Urósł mój szacunek dla polskich "corkowców"
Cork jest jak Kraków: wszędzie dojdziesz na piechotę, wszyscy się znają i przynajmniej raz dziennie mijają się w centrum. Oba miasta łączy też inna smutna prawidłowość: jeśli się nie chce zostać na miejscu i być głodującym poetą, trzeba wyjechać do Warszawy za pieniędzmi, które czasami nie śmierdzą, a czasami owszem bynajmniej. Jako Warszawiak, który wyjechał do Dublina, zawsze podziwiałem i Kraków, i Cork, w myśl zasady, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma - pisze Piotr Czerwiński w felietonie dla Wirtualnej Polski.
12.12.2011 | aktual.: 21.12.2011 11:38
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. W ramach trasy promocyjnej "Międzynarodu" odwiedziłem niedawno Cork, gdzie ku mojemu zaskoczeniu mieszka całkiem sporo rodaków, którzy przeczytali od deski do deski wszystkie moje książki i pytają o więcej. To również oznacza, że w Cork są Polacy, którzy potrafią czytać, co jak wiadomo nie zdarza się codziennie wśród tak zwanej Polonii na wyspach. Tak czy owak, miejscowa księgarnia polska o nazwie "Badacz" zaprosiła mnie na gościnne występy i muszę powiedzieć, że mój szacunek dla polskich corkowców urósł przez te niecałe dwa dni jeszcze bardziej i ma teraz rozmiary Pałacu Kultury. Bądź jedynego wieżowca w Cork, który postawiono tam w czasach celtyckiego ratlerka, a dziś bywa nazywany pomnikiem dobrobytu, ponieważ nie jest zasiedlony i pełni w mieście funkcję dekoracyjną.
"Ciągle tylko Cork, znowu Cork, o co chodzi z tym Cork?" - zżymał się jeden dubliński kolega, na wieść o moim wyjeździe. Twierdził, że przez ostatnie pól dekady wszystkie wydarzenia kulturalne z wątkiem polskim w tle, którymi był zainteresowany, miały miejsce w Cork i że on tylko raz wyrwał się tam na bodajże koncert Kazika. Ale na pozostałe nigdy nie miał czasu. Zamierzałem go namówić, by pojechał wraz ze mną na Czerwińskiego, ale ponieważ on ogląda Czerwińskiego dość regularnie i zapewne słyszał już wszystkie historie, które Czerwiński wygaduje o swoich powieściach, atrakcja wydania 70 euro na bilet kolejowy, by zobaczyć mnie raz jeszcze, a nawet oglądać mnie w czasie podróży, wydała mu się nie dość kusząca.
Swoją drogą, nie tak znowu wszystkie polskie koncerty odbywają się w Cork. Sam widziałem w Dublinie występ KSU, a na co najmniej pięć podobnych imprez omal się nie wybrałem, grzęznąc w domu z powodu braku transportu, gdyż mieszkam na zadupiu. Ale to było kiedyś; od kiedy skończył się legendarny dobrobyt, skończył się też tak zwany polski Dublin i dla przeciętnego Polaka w tym mieście stał się niewidoczny. A imprez kulturalnych organizować nie ma komu albo po prostu nie ma dla kogo. Choć i tutaj jest polska księgarnia, galeria sztuki i parę miejsc, z domem kultury na czele. Wyobrażam sobie tylko, znając ogólne predyspozycje tutejszych rodaków, że nie zawsze jest komu tam przychodzić, a jeśli ktoś kupuje książki, to raczej historie o gołych babach z mieczami, horrory albo w najgorszym przypadku podręczniki do Excela.
Polacy w Cork są adekwatnie bardziej krakowscy i co prawda nie omiatają białymi szalikami podłóg na salonach, ale to tylko dlatego, że są śmiertelnikami, a ze względów oszczędnościowych wolą, by zostało im coś do pierwszego i preferują domówki. Są też analogicznie przekonywujący w tym, że żyją w o wiele bardziej artystowskich warunkach i muszę przyznać, że nie są w błędzie. I nawet w podejściu do kultury masowej są bardziej wybiórczy, niż by się można spodziewać. Sam fakt, że w Cork zainteresowano się książką niekoniecznie masowo znanego współczesnego pisarza, który pochodzi spoza układów, świadczy o tym, że corkowcom nie da się wcisnąć czegoś tylko dlatego, że jest teraz modne.
Ogólnie mówiąc, Cork w całej Irlandii ma opinię miasta inteligencko-studenckiego. Podejrzewam, że nawet studenci historii sztuki na Trinity College w Dublinie mają kompleksy z powodu nie studiowania jej w Cork. Ale cóż, starzy i tak wydali wystarczająco dużo pieniędzy na ich studia i nie można od nich wymagać więcej, zwłaszcza, że już po dyplomie będą jeszcze musieli zasponsorować bilet do Australii. Nie każdego stać na posłanie syna do byłej stolicy europejskiej kultury, by tam zarzygiwał akademiki.
Akademicko - poetyckie tradycje miasta odbijają się zatem na wizerunku corkowej Polonii, która zdaje się być trochę bardziej ą-ę bułkę przez bibułkę, niż w Dublinie. Mam wrażenie, że w moich stronach wszyscy, którzy nie są mną, są informatykami albo inżynierami. Tylko jeden znajomy informatyk ma zacięcie literackie i jest żywym zaprzeczeniem wszystkich dowcipów o informatykach. Przy innych wszystko, co wykraczało poza „dzień dobry”, wykraczało też poza ich osobiste granice absurdu. Trochę mnie to przeraziło, że przez dwa dni w Cork nie spotkałem ani jednego polskiego inżyniera ani informatyka. Przypuszczam, że wszyscy wyjechali do Dublina, co nie cieszy mnie wcale, bo polscy inżynierowie i informatycy są naprawdę dobrzy w swoim fachu i co z tego, że trudno się z nimi gada o Sartrze, skoro świetnie naprawiają komputery. Niechże chociaż paru wróci do Cork. Po co ich tyle w Dublinie?
Ma się rozumieć, że i chamy z Polski rezydują w tym mieście, bo chamy z Polski mają swoją reprezentację w każdym miejscu na świecie, ale przyznaję, że w Cork wydaje się ich być mniej: świadczy o tym mniejsza ilość puszek po polskim piwie, walających się po ulicach, a także oczywiście większa ilość ludzi potrafiących czytać, o czym była już wcześniej mowa. Może to zabrzmi niewiarygodnie, ale rzadziej się tu słyszy staropolskie "k...", a dużo częściej wstrętne reakcyjne odzywki w rodzaju "przepraszam" i "proszę". W Cork można w związku z tym spotkać dużo ludzi, do których nie ma konieczności przemawiania wielkimi literami.
Niestety, jak to zwykle bywa w środowiskach nie związanych z koszeniem mamony, kryzys dotknął Cork trochę mocniej niż Dublin. Coraz trudniej znaleźć w Cork pracę, a jeśli już, jest gorzej płatna, przez co w Dublinie w błyskawicznym tempie przybywa corkowców, którzy pokłonili się nieśmiertelnemu pecunia non olet, na zasadzie dokładnie takiej samej, jak Krakowiacy kłaniają się Warszawie. W mojej pracy co drugi człowiek wydaje się pochodzić z Cork, studiował w Cork albo przemieszkał w Cork wystarczająco długo, by nie lubić Dublina. Znam nawet Francuzów z Cork, których zły los zmusił, by wsiedli do pociągu na północ. Wszyscy oni jadą do domu na weekend i podobnie jak to musi wyglądać w intercity Warszawa-Kraków, intercity Dublin-Cork, którym jechałem na spotkanie z czytelnikami w piątkowy wieczór, było zapełnione do ostatniego miejsca.
Znowu wylądowałem w restauracyjnym, jak za starych czasów, kiedy żem na weekendy jeździł do Krakowa, by odpocząć od życia.
Dobranoc Państwu.
z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com