Uchodźca o życiu w Europie: z zewnątrz UE wydaje się rajem, a rzeczywistość bywa inna
Dla wielu uchodźców Europa jawi się jako raj. Rzeczywistość okazuje się trudniejsza. Nie wszyscy chcą się potem integrować. Najważniejsze jest, by obie strony pokonały swoją ignorancję - mówi o doświadczeniach uchodźców Dawood Yousefi, uciekinier z Afganistanu.
Yousefi uciekł z Afganistanu 12 lat temu, bo jako wolontariusz Czerwonego Krzyża, a na dodatek przedstawiciel szyickiej mniejszości żył pod stałą groźbą śmierci. Swoją niebezpieczną podróż zakończył we Włoszech, gdzie od 12 lat pracuje i pomaga jako wolontariusz innym uchodźcom. 23 września na zaproszenie katolickiej grupy świeckich, Wspólnoty Sant'Egidio (św. Idziego), przybył do Warszawy, by wziąć udział w modlitwie za migrantów zmarłych w drodze do Europy (podobne modlitwy - wszystkie z udziałem biskupów miały miejsce tego dnia w 15 innych miastach). W rozmowie z WP opowiada o swej dramatycznej podróży i szczerze mówi o trudnościach związanych z integracją uchodźców w Europie.
WP: Oskar Górzyński: Co skłoniło cię, żeby zostawić swoje życie w Afganistanie i wyruszyć do Europy? Wiedziałeś przecież, że to niebezpieczne?
- Tak naprawdę nie miałem wielkiego wyboru. Pochodzę z Daykundi w środkowym Afganistanie i jestem Hazarem. Hazarowie to mniejszość etniczna, na dodatek jesteśmy szyitami, dlatego bardzo często w historii spotykały nas prześladowania. Od bardzo dawna nie było w naszym regionie spokojnie. W moim przypadku wszystko zaczęło się od czasu, kiedy chodziłem do szkoły średniej. Zgłosiłem się wtedy z kilkoma kolegami jako wolontariusz do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Kiedy dochodziło u nas do zamachów terrorystycznych albo najazdów jakichś zbrojnych grup, my przyjeżdżaliśmy potem na miejsce z pomocą. Było dużo takich przypadków. Ataki były wymierzone przeciwko rządowi, przeciwko grupom etnicznym i w końcu też przeciwko innym grupom zbrojnym. Wolontariat trwał rok, jednak niedługo zajęło, aż sami zaczęliśmy dostawać groźby. Po tym jak zabito dwóch moich kolegów ze szkoły, zdecydowałem, że muszę stamtąd uciec, nawet jeśli muszę zostawić tam wszystko. Miałem wtedy 17 lat.
WP: Miałeś jakiś plan? Wiedziałeś, jak i gdzie uciekniesz?
- Żadnego. Po prostu wiedziałem, że muszę uciec.
WP: Jak więc dotarłeś do Włoch?
Moja podróż trwała jakiś rok i pochłonęła 12 tysięcy dolarów. Wszystko płacone przemytnikom. Najpierw przedostaliśmy pieszo się do Iranu, a stamtąd do Turcji – też pieszo, przez góry. To była traumatyczna podróż, było niesamowicie zimno, a przy drodze widzieliśmy szkielety tych, którym nie udało się przejść. W Turcji kupiliśmy ponton i stamtąd, przez Morze Egejskie, staraliśmy dotrzeć się do Grecji. Przemytnik mówił nam, że to tylko kilka kilometrów, że bez problemu dotrzemy. W tym pontonie, na pełnym morzu, spędziliśmy dwa dni i dwie noce. Był sztorm i w pewnym momencie łodzią wstrząsnęła wielka fala. Wypadł wtedy jeden z moich kolegów. Krzyczał, żebyśmy mu pomogli, ale nic nie mogliśmy zrobić, był już za daleko. Do dzisiaj słyszę jego głos.
WP: Jak dotarliście do brzegu?
Uratował nas SMS do greckiej straży przybrzeżnej. Do dziś mam telefon, z którego wysłałem wiadomość. Grecy nas uratowali i odholowali do brzegu. Trafiliśmy do zamkniętego ośrodka dla cudzoziemców, gdzie zarejestrowali nas, zdjęli odciski palców i na końcu dali nam kartkę z informacją, że w ciągu miesiąca musimy opuścić terytorium Grecji. Nie było sensu składać tam wniosku o azyl, bo w Grecji był chaos, nikt nic nie wiedział – poza tym, że i tak wniosek nam odrzucą. Dlatego później skorzystaliśmy z utartego już wcześniej przez innych Afgańczyków szlaku. Patras w Grecji ma regularne połączenie promowe z Włochami. Weszliśmy pod ciężarówkę i uchwyciliśmy się podwozia. W takiej pozycji spędziliśmy kilkanaście godzin, aż dotarliśmy do Bari. Kiedy się zatrzymaliśmy, puściłem się i uciekłem. Byłem cały czarny, brudny. Poszedłem się umyć, a potem znaleźć stację kolejową, żeby móc dostać się do Rzymu.
WP: Czemu wybrałeś Włochy, a nie pojechałeś, jak większość, dalej, do Niemiec czy Szwecji?
Dla mnie ważne było po prostu, że w końcu jestem gdzieś, gdzie jest bezpiecznie i skąd mnie nie wyrzucą. Nawet jeśli na początku było ciężko. W Rzymie pierwsze trzy miesiące mieszkałem na dworcu kolejowym jako bezdomny. Nie wiedziałem po prostu, co zrobić, tym bardziej, że podróż była traumatyczna i długo dochodziłem do siebie. Kiedy mieszkałem na ulicy, poznałem Wspólnotę Sant'Egidio, której członkowie regularnie nas odwiedzali na dworcu, przynosili nam kanapki i po prostu rozmawiali z nami. Bardzo mi to pomogło i dało jakąś nadzieję. Niedługo potem złożyłem w końcu wniosek o azyl. Dostałem go dość szybko i od razu zacząłem naukę włoskiego, bo wiedziałem, że to będzie bardzo ważne. I rzeczywiście wkrótce dostałem pierwszą pracę, potem odbyłem kilka szkoleń i zostałem asystentem nauczyciela w szkole, gdzie uczą się niepełnosprawne dzieci. W Afganistanie uczyłem się głównie fizyki, ale chciałem pracować z ludźmi. I tak już zostało. Spośród moich towarzyszy podróży tylko ja zostałem w Italii. Dwóch pojechało
do Niemiec, a jeden do Szwecji.
WP: Mówiłeś, że podróż kosztowała cię 12 tys. dolarów. Słysząc takie kwoty, ludzie zawsze zastanawiają się: skąd ci uchodźcy mają tyle pieniędzy?
- Na początku, kiedy ruszałem w drogę, nie miałem prawie nic. Ale potem pomógł mi mój wujek, który od lat 80-tych mieszka w Australii. On przysłał mi pieniądze.
WP: Ale nie byłeś na drodze sam?
- Nie, z Daykundi poszliśmy z czterema moimi kolegami ze szkoły. Ale potem, już na szlaku, chodziliśmy w grupie 100-150 osób.
WP: Wszyscy to byli Hazarowie i szyici?
Nie, było wiele różnych narodowości. Byli Irańczycy, Pakistańczycy, Kurdowie, Irakijczycy... Podobnie jak dziś.
Dziś sam pomagasz innym uchodźcom i migrantom.
- Tak, razem ze Wspólnotą Sant'Egidio tworzymy taką grupę „Ludzie pokoju”. Wspólnota jest katolicka, ale w tej grupie są ludzie różnych wyznań. Chodzimy do nich, zanosimy im jedzenie, rozmawiamy. Chodzi o to, żeby wspólnie przeżywać dobre momenty, dzielić się też czasem. W ten sposób mogą choć na chwilę zapomnieć o tym, co przeżyli w drodze do Europy i w swoich ojczyznach. W Libii, na morzu Śródziemnym, na Saharze...
WP: A z jaką świadomością uchodźcy przyjeżdżają tu do Europy? Czego oczekują po dotarciu na kontynent?
Ja osobiście wiedziałem całkiem sporo o Europie, uczyliśmy się o niej w szkole, na historii czy geografii. Dla większości uchodźców najważniejsze jest po prostu dotrzeć do Europy. Ale jest też wielu innych, którzy przyjeżdżają z myślą o Europie jako raju, gdzie są pieniądze, gdzie jest praca, gdzie można wieść piękne życie. Wielu z nich nie spodziewa się, że tak łatwo nie jest. Że nie jest łatwo pracować na czarno, że mogą cię wykorzystać, że może cię spotkać prześladowanie. Nie wszyscy wiedzą, że trzeba nauczyć się języka i zintegrować ze społecznością. Dlatego szybko okazuje się, że wcale nie jest tak wspaniale, jak myśleli. Z zewnątrz Europa, zjednoczona Europa wydaje się wspaniałą rzeczą. Angażuje się na rzecz pokoju na innych kontynentach, zdobyła w końcu przecież pokojową nagrodę Nobla. Ale po tym jak już tu przyjeżdżasz, jak doświadczasz, jak jest w praktyce, to jest trochę inaczej. Są ludzie, są też politycy, którzy cię tu nie chcą...
WP: I jaka jest wtedy reakcja przy zetknięciu z rzeczywistością?
- Myślę, że szybko człowiek zdaje sobie sprawę, że i tu są problemy, że nie jest łatwo. Ale tak jest wszędzie, także w Kanadzie czy USA, pewnie też w Polsce. Nie da się znaleźć idealnego życia, więc trzeba się zadowolić tym, co się ma.
WP: Jednym z największych lęków, jakie mają Polacy odnośnie uchodźców, to to, że nie będą się integrować. Że będzie tak, jak to widzimy w obrazkach z Francji, gdzie muzułmanie żyją osobno, gdzie są swego rodzaju getta i całe imigranckie dzielnice.
- W Polsce rzeczywiście integracja będzie trudna, bo nie ma tu wielu ludzi takich jak oni, ale na pewno nie niemożliwa. Jeśli chodzi o Francję, to jest jednak inny przypadek. Żyje tam 8-9 milionów muzułmanów i są to w większości ludzie, którzy tam są od dwóch-trzech pokoleń wstecz. To zupełnie inny typ mentalności niż w przypadku uchodźców, tym bardziej, że Francja nie podejmowała żadnych szczególnych działań, żeby zintegrować tych, którzy przyjeżdżali tam na początku. To jest pewien efekt tego zaniechania. Jeśli chodzi o Polskę, to domyślam się, że strach głównie ma związek z terroryzmem, z ISIS, z al-Kaidą. Ale zobaczcie: muzułmanów jest na świecie ponad miliard, niewiele mniej niż chrześcijan. A ci, którzy do was przyjadą, to przede wszystkim uchodźcy. Tu widzę pewną szansę na porozumienie, na znalezienie czegoś wspólnego z Polakami. Bo przecież wy też macie doświadczenie bycia uchodźcą czy emigrantem. Was też przyjmowano w obcych krajach i dawano wam tam żyć. Myślę, że strach wiąże się w dużej mierze z
brakiem wiedzy, z ignorancją – i dotyczy to obu stron. Bo uchodźcy też muszą zrozumieć, że przyjeżdżając, muszą szanować miejscowe prawo, uczyć się języka itd. Myślę że Polacy powinni też trochę dowiedzieć się o ich kulturze, choćby po to by uniknąć nieporozumień. Z obu stron trzeba ruchu, jakiegoś wysiłku, by przełamać tę niewiedzę.
WP: A jak to wygląda we Włoszech?
We Włoszech jest wiele rzeczy, które nie wyglądają tak, jak powinny. Jest rasizm, są politycy, tacy jak nacjonaliści z Ligi Północnej czy Ruchu Pięciu Gwiazd i dziennikarze, którzy wzywają do nienawiści... Ale to tylko jeden, mały wycinek rzeczywistości. Z drugiej strony przybywa tu od dawna dużo uchodźców i imigrantów, którzy pokazują, że potrafią się integrować, że ich dzieci mówią po włosku tak jak inni Włosi i są normalnymi członkami społeczeństwa. To nie znaczy, że nie ma trudności. Są uchodźcy, którzy nie chcą albo nie potrafią nauczyć się języka, którzy zostają zamknięci. Jest wiele przykładów pozytywnych, ale też trochę i tych negatywnych.
WP: Co w takim razie byś poradził Polakom? Co powinniśmy zrobić, by uniknąć problemów?
- Po pierwsze powinno się mieć trochę zrozumienia dla tych osób – tego, że dźwigają za sobą bagaż doświadczeń, przeżyć, cierpień. Chodzi o to, by dać im szansę powoli ułożyć sobie życie. Ale też o to, by się ich nie bać, by nie bać się zbliżyć – mówię tu o czymś nawet tak błahym jak podanie ręki. Najważniejsze jest zrozumienie, że chociaż owszem, różnimy się wyglądem, zwyczajami, kolorem skóry, to w końcu pod tą skórą każdy ma taką samą krew, każdy po prostu jest człowiekiem.
WP: Przyjechałeś tu na zaproszenie katolickich grup, aby wziąć udział w modlitwie w kościele, głównie wśród chrześcijan. Jak do tego podchodzisz, jako muzułmanin?
- Owszem, jestem muzułmaninem, ale przecież i my, i wy wierzymy w jednego Boga. To jest najważniejsze. Szczególnie, że modlimy się o to samo. Poza tym, jeszcze w Afganistanie słyszałem o jednym Polaku, Janie Pawle II. On był gorącym orędownikiem pokoju między religiami i wyznaniami. Do mnie, który jako szyita był świadkiem prześladowań z powodu wyznania, to było szczególnie imponujące. Dlatego, będąc w Rzymie, byłem na jego pogrzebie. I dlatego też trudno było odmówić przyjazdu tutaj.