InnowacjeUniwersytety wybitne inaczej

Uniwersytety wybitne inaczej

Nawet najlepsze polskie szkoły wyższe to ledwie trzecia liga światowa. Jeżeli nie dokonamy rewolucyjnych zmian, wkrótce Polska będzie edukacyjnym skansenem. Zamiast więc dotować wszystkie 95 uczelni państwowych po równo, wybierzmy najlepsze i pomóżmy im dostać się do światowej elity.

28.09.2006 | aktual.: 28.09.2006 06:50

Początek semestru na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego od lat można poznać po kolejkach. 10 tysięcy studentów próbuje zapisać się na zajęcia, zmienić grupę, odebrać lub złożyć indeks. Kto nie zrobi tego odpowiednio wcześnie, ryzykuje, że w ogóle nie znajdzie się dla niego miejsce. Wprawdzie trzy lata temu wprowadzono internetowe zapisy, ale system do dziś nie działa sprawnie. I tak kończy się na ganianiu z podaniami do dziekana, a na najbardziej obleganych zajęciach nigdy nie starcza miejsc dla wszystkich chętnych. Według wszelkich rankingów jest to od lat najlepszy wydział prawa w Polsce. Polska z 400 szkołami wyższymi i blisko dwoma milionami studentów jest europejskim potentatem w dziedzinie szkolnictwa wyższego. Niestety, ilość nie przechodzi w jakość.

- Osiągnęliśmy ogromny postęp od 1990 roku, ale dziś okazuje się, że nawet w perspektywie Europy Środkowo-Wschodniej nie mamy nic specjalnego do zaoferowania - gorzko stwierdza profesor antropologii kulturowej Wojciech Burszta, który przez ostatnie 20 lat pracował na Uniwersytecie Adama Mickiewicza, w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej, ale także w Oxfordzie, Yale i Uniwersytecie Illinois. - Nasze uczelnie są zbiurokratyzowane, niedoinwestowane i konserwatywne, mają przestarzałą strukturę. Za to wciąż są przekonane o swojej naukowej i edukacyjnej potędze.

Sny o wielkości rozwiewają jednak międzynarodowe rankingi. W najbardziej prestiżowym Uniwersytetu Shanghai Jiao Tong wśród 500 najlepszych uczelni na świecie pojawiają się tylko trzy nasze szkoły - w trzeciej i czwartej setce. Polskie środowisko akademickie nie lubi tego rankingu. Tłumaczy, iż jest on nierzetelny i niesprawiedliwy, bo bierze pod uwagę takie wskaźniki, jak liczba wykładowców z tytułem noblisty i liczba publikacji pracowników naukowych w najbardziej prestiżowych periodykach, czyli w „Science" i „Nature". Takich osiągnięć nie mamy prawie w ogóle. Ale i w bardziej przyziemnych wskaźnikach wypadamy kiepsko. Średnie nakłady na naukę jednego studenta, liczba studentów przypadających na wykładowcę czy poziom zatrudnienia i zarobków absolwentów rok po opuszczeniu uczelni pokazują jasno, że nawet nie aspirujemy do światowej jakości. Skutkiem tego dyplomy polskich uczelni ani nie są już przepustką do kariery naukowej w znaczących ośrodkach badawczych na świecie, ani nie otwierają furtek do pracy w
prestiżowych korporacjach międzynarodowych. A poziom polskich elit biznesowych, politycznych i naukowych systematycznie się obniża.

Cena równości społecznej

Wszelkie światowe rankingi przytłaczająco wygrywają uniwersytety amerykańskie. W ciągu ostatnich stu lat stworzono tam prawdziwą potęgę edukacyjną nie tylko pod względem liczby szkół i studentów, ale przede wszystkim pod względem ich jakości. Na 500 najlepszych światowych uczelni Stany mają 168, w tym 17 w pierwszej dwudziestce.

- Cały świat od dobrych 20 lat podziwia to, co tam się stało, i najzwyczajniej na świecie od nich ściąga. My także powinniśmy iść w ich ślady. A meritum ich systemu jest wewnętrzna konkurencyjność uniwersytetów - opowiada Wojciech Burszta. - Tam świetna szkoła może oczekiwać od państwa więcej niż szkoła słaba. Obok setek lepszych i gorszych uczelni istnieje sieć wysoko dotowanych przez państwo i władze lokalne uniwersytetów stanowych oraz elitarna Liga Bluszczowa (Ivy League) skupiająca osiem najlepszych i najstarszych uczelni prywatnych. U nas nadal króluje zasada fałszywej równości społecznej. W efekcie oni mają elitę naprawdę fenomenalnych szkół, a u nas wszystkie są równie przeciętne.

- Mamy podstawę dla stworzenia naszej ligi. Jest około 15 szkół publicznych, które wyrosły na krajową elitę - uważa profesor Stefan Jurga, sekretarz stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego. - To jeszcze nie elita światowa, ale ewidentnie wyróżniają się na tle polskich uczelni i mogą dołączyć do czołówki europejskiej.

Tyle że sama Europa jest teraz w naukowym impasie. Francuskie uczelnie państwowe wyglądają jak publiczne szkoły średnie w Stanach Zjednoczonych. Odpadające tynki, pomazane graffiti ściany, sale przepełnione studentami, z których aż połowa rezygnuje z nauki już po pierwszym roku. Studenci, korzystając z wywalczonej w latach 60. swobody i autonomii, studiują latami, oczywiście za to nie płacąc, i traktują uczelnie jak przechowalnie.

Na niemieckich uczelniach zaczyna drastycznie brakować kadry naukowej. Kiedy po II wojnie światowej zamieniono ich w pracowników służby cywilnej opłacanych zgodnie z niemieckimi zasadami nie według osiągnięć, ale według starszeństwa i stażu pracy, z kraju wyjechało 80% naukowców z dziedzin nauk społecznych i humanistycznych. W efekcie zajęcia w kilkusetosobowych grupach nawet na takich kierunkach jak germanistyka są już normą.

Biorą od najlepszych

Sto lat temu właśnie francuskie, a przede wszystkim niemieckie uczelnie były wzorem dla całego świata. A dziś Amerykanie ochoczo wykorzystują europejski kryzys, podkupując najlepszych europejskich naukowców i studentów. - W efekcie francuscy studenci musieli jeździć do Stanów, by móc iść na wykłady chluby francuskiej filozofii XX wieku Jacques'a Derridy - konkluduje Burszta.

„Rządy poszczególnych państw UE systematycznie osłabiają swoje czołowe uczelnie. Za mało inwestują w badania, dzielą ograniczone fundusze między zbyt wiele instytucji, zwiększają limit przyjęć bez rozszerzania kadry wykładowczej i odmawiają poszczególnym uczelniom prawa do większej autonomii" - pisał kilka miesięcy temu Richard Levin, rektor Uniwersytetu Yale, w tygodniku „Newsweek", ciesząc się zarazem z ogromnych sukcesów uczelni w jego ojczyźnie.

Stan europejskich (w tym i polskich) uczelni jasno ocenili też Richard Lambert i Nick Butler, autorzy raportu „Przyszłość europejskich uniwersytetów. Renesans czy upadek?": „Europejskie uniwersytety są nadmiernie zbiurokratyzowane i niedoinwestowane. Za mało z nich jest dziś centrami badań, ściągającymi najbardziej utalentowanych ludzi z całego świata. Za wiele konkuruje ze sobą, stawiając sobie te same cele, których w efekcie nie są w stanie osiągnąć".

A przecież najlepsze szkoły amerykańskie były wzorowane właśnie na uczelniach z Niemiec, Francji i Włoch. Charles William Eliot, rektor Harvardu w początkach XX wieku, pod wpływem tego, co widział podczas podróży po europejskich uniwersytetach, całkiem zreorganizował swoją uczelnię. Do programu nauczania wprowadził nauki ścisłe i przyrodnicze. Unowocześnił wydziały medycyny i prawa, założył szkołę handlową, podyplomową szkołę sztuk pięknych oraz college dla kobiet. W ślady Harvardu szybko poszły inne amerykańskie uniwersytety.

Po II wojnie światowej Stany Zjednoczone zaczęły umasawiać szkolnictwo wyższe, zapewniając jednocześnie uczelniom dużą autonomię. Uruchomiono program dotacji państwowych dla uniwersytetów prowadzących działalność badawczą w zakresie nauk ścisłych, zdrowia, rolnictwa oraz w sektorze obronnym i energetycznym. Zarazem jednak utrzymano prawo uniwersytetów do pobierania czesnego od studentów. By wyrównywać szanse edukacyjne, wprowadzono rozbudowane stypendia socjalne i system kredytów studenckich. Oczywiście uczelnie były i są dotowane zgodnie z ich wynikami edukacyjnymi i naukowymi. I dziś to na amerykańskie uniwersytety przyjeżdżają wycieczki z całego świata, by podejrzeć tajemnice ich sukcesu.

Kasa, głupcze

Pierwsi amerykański sukces zauważyli Japończycy i Chińczycy. Czołowe uniwersytety w tych krajach od lat bardzo uważnie analizują strukturę uczelni amerykańskich. W Azji szybko przejęto z Ameryki metody przyznawania funduszy na badania. W Japonii jeszcze niedawno pieniądze na finansowanie badań szły do wspólnej kasy, stamtąd w postaci grantów trafiały najczęściej do najbardziej zasłużonych - niekoniecznie najbardziej wydajnych - profesorów. Ale już w latach 2000-2004 państwo zwiększyło o 57% liczbę grantów przyznawanych na zasadzie konkursów.

- U nas granty na badania to nadal większy kłopot niż zysk. Pieniądze są za małe, a naukowcy nie mają czasu bawić się z tą całą biurokracją z nimi związaną. W efekcie zawsze idą w te same ręce - tłumaczy jeden z profesorów z Uniwersytetu Warszawskiego.

Na świecie z roku na rok zwiększają się nakłady na badania prowadzone na uczelniach. W Japonii i w Stanach na ten cel przekazuje się dziś już 3% PKB, w państwach Unii Europejskiej - średnio 1,9%, w Polsce niecałe 0,2%. Uczelnie wyższe prowadzą 90% programów badawczych w całych USA. Tylko Uniwersytet Yale w ubiegłym roku wydał na badania aż 428 milionów dolarów. Dla porównania w 2004 roku wszystkie polskie uniwersytety wydały na ten cel 397 milionów złotych. Polska inwestuje w szkolnictwo wyższe mniej niż inne kraje europejskie - w tym roku zaledwie 1% PKB. Dania i Szwecja po blisko 2%, Węgry - 1,3%.

- Dopóki nie będzie wystarczających nakładów na szkolnictwo wyższe, nie ma co liczyć, że nagle się poprawi jego stan - ostrzega profesor Jerzy Woźnicki, prezes Fundacji Rektorów Polskich. - Komisja Europejska wyliczyła, że potrzebne są nakłady w wysokości co najmniej 2% PKB, by móc myśleć o rozwoju. Jednak sam wkład z budżetu państwa to za mało. W USA prawdziwy boom nastąpił, gdy uczelnie nauczyły się zdobywać pieniądze od biznesu, a biznes odkrył, iż jest to dla niego świetny interes. Dolina Krzemowa zyskała międzynarodowy rozgłos dzięki badaniom Uniwersytetu Stanforda, zaś przy drodze numer 128 wokół Bostonu obok siedzib Massachusetts Institute of Technology (MIT) i technicznych wydziałów Harvardu wyrosła jedna z największych na świecie technopolii - skupiska uniwersytetów, zakładów przemysłowych i biznesu.

Rządy na całym świecie zachęcają do przenoszenia tego wzorca na rodzimy grunt. Największy sukces odniósł tu angielski Cambridge. Wokół tamtejszego kampusu swe biura otworzył Microsoft oraz inne czołowe koncerny komputerowe.

U nas jedynymi znaczącymi prywatnymi inwestycjami w szkolnictwo wyższe są prywatne uczelnie. Jednak w przeciwieństwie do najlepszych prywatnych uczelni amerykańskich ich właścicielom zależy na tym, by jak najmniej w nie inwestując, zarobić jak najwięcej. Dlatego mamy tak wiele tanich w utrzymaniu szkół uczących zarządzania, marketingu, pedagogiki i prawa.

- W Polsce na razie nie ma szansy, by biznes zaczął inwestować w szkolnictwo wyższe. Nasze przedsiębiorstwa są za słabe, i to nie tylko finansowo, nie dorosły także światopoglądowo do takich inwestycji - mówi doktor Krzysztof Pawłowski, autor książki „Społeczeństwo wiedzy - szansa dla Polski". - Co nie znaczy, że nie można i nie trzeba próbować zmienić tego stanu.

- Politycy muszą zrozumieć, że pieniądze przekazywane na szkolnictwo wyższe to nie wydatek, lecz inwestycja. I to inwestycja, która się zwraca - podkreśla Woźnicki. Jak duży jest potencjał polskich uczelni i studentów pokazują sukcesy studentów informatyki. Uniwersytet Warszawski od półtora roku jest na pierwszym miejscu w międzynarodowym rankingu informatykow Top Coder. - Właściwie niemal we wszystkich międzynarodowych konkursach akademickich w tej dziedzinie od kilku lat jesteśmy w czołówce - zapewnia profesor Jan Madey, opiekun młodych informatyków z Uniwersytetu Warszawskiego. - Równie zdolni studenci są także w innych dziedzinach. Ale o ile informatyka jako nauka jest dosyć tania, o tyle już chemia, fizyka czy biotechnologia wymagają nowoczesnych laboratoriów, drogich preparatów, czyli po prostu sporych inwestycji.

Z doświadczeń USA skorzystała też Australia, która dostrzegła kolejne, oprócz pieniędzy, źródło amerykańskiego sukcesu - studentów z zagranicy. W 1987 roku rząd federalny pozwolił uniwersytetom przyjmować dowolną liczbę zagranicznych studentów, pod warunkiem że będą oni w całości pokrywać koszty nauki. W 2005 roku cudzoziemcy stanowili 18 procent wszystkich studentów w Australii. Ta fala naukowej emigracji sowicie się opłaca. W 2003 roku wartość przychodów z tego tytułu wyniosła (w przeliczeniu) ponad 3,23 miliarda euro.

Australii coraz bardziej zazdrości Europa. A jest czego. Wprawdzie w 2000 roku europejskie uniwersytety we wszystkich 25 państwach obecnej UE ściągnęły 450 tysięcy zagranicznych studentów, ale byli to głównie studenci z samej Unii w ramach programów wymiany lub studenci z byłych francuskich i brytyjskich kolonii, często przyjeżdżający w ramach pomocy socjalnej oferowanej im przez byłych kolonizatorów.

Aż wstyd podawać dane z Polski. 4553 studentów z zagranicy w 2005 roku to ledwie 1% w skali UE! Więcej zagranicznych studentów było nawet w małych Czechach - 6500. - Ale jak może być inaczej, skoro nawet największe, najbardziej prestiżowe polskie uczelnie nie mają porządnych programów zajęć po angielsku, nie mówiąc już o innych językach - oburza się doktor Pawłowski.

Polska Liga Bluszczowa

- Europa bierze sobie właśnie do serca osiągnięcia amerykańskie. Zmiany, które wprowadza, mają charakter rynkowy, a to nie zawsze jest bezbolesne - opowiada profesor Woźnicki. Niemcy są w samym środku ogromnej reformy szkolnictwa wyższego opartej w znacznej części na kopiowaniu wzorców amerykańskich. W ubiegłym roku niemieckie landy wygrały bitwę z rządem federalnym i uzyskały prawo wprowadzania opłat na uczelniach publicznych. Kilka już wprowadziło opłaty w wysokości 500 euro za semestr. A sam rząd Niemiec w 2005 roku wyszedł z pomysłem stworzenia niemieckiej Ligi Bluszczowej. 1,9 miliarda euro przez pięć lat ma podnieść poziom 10 najlepszych uczelni.

W Wielkiej Brytanii również rozpoczęto reformę finansowania uczelni. Na razie objęła tylko uniwersytety w Anglii, które zamiast pobierać odgórnie narzuconą sztywną opłatę 1175 funtów za rok nauki, mogą samodzielnie kształtować wysokość czesnego. Efekt? Większość uczelni podwyższyła je do maksymalnej możliwej kwoty trzech tysięcy funtów. Czesne wprowadzono także na Węgrzech. W Grecji pojawiły się sygnały o tworzeniu uczelni prywatnych i wprowadzaniu na państwowych czesnego. Wszędzie te zmiany spotkały się z ostrymi protestami wśród studentów, ale rządy są nieugięte.

- Być może to ostatni moment, by się obudzić i zrobić coś z wyższym szkolnictwem w Polsce - ostrzega profesor Burszta. - Jeżeli go przeoczymy, czeka nas rola skansenu w świecie, w którym edukacja i nauka są najwyższym dobrem. O tym, że konieczna jest konkretna wizja reform związanych właśnie z tworzeniem prawdziwie elitarnych uczelni, specjaliści próbują przekonać polskie rządy od kilku lat. W 2003 roku konferencja Unii Uniwersytetów Europejskich, widząc rosnącą konkurencję między Unią a Stanami i znając finansowe możliwości Polski, zaproponowała nam wyodrębnienie pięciu najlepszych uczelni i skupienie wysiłków na ich doskonaleniu. Ten pomysł nawet nie został w Polsce upubliczniony. - Można sobie wyobrazić, jaka by wybuchła awantura między uczelniami - śmieje się Wojciech Burszta. Bo choć piątkę najlepszych uczelni łatwo wymienić - Uniwersytet Warszawski, Jagielloński i Adama Mickiewicza w Poznaniu, Politechnika Warszawska i Szkoła Główna Handlowa - to kolejne miejsca znacznie trudniej zapełnić. A pojawia
się dodatkowa konkurencja w postaci uczelni prywatnych.

- Można już zauważyć wyłanianie się grupy prywatnych szkół wyższych, które zaczynają oferować edukację na poziomie dobrych uczelni państwowych - zauważa minister Jurga. Są wśród nich głównie uczelnie społeczno-humanistyczne, jak Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej w Warszawie czy Wyższa Szkoła Biznesu w Nowym Sączu. Ale zaczynają powstawać też dobre uczelnie techniczne - jak Japońsko-Polska Wyższa Szkoła Technik Komputerowych z Warszawy.

W efekcie uczelnie państwowe niebędące na szczytach rankingów z obawą słuchają pomysłów o tworzeniu polskiej Ligi Bluszczowej. - Już teraz pieniądze idą niemal w całości na pięć najwyżej notowanych uczelni. Strach pomyśleć, co będzie, jeżeli zaczniemy dostawać jeszcze mniej - obawia się inżynier Ludwik Borowiec z Uniwersytetu Rzeszowskiego. - Jeżeli tak się stanie, w ciągu 15 lat upadnie co najmniej kilkanaście uczelni publicznych.

Jednak raport Banku Światowego z 2004 roku czarny scenariusz przyszłości polskich uniwersytetów przedstawia właśnie w przypadku, gdy nie zostaną wprowadzone takie zmiany. Jego autorzy ostrzegają, że mogą wtedy zostać u nas tylko uczelnie najsłabsze i najtańsze. Te lepsze, by utrzymać swój poziom, z roku na rok będą wymagały coraz większych nakładów. Jeśli ich nie otrzymają, zaczną podupadać, aż wreszcie znikną. Ratunkiem ma być nie tylko zwiększenie państwowych inwestycji w szkolnictwo, ale także nacisk, by uczelnie - i prywatne, i państwowe - łączyły siły, bo jedynie wtedy uda się stworzyć, jak to określono, „światowej klasy centra doskonałości".

Doskonałość wymaga jednak wyrzeczeń. Wprowadzenie czesnego na studiach publicznych, zwiększenie dotacji państwowych na szkolnictwo wyższe i badania naukowe przeprowadzane na uczelniach oraz przekonanie samych szkół i biznesu, by zaczęły współdziałać, nie będzie łatwe do przeprowadzenia. Ale bez tego za kilkanaście lat obudzimy się w kraju, w którym ostatni student już zgasił światło.

Sylwia Czubkowska

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)