngtonu ogłosił, że nie uda się na paradę zwycięstwa 9 maja do Moskwy. Tym samym stanął w jednym szeregu z państwami zachodnimi.
Jednakże konkluzje są oczywiste: wizyta japońskiego premiera w USA, jej forma i treść, jednoznacznie potwierdzają, że amerykańskie "przeosiowanie" (pivot) z Atlantyku na Pacyfik nie jest czczą gadaniną. Prawdziwe wyzwania dla amerykańskiej potęgi i dominacji, a w sferze bezpieczeństwa (obok wspomnianych Senkaku to także otwarte spory terytorialne na Morzu Południowochińskim, ostatnio znowu mocno podgrzewane, tym razem przez Filipiny) dla sojuszników USA, wyłaniają się na Pacyfiku. Z naszej perspektywy demonem wydaje się być Rosja, z tamtejszej Chiny. A wszystko to razem dowodzi jednego: poprzedni system bezpieczeństwa chwieje się, rozpoczyna się nowa geostrategiczna układanka. Co ze sobą przyniesie i jak to się ułoży? Jest co śledzić.
Tytuł i lead pochodzą od redakcji.