ŚwiatUnia autarkii

Unia autarkii


W Europie mamy wolny przepływ usług - pod warunkiem że są to usługi francuskie i niemieckie.

Czy można nie chcieć 37 mld euro zysków, stworzenia przy tym 600 tys. nowych miejsc pracy, przyspieszenia wzrostu gospodarczego o 0,6 proc. rocznie i znacznej obniżki cen usług? Takie - według analizy zamówionej przez Komisję Europejską - byłyby rezultaty wprowadzenia pełnej swobody przepływu usług w unii. Gdyby była taka swoboda, polski piekarz w Niemczech nie musiałby - jak obecnie - zdawać egzaminu z pieczenia na przykład Obstkuchen, a polski fryzjer w Austrii nie musiałby przedstawiać dyplomu mistrzowskiego. Z kolei polski złotnik we Francji nie płaciłby po pół euro za stempel francuskiego urzędu na każdym gramie przerobionego przez niego złota, mimo że ma ono już polską próbę. Na razie w bankowości, usługach prawnych lub telekomunikacji nie zawojujemy unijnych rynków, ale w dziedzinie drobnych napraw, usług remontowych, medycznych lub hotelarskich Polacy są jednymi z najbardziej konkurencyjnych przedsiębiorców w Europie. Brak faktycznej swobody przepływu usług w unii sprawia, że nasze firmy tracą
możliwość zarobienia 2-3 mld euro rocznie.

Swoboda, czyli restrykcje

Wartość usług wytwarzanych w UE, włączając usługi publiczne, sięga 7 bln euro rocznie (70 proc. unijnego PKB), ale sprzedaż usług między krajami unii to niecałe 400 mld euro rocznie. Ułatwienie przepływu usług rozruszałoby niemrawą unijną gospodarkę. Swobodny przepływ usług zapewnia formalnie traktat o utworzeniu wspólnoty europejskiej (art. 7a określa wspólnotę jako "obszar bez granic wewnętrznych, na którym zostaje zapewniony swobodny przepływ towarów, osób, usług i kapitału"), ale to fikcja. W praktyce urzędnicy i lokalne korporacje zawodowe w Niemczech, Francji, Austrii czy Szwecji potrafią tak utrudnić życie konkurentom z zagranicy, że odechciewa im się wchodzenia na tamtejsze rynki.

Bariery miała znieść dyrektywa przedstawiona rok temu przez Holendra Fritsa Bolkesteina, ówczesnego komisarza ds. jednolitego rynku. Liberalizacji rynku usług jednak nie będzie, bo nie podoba się ona kanclerzowi Niemiec i prezydentowi Francji. W 2003 r. Polacy zatrudnieni w branży hotelowej i gastronomicznej byli aż o 74 proc. bardziej wydajni niż ich koledzy z Niemiec, w handlu - o 20 proc., w sektorze napraw - o 6 proc. - wynika z raportu OECD. Gdyby w unii istniała rzeczywista swoboda świadczenia usług, firmy z Polski mogłyby podbić unijne rynki. Do tego zaś Gerhard Schröder i Jacques Chirac nie dopuszczą, bo ich wyborcy konkurencji boją się jak ognia.

Wolno, ale nie można

Wielu usług nie można dosłownie wyeksportować (nie da się położyć tapety na odległość); by stały się przedmiotem handlu zagranicznego, trzeba albo nabywcę przywieźć do usługodawcy (ale turystyka usługowa podraża koszty), albo - co znacznie tańsze - przenieść do kraju odbiorcy przedsiębiorstwo usługowe. I tu w unii zaczynają się schody. - Przedstawiłem w Niemczech wszystkie dokumenty, spełniłem wymagania. Nie mogli mi zabronić otworzenia piekarni w Berlinie, więc znaleźli inny sposób: miejscowa izba gospodarcza wyznaczyła mi taką lokalizację, gdzie nie znalazłbym klientów - opowiada Andrzej Wojciechowski, szef Izby Rzemieślniczej w Szczecinie. Polak, który chciałby sprzedawać swoje pieczywo Austriakom, musi nostryfikować swój dyplom mistrzowski (a zatem w ogóle go uzyskać), wykazać się znajomością języka niemieckiego, sześcioletnim doświadczeniem w zawodzie piekarza oraz zdać egzamin praktyczny, czyli na przykład wypiec ciemny chleb tyrolski.

Absurdalne uprawnienia rzemieślniczych korporacji i państwowe regulacje (koncesje, zezwolenia) to najprostsze sposoby, jakie wykorzystują bogate kraje unii, by ograniczyć dostęp do rynku usług cudzoziemcom. Na przykład Austriacy wymagają potwierdzenia zawodowych kwalifikacji od przedstawicieli 82 zawodów. Henryk Dudek, malarz z Dulczy Wielkiej (Podkarpackie), chciał świadczyć usługi remontowe w Austrii, ale półroczy kurs malarski, który ukończył w Polsce, okazał się niewystarczający. Żeby położyć w Austrii tapetę lub pomalować ścianę, trzeba być bowiem mistrzem cechowym. Do eliminowania rywali służą też przepisy antykoncentracyjne. We Francji w miejscowości liczącej do 40 tys. mieszkańców może działać najwyżej pięć piekarni, w Niemczech na 8 tys. mieszkańców może przypadać najwyżej jednak apteka, a otworzyć można ją co najmniej kilometr od innej.

Od 1 maja 2004 r. polscy przedsiębiorcy wielokrotnie skarżyli się do Parlamentu Europejskiego na dyskryminowanie ich przez administrację gospodarczą lub podatkową w takich krajach, jak Szwecja, Niemcy, Francja czy Austria. Problemy mają zarówno duże firmy budowlane, na przykład Budimex w Niemczech, jak i mniejsi przedsiębiorcy - od dekarzy, architektów, mechaników lub fryzjerów po lekarzy, którzy chcieliby otworzyć za granicą gabinety.

Ireneusz Łukiewicz, który wraz ze wspólnikiem otworzył w przygranicznym Görlitz firmę Komandor, zarejestrował ją jako spółkę cywilną, która zajmuje się sprzedażą polskich szaf, a na życzenie klientów dodatkowo je montuje (Polacy są tańsi od niemieckich konkurentów o 30 proc.). Gdyby chciał wytwarzać szafy na miejscu lub zajmować się oficjalnie usługami montażowymi, musiałby przejść przez gehennę procedur miejscowej Handwerkskammer (izby rzemieślniczej). Ale pomyślna rejestracja firmy nie oznacza końca problemów. - Choć jesteśmy niemiecką firmą i w Niemczech płacimy podatki, wiele sklepów na przykład odmawia zorganizowania ekspozycji naszych produktów. Twierdzą, że inne niemieckie firmy oraz klienci będą zbulwersowani reklamowaniem polskich towarów, gdy w Niemczech jest tak duże bezrobocie - mówi Łukiewicz.

Krzysztof Trębski
Michał Zieliński
Współpraca: Małgorzata Zdziechowska

Źródło artykułu:Wprost
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)