Tysiące ludzi bronią groźnego gangstera
Służby bezpieczeństwa chcą aresztować potężnego gangstera. Jak się okazuje, brakuje im siły, bo za przestępcą stoją tysiące zwykłych ludzi, którzy widzą w nim dobroczyńcę i nie mają zamiaru oddawać go w ręce władz. Dochodzi do starć, giną dziesiątki osób. Brzmi surrealistycznie? Nie na Jamajce.
Christopher ”Dudus” Coke jest narkotykowym baronem, przedsiębiorcą, filantropem i Robin Hoodem. Zwie się go także Jezusem, Prezydentem, obrońcą uciśnionych, szumowiną i mordercą. Różnie ludzie mówią.
Mieszkańcy jamajskiego slumsu Tivoli Gardens z reguły wybierają te pozytywne określenia. Nic dziwnego – dla nich Coke to dobry patron, który buduje szkoły, dostarcza żywność, zapewnia bezpieczeństwo na ulicach. Wysuwane przez Amerykanów zarzuty o handel narkotykami i bronią są dla nich głosami z obcego świata. Skoro świat nie ma dla nich lepszej oferty, powinien zostawić ich w spokoju i pozwolić im "cieszyć się" Coke'iem .
Gdy więc 23 maja jamajski rząd zgodził się przystać na amerykańskie prośby o ekstradycję gangstera i szykował się do jego aresztowania, który miał ukrywać się w Tivoli, przez cały slums przeszła fala wściekłości. Zamaskowani napastnicy niespodziewanie zaatakowali policjantów. Siły bezpieczeństwa wezwały na pomoc armię i wkrótce tysiące mundurowych przeczesywały dzielnicę. Ogłoszono stan wyjątkowy, a dziennikarzom zabroniono wchodzić na „teren operacyjny”.
Walki trwają cały czas. Oficjalnie zginęło już 76 osób, nieoficjalnie – ponad setka. Nad ponurym osiedlem unoszą się kłęby dymu, a odgłosy strzałów i wybuchów słychać ponoć nawet w luksusowych częściach Kingston - daleko od dzielnic nędzy.
Ciche umowy
Podział na obszary biedoty i dostatku jest w tym wyspiarskim państwie bardzo ważny, zwłaszcza w polityce. Jamajka, niegdyś niewolnicza kolonia brytyjska, to kraj ubogi. W połowie poprzedniego wieku wokół większych miast, szczególnie stolicy, powstały ogromne slumsy będące domem dla tysięcy odrzuconych przez ”wielki świat”.
Dla polityków był to nie lada kłopot – co zrobić z tym wszystkimi ludźmi? W końcu znaleziono rozwiązanie. Dzielnice biedy podzielono na jednostki administracyjne, trochę odnowiono i oddano w ręce coraz potężniejszych gangsterów. W tym szalonym pomyśle było więcej logiki niż mogłoby się wydawać.
Jamajka to doskonały punkt przerzutowy między USA a Ameryką Łacińską. Dawniej ruch odbywał się właśnie w takim kierunku – ze Stanów na południe wysyłano broń, narkotyki lub najemników. Od kilku dekad „towary” płyną także, a może nawet głównie, w drugą stronę. Niezależnie od trendu, na położeniu Jamajki korzystały miejscowe grupy przestępcze, często wywodzące się z miejskich slumsów i w nich władające. Rząd kalkulował więc rozsądnie – skoro gangsterzy i tak są prawdziwymi panami tego syfu, to niech go sobie wezmą.
W krótkim czasie każdy obskurny dystrykt został przydzielony do tych gangów, które potrafiły najlepiej dogadać się z partiami politycznymi. Ich liderzy stali się „donami”. Kryminaliści obiecywali, że zaprowadzą w swoich rejonach porządek, a przede wszystkim zagwarantują, że ich mieszkańcy będą głosować w wyborach na wskazanych polityków lub ugrupowania. W zamian chcieli, aby rząd nie mieszał się do szemranych biznesów i w razie potrzeby chronił przed zagranicznymi prokuratorami. Władzom taki układ bardzo pasował – poniekąd pozbyły się niewygodnej odpowiedzialności za niebezpieczne strefy, zapewniły sobie tysiące głosów i w spokoju mogły zająć się tzw. Górnym Kingston. Tam już ściągały tysiące turystów i inwestorów, przyciągniętych na Jamajkę przez piękne plaże, legendę Boba Marley’a i perspektywę palenia trawki przy rytmach reggae. Wraz z nimi ciągnęły miliony dolarów.
Układ prawie idealny. Problemy zaczynają się, gdy któryś z „donów” zostanie złapany na gorącym uczynku przez obce państwo. Jeszcze gorzej, gdy krajem tym jest USA. Takiego właśnie pecha miał Christopher Coke.
Dobry bandzior
Slums Tivoli Gardens jako oficjalna dzielnica powstał w 1966 roku z inicjatywy centrowo-prawicowej Jamajskiej Partii Pracy (JLP). Kontrola nad obszarem spoczęła w rękach Shower Posse, potężnej koalicji gangów blisko powiązanych z rządzącą partią. Istnieją różne opowieści na temat pochodzenia nazwy tej grupy, którą na język polski można przetłumaczyć jako Prysznicowy Oddział. Jedna mówi, że mafiosi zalewali polityków prezentami. Inna, bardziej wymowna – że członkowie Shower Posse fundowali swoim wrogom prysznic z kul.
W latach 80. gang, jako pierwszy z Jamajki, zdobył znaczne wpływy w USA. Na czele szajki zasiadał wtedy Lester Lloyd Coke, znany jako Jim Brown. Pod jego rządami organizacja zajmowała się praktycznie wszystkim, co było zakazane w obu krajach – od uprawy i sprzedaży narkotyków, kradzieży samochodów, przemytu broni, po porwania dla okupu i morderstwa. Kryminaliści spod znaku SP wykazywali się wyjątkowym brakiem szacunku dla ludzkiego życia, masowo eliminując konkurencję, świadków i nieprzychylnych polityków. Coke był nietykalny – stołeczni policjanci nie ważyli się zareagować nawet wtedy, gdy jego siepacze wywlekali z komendy człowieka próbującego skryć się tam przed gniewem „dona”. Mimo wszystko, dzielnica Tivoli Gardens kochała Jima Browna. Dzięki niemu slums, chociaż ciągle paskudny, stał się stosunkowo bezpieczny i przyjazny dla jego mieszkańców. Oni sami mogli liczyć na pomoc finansową ze strony swojego opiekuna. W pewnym momencie jednak lód pod nogami jamajskiego „ojca chrzestnego” zaczął pękać.
Amerykanie mieli już dość zuchwałego gangstera i coraz mocniej naciskali na Kingston w sprawie jego wydania. Ich prokuratorzy mogli pochwalić się całą masą dowód przeciwko przestępcy. Lokalni wrogowie również nie próżnowali i stopniowo wybijali członków rodziny Coke’a.
W 1990 roku gangster został aresztowany. Jamajski sąd dwa lata rozpatrywał wniosek o ekstradycję, lecz pewnego dnia słynny przestępca po prostu… spłonął w więzieniu. Do dziś nie wyjaśniono, w jaki sposób ogień ogarnął nagle jego celę.
Wpadka
Po śmierci przywódcy Shower Posse nastąpiła naturalnie walka o osierocone imperium. Większość dzieci Coke’a już nie żyła, ale koronę przejął jego adoptowany syn, Christopher ”Dudus”.
Historia nowego władcy do złudzenia przypomina tę Jima Browna. On także wkradł się w łaski mieszkańców Tivoli Gardens i również stał się nietykalny dzięki swoim pieniądzom i wpływom. I podobnie jak ojciec, popełnił wielki błąd – zadarł ze Stanami Zjednoczonymi.
Blisko dziewięć miesięcy temu amerykański sąd wystąpił do rządu w Kingston z prośbą o ekstradycję młodego Coke’a. Jako główny dowód załączono nagranie, na którym ponoć wyraźnie słychać, jak gangster dopina ostatnie sprawy związane z przerzutem narkotyków do USA. Premier Bruce Golding odmówił. Stwierdził, że podsłuch założony został nielegalnie, więc owa taśma nie może być podstawą do wydania jamajskiego obywatela.
Sprawa sięga jednak głębiej. Podczas ostatnich wyborów 99% głosów z Tivoli Gardens trafiło na konto Jamajskiej Partii Pracy Goldinga. Nie ma wątpliwości, że taki wynik był możliwy tylko przy pełnym poparciu lokalnego „dona”. Nie jest także tajemnicą, że partia, po zwycięstwie w elekcjach, przyznała legalnym firmom Coke’a kilka rządowych kontraktów opiewających na setki tysięcy dolarów.
Golding starał się więc chronić swojego sojusznika tak długo, jak mógł. Waszyngton potrafi być jednak bardzo przekonujący, gdy czegoś pragnie. Po wielu miesiącach odwlekania tej decyzji, 23 maja jamajski rząd ogłosił gotowość do schwytania gangstera i przekazania go USA.
Wtedy Tovoli Gardens zapłonęło.
Zaufanie Waszyngtonu
Walki trwają już ponad tydzień. Cały slums jest właściwie odcięty od świata. Na patrolowanych ulicach ustawiono blokady i punkty kontrolne. Wygląda na to, że przez dziewięć ostatnich miesięcy zwolennicy Coke’a sumiennie przygotowywali się do obrony swojego idola.
Cywilom nakazano pozostać w domach. Siedzieliby tam zresztą i bez takich nakazów, bo się boją – przede wszystkim żołnierzy i policjantów. Lokalni i światowi korespondencji donoszą o brutalności służb bezpieczeństwa. Wiadomo, że siły rządowe zabiły wiele przypadkowych osób. Ile – na razie nie ustalono. Amnesty International domaga się rozpoczęcia oficjalnego śledztwa w tej sprawie.
Jednak po „Dudusie” nie ma śladu. Ma pieniądze, więc równie dobrze może być już na drugim końcu świata.
Jamajski rząd ma za to problem. Decydując się na ustąpienie Amerykanom, Golding i jego koledzy stali się zdrajcami dla tysięcy Jamajczyków. Zamieszki zniechęciły już wielu turystów i zmusiły niektóre linie do odwołania lotów do Kingston.
Co więcej, walki przyciągnęły media z całego świata i zwróciły uwagę na chory układ, w którym politycy współżyją z gangsterami w pokrętnej symbiozie. Jeśli siłom państwowym uda się zatrzymać Coke’a, rząd będzie miał kolejny dylemat. Odsyłając go ostatecznie do USA, jeszcze bardziej rozwścieczy i tak rozjuszone już tłumy. W Stanach gangster może stać się bardzo rozmowny i opowiedzieć trochę o swoich kontaktach z Partią Pracy. Z drugiej strony, gdyby Jamajczycy postanowili dać potężnemu „donowi” spokój, straciliby resztki zaufania Waszyngtonu.
Jest jeszcze inne wyjście. Coke to poszukiwany gangster, więc mógłby przecież zginąć podczas jakiejś wymiany ognia, spłonąć w celi, udusić się więziennym obiadem lub w inny sposób pożegnać się z tym światem. Byłoby to oczywiście trochę podejrzane, ale wygodne. Pasowałoby to zresztą do całego surrealizmu jamajskiej polityki.
Czytaj więcej na bloogu autora Blizny Świata!