Turystyka wojenna. "Hej, wiesz może, gdzie jest najbliższa linia frontu?"
Ludzie patrzyli z podziwem: "Wow, ale ten facet jest odważny, pcha się w tak niebezpieczne miejsca". Gdzieś pomiędzy jednym wojennym piekłem a kolejnym, za których oglądanie płacił, Andrew Drury doznał przemiany.
Prawa wojny są nieubłagane: żołnierze chwytają za broń, cywile uciekają, opuszczając swoje wioski i miasta. Zostawiają dawne życie za sobą, czasami na zawsze. Cudzoziemcy proszeni są o opuszczenie kraju najszybciej jak to możliwe.
Niektórzy jednak płyną pod prąd tej rzeki strachu i rozpaczy: to turyści wojenni. Wędrują palcem po mapie i wybierają najbardziej niebezpieczne rejony świata. Później odwiedzają je na własną rękę albo w ramach wycieczek "z adrenaliną", organizowanych przez wyspecjalizowane biura podróży. Cena od 5 do 40 tys. dol.
Ich śladami przez siedem lat podążała Vita Maria Drygas. Dokumentalistka, razem ze swoją ekipą filmową, chciała znaleźć odpowiedź na pytanie: jak daleko jesteśmy gotowi posunąć się w poszukiwaniu ekstremalnych doznań w świecie, w którym wojna stała się atrakcją turystyczną.
Jednym z bohaterów pełnometrażowego obrazu "Danger Zone" jest Andrew Drury, 55-letni Brytyjczyk, właściciel dużej firmy budowlanej, spełniony mąż i ojciec czwórki dzieci. Od kilku lat – także dziennikarz, który, jak większość turystów wojennych, 30 lat temu pojechał na front dla adrenaliny. A później odkrył swoją życiową misję.
Aneta Wawrzyńczak-Rekowska: Scena z "Danger Zone": jesteście w Somalii, w Mogadiszu, atmosfera jest gęsta od napięcia, a ty mówisz: "Każdy z nas może zginąć w każdym momencie. Ale czy nie jest pięknie?". Byłeś "turystą wojennym", jeździłeś zobaczyć wojnę, kraje, w których jest źle. Po co?
Andrew Drury: Dla własnego ego. Ludzie patrzyli na mnie i mówili: "Wow, ale ten facet jest odważny, pcha się w tak niebezpieczne miejsca". Ale to był zły powód.
Zaraz do niego wrócimy. Gdzie pojechałeś najpierw?
Miała być Uganda, ale trafiliśmy z kuzynem do Zairu (obecnie Demokratyczna Republika Konga), de facto nielegalnie. Przypadkiem znaleźliśmy się na dużej plantacji, znikąd wyłonił się facet z maczetą, zaczął nas gonić, bo myślał, że przyszliśmy kraść jego banany.
I co wtedy poczułeś?
Adrenalinę.
Przeciętna osoba byłaby przerażona, wręcz sparaliżowana.
I ja też byłem przerażony, ale pierwszym odruchem było jednak: uciekaj! I uciekliśmy, złapaliśmy jakiś pociąg, wydawało mi się, że po godzinie, ale prawdopodobnie to było tylko kilka minut. I kiedy znalazłem się po drugiej stronie granicy, ze strachu została tylko właśnie adrenalina. I myśl, że tak blisko, tuż za granicą, jest zupełnie inny świat, inne emocje. Że z "normalnego" życia trafiasz nagle w coś tak emocjonującego, niecodziennego, nieprzeciętnego.
Dlatego zaraz po powrocie zacząłem szykować się do kolejnych wyjazdów, najpierw Korea Północna, później Czeczenia. I jakoś to poszło.
To ile krajów zaliczyłeś przez te 30 lat?
Ponad setkę. Ale najbardziej ciągnie mnie na Bliski Wschód.
Przez dwa lata na tapecie była tylko Ukraina, teraz poszła chwilowo w odstawkę, bo "dzieje się" w Izraelu, Palestynie.
Byłem w Gazie, w Palestynie, na Zachodnim Brzegu znacznie wcześniej i widziałem, jak żyją przeciętni Palestyńczycy. Oczywiście trudno jest wspierać to, co zrobił Hamas, ale jednak mam poczucie, że największą cenę zapłacą właśnie ci niewinni ludzie.
I masz rację, reporterzy z Ukrainy przenieśli się do Izraela i nikt, żadne medium nie jest zainteresowane tym, że lada moment będę robił materiał z Witalijem Kliczko. Planuję też wyjazd do Jemenu, gdzie jest olbrzymi problem handlu ludźmi. Chcę zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, chcę skierować wzrok świata na ten problem.
Media przenoszą swoją uwagę w konkretne miejsce, gdy tylko dzieje się w nim coś "nowego". Równolegle toczy się wiele wojen, ale taki Jemen właściwie w naszym pojęciu nie istnieje.
Więcej: czy ktokolwiek wie, że w Somalii parę dni temu zginęło w zamachu samobójczym 120 osób? Że Turcja rozpoczęła w Syrii bombardowania kurdyjskich miejscowości, odcięła od wody uchodźców w obozach? Że codziennie giną tam dziesiątki, jeśli nie setki ludzi, dzieci umierają z pragnienia? Ale to działa w obie strony. Nie sądzę, by wojna w Ukrainie miała jakiekolwiek znaczenie dla Syryjczyków, powiedziała mi to zresztą jedna z uchodźczyń, była niewolnica ISIS.
Gdy zaczęła się wojna w Ukrainie, była rozgoryczona, bo wiedziała, że Syria już całkiem zniknie z mediów. Gdyby coś stało się w Polsce, w Wielkiej Brytanii bylibyśmy z Wami bardzo solidarni, bo jest duża diaspora Polaków na wyspach, wszyscy by się tym interesowali, media nadawałyby o tym non stop. Tak po prostu jest skonstruowany ten świat, jednoczymy się z tymi, do których nam najbliżej, z którymi najłatwiej nam się zidentyfikować.
Danger Zone - Official Trailer
Nie ukrywałeś, że jesteś "turystą wojennym". Nie bałeś się, że ludzie cię będą osądzać?
Nie obchodzi mnie, co ktoś o mnie myśli, mówi, czy pisze, zwłaszcza z perspektywy komputera w swoim domu. Liczy się dla mnie tylko moja rodzina i ja sam, nie jest dla mnie istotne, czy ktoś mnie lubi, czy nie. Wiem, jaki jestem naprawdę w środku, miękki i miły. Ale nie muszę tego nikomu udowadniać.
Najpierw jeździłem z moim kuzynem. Wtedy z mojej strony to był po prostu wojeryzm [oglądactwo, podglądactwo – przyp. red.] i szukanie adrenaliny. Potem zacząłem jeździć sam. Nie miałem z kim porozmawiać, więc zacząłem wchodzić w interakcje z miejscowymi, musiałem na nich polegać, zaczęliśmy się zaprzyjaźniać. Już to zaczęło zmieniać mój punkt widzenia. Ale zasadnicza zmiana zaszła w Iraku.
Kiedy?
To było chyba osiem albo dziewięć lat temu. Dziwna historia: szukałem linii frontu, chciałem zobaczyć prawdziwą wojnę. Byłem na wyjeździe z agencją turystyczną, zgubiliśmy się w Kirkuku i po prostu zatrzymaliśmy kogoś na ulicy, pytając: "hej, wiesz może, gdzie jest najbliższa linia frontu?".
Tak po prostu?
Wiem, wiem, to było bardzo nieodpowiedzialne, głupie wręcz. Ale wtedy bardzo tego potrzebowałem, więc pojechaliśmy taksówką za ekipą lokalnej telewizji… Byłaś kiedyś na linii frontu?
Byłam.
Wiesz więc, że podróż na linię frontu jest dziwna. Najpierw cicha, potem się rozkręca, widzisz czołgi, wojsko, posterunki, wreszcie tam docierasz. W oddali słyszałem ostrzał moździerzowy, a za chwilę znów ciszę. Byłem tym nieco rozczarowany, muszę to przyznać, ale właśnie wtedy byłem w takim stanie umysłu.
Gdy dotarliśmy na miejsce, pierwsze co zobaczyłem, to fragmenty ludzi… ciał… rozrzucone na podłodze. I był tam facet, jakiś dowódca, który po prostu kopnął szczątki żołądka, odrzucając je w krzaki. W tym momencie poczułem jakąś wewnętrzną przemianę. Nie w sensie, że zacząłem się bać, tylko zaczęła się zmieniać moja opinia o wojnie.
Co było dalej?
Nadleciał dron, zaczęła się panika, bo wiedzieliśmy, że ISIS używa dronów, a byli tylko 800-900 metrów od nas. Czekaliśmy na atak, ale wciąż było cicho. I wtedy zobaczyłem mężczyznę z karabinem snajperskim TAC -50, rozpoznałem tę broń, choć, jak na ironię, w ogóle się na broni nie znam. I nie chcę się znać.
Usiadłem przy nim, bo zauważyłem, że wciąż wpatruje się w jeden punkt. Poczułem od tego człowieka ogromne emocje. Opowiedział mi przez tłumacza, że ten punkt, w który nieustannie celuje, to jego dom, mieszkał w nim, zanim ISIS go wypędziło. A on czuwał, bo wiedział, że jego żona i dzieci wciąż tam są, jako zakładnicy terrorystów. Jedni i drudzy migali mu czasem przez okno.
On w tej torturze, w tym marzeniu o powrocie do domu i strachu o żonę i dzieci, trwał od dwóch lat, wyobrażasz to sobie? Wtedy zrozumiałem, że tak naprawdę to jest prawdziwa wojna. Nie strzelanie, strzelanie było później, kiedy zostaliśmy zaatakowani i, przyznaję, czułem wtedy ekscytację. Ale to już była inna ekscytacja, niż ta, której wcześniej szukałem. Ten facet mnie zmienił, zmienił na zawsze moje rozumienie wojny.
Dziś wkurza mnie, że patrzymy na wojnę, ale nie na jej przyczyny i skutki. Chcę to zmienić, m.in. poprzez ten film, "Danger Zone".
Słyszałam, że ci się spodobał.
Tak, chociaż byłem przerażony przed seansem. Mało tego, byłem przerażony przed występem przed kamerą. Nie chciałem, żeby ludzie wzięli mnie pod mikroskop "on jest taki i owaki". Ale Vita [Drygas] wykonała dobrą robotę, myślę, że ten film jest szczery, oparty na faktach, pokazujący prawdę. Moją podróż możesz zobaczyć od początku do końca, ja też mogę zobaczyć, w szerszym kontekście, gdzie byłem na początku, jako dwudziestoparolatek, a gdzie skończyłem.
Dziś jesteś dziennikarzem.
(Andrew pokazuje legitymację prasową Daily Mail) I chcę opowiedzieć te historie, bo jest ich o wiele więcej.
Od lat nagrywasz to, gdzie jeździsz.
Dzięki temu po powrocie do domu mogę wrócić do tego, co czułem w czasie podróży, czy było gorąco, czy zimno, czy bałem się, czy cokolwiek innego. Zdjęcia mi tego nie dawały. Myślę, że to się przydało ekipie filmowej – mogli zobaczyć, co widziałem i czego doświadczyłem.
Wiesz, czy temu snajperowi z Iraku udało się wrócić do domu, uratować rodzinę od ISIS?
Nie. Zginął jakiś czas później. A ja zdałem sobie ostatecznie sprawę, że wojna to nie jest tylko linia frontu, tylko to, co po sobie pozostawia. Wkurza mnie to, że spędziłem z nim trochę czasu, ale nawet go nie znałem.
Nie ty jeden. Jeśli konflikt nas nie dotyczy, jesteśmy tylko widzami w jego teatrze.
Nie jesteśmy zainteresowani historiami ludzi, którzy muszą jakoś z tym żyć. Chcę to zmienić poprzez ten film, "Danger Zone", i poprzez moją pracę, dlatego teraz ci to opowiadam. Dlatego przez ostatnie dwa lub trzy lata spisywałem takie historie. Byłem w Syrii chyba pięć czy sześć razy, choć grożono mi śmiercią. Przeprowadziłem tam m.in. wywiady z syryjską "narzeczoną z ISIS", czyli uprowadzoną przez islamistów kobietą.
Chcę opowiedzieć te historie, bo jest ich o wiele więcej. Właśnie dlatego wciąż jeżdżę na wojnę, choć kilka osób zginęło nawet podczas zdjęć do filmu.
Gdzie?
W Mogadiszu, które jest najbardziej niebezpiecznym z miejsc, w których byłem. Tam nie ma linii frontu, tam niebezpieczeństwa pozornie nie widać.
Szebabowcy [członkowie Asz-Szabaab, somalijskiej radykalnej islamistycznej organizacji terrorystycznej, od 2012 formalnie komórka Al-Ka’idy w Rogu Afryki – przyp. red.] walczą z "wpływami Zachodu", nie chcą na swojej ziemi lodziarni, kawiarni i tak dalej, więc wysadzają je w powietrze.
Jedną z nich zaatakowali tydzień po zakończeniu zdjęć, w wybuchu zginął jeden z moich najlepszych przyjaciół w Somalii.
Przychodzi wtedy myśl: mogłem tam być, to mogłem być ja, oszukałem przeznaczenie?
Trochę tak, bo wiesz… przełożyliśmy nasz wyjazd ze względu na moją żonę, która jest nauczycielką, i miała akurat egzaminy semestralne, potrzebowała mnie na miejscu, żebym zajął się naszymi dziećmi. Ale myślę sobie, że przecież śmierć może nas spotkać w każdym momencie. Jasne, ryzykuję, wyjeżdżając, ale równie dobrze mogę mieć atak serca, raka, cokolwiek.
Z drugiej strony – wiem, że wyjeżdżanie do miejsc ogarniętych wojną tylko dla własnego ego było bardzo samolubne. Ale bardziej egoistyczni są, moim zdaniem, himalaiści.
Bo wspinają się, chcą bić rekordy, osiągać niezdobyte szczyty dla sławy?
I dla niczego więcej. Niczego się nie uczą, tracą życie według mnie po nic.
A ty, czego się nauczyłeś?
Troszczyć się o innych, pozornie zupełnie mi obcych ludzi. Tych z innego kręgu kulturowego, innych wyznań. Mogę to przekazać moim dzieciom, pokazać im, opowiedzieć, jak naprawdę żyje się w innych zakątkach świata, przede wszystkim tych bardzo niebezpiecznych.
Właśnie dlatego wciąż wyjeżdżam. A moje wyjazdy to już nie jest szukanie adrenaliny, tylko po prostu opowiadanie historii innych ludzi. To już jest z etycznego punktu widzenia zupełnie inna perspektywa, już nie jestem turystą, podglądaczem, jestem głosem innych ludzi. Dlatego, między innymi, zgodziłem się na rozmowę z tobą. I dlatego w końcu zgodziłem się wystąpić w "Danger Zone".
Byłam dość specyficznym widzem tego filmu. Sama kiedyś wyjeżdżałam na wojny.
Czemu przestałaś?
Bo u mojego taty zdiagnozowano raka, a ja nie chciałam dokładać mu stresu. A później on odszedł, a ja poznałam swojego obecnego męża i uznałam, że już nie warto ryzykować. Widziałam, ile go to kosztuje. Jeśli wysłałam wiadomość o drugiej w nocy – odpisywał od razu. O piątej rano – to samo.
Zapłacił więc większą cenę niż ty.
Ale zostałam z pytaniami, które wróciły do mnie przy oglądaniu waszego filmu. Czy kiedyś byłam głupsza, czy odważniejsza? Zadam je tobie.
Z czasem coraz częściej myśli się, co się może wydarzyć, zakłada coraz gorsze scenariusze. Pamiętam, jak pojechałem do Somalii, kiedy na ulicach szalał Szabab. To był czas Bożego Narodzenia, a ja żegnałem się z moimi dziećmi i myślałem, jakim jestem egoistą. Bo to mogło być nasze ostatnie pożegnanie. Jest coś uzależniającego w powracaniu w te miejsca.
Jest.
Kiedyś kierowało mną poczucie długu. Pochodzę z kochającej rodziny. Chyba nie chciałem się dostosować, nie chciałem, żeby moje życie toczyło się zwykłym torem: dom, praca, wakacje, praca. Czułem, że to nie dla mnie, chciałem czegoś więcej.
Mój brat zmarł na białaczkę w dzieciństwie. Miał 11 lat, ja 10. Chyba chciałem po prostu przeżyć życie za dwoje, zobaczyć więcej, żeby zobaczyć to też jakby jego oczami. Jesteśmy bardzo złożonymi bytami, wiele rzeczy robimy podświadomie, z powodów, których nie rozumiemy. Ale myślę, że duża część mojej motywacji dał mi właśnie mój brat, który żył tak krótko. To dlatego nie chcę, by moje życie nic nie znaczyło.
Wiele osób nic po sobie nie zostawia. Po prostu przychodzą na ten świat, są dobrymi ludźmi, a później umierają. A ja chcę zostawić po sobie ślad, nie tylko dla mojej rodziny, najbliższych. Myślę, że jesteś w stanie mnie zrozumieć.
Jasne, ludzie po obejrzeniu tego filmu mogą mnie różnie oceniać. Ale oceniają tylko to, co widzą, mogą wziąć mnie za wynaturzonego człowieka, może i twardego, ale takiego, który chce po prostu pooglądać sobie nieszczęście innych. A to nie jest prawda.
Myślę o scenie z filmu. Kurdyjska matka w obozie dla uchodźców na terenie Syrii proponuje wam, żebyście po prostu wzięli ze sobą jej córkę.
Tak, tę śliczną blond dziewczynkę.
Z punktu widzenia świata, w którym żyjemy, naszego świata, Zachodu, to wręcz niewyobrażalne – oddać własne dziecko obcemu facetowi, żeby wywiózł je ze sobą do Wielkiej Brytanii czy Ameryki?!
To ja ci powiem więcej: to nie była jednostkowa sytuacja, tylko tego dnia usłyszeliśmy to kilkanaście, może ponad 20 razy.
No i co ty czujesz, co myślisz, kiedy słyszysz takie słowa? "Weźcie ją ze sobą, może będzie miała lepsze życie".
To rozdzierające. I dobrze, że w filmie znalazło się miejsce na taką scenę, tak samo jak ta, kiedy rozdajemy dzieciom zabawki. To nie była ustawka, zawsze zabieram ze sobą plecak jakichś drobiazgów dla maluchów. I zawsze jest to samo: rozdajesz te zabawki, zostaje ostatnia, a wciąż wokoło jest dwadzieścioro dzieciaków.
To samo dotyczy wręczania rodzinom pieniędzy, usłyszałem od kogoś, że to "przywilej białych". I że wszystkich nie uda się przecież obdarować, że używamy naszych pieniędzy jako władzy. Jasne, całego świata nie zbawisz, nie możesz dać każdemu, nie do wszystkich dotrzesz, to są miliony ludzi. I nie zostawiasz im też przecież majątku, te pieniądze wystarczą im na miesiąc czy dwa życia. Ale mam cały czas poczucie, że to jest jakiś rodzaj dobra, który nagle na nich spada. Tym bardziej że turystyka wojenna to dla mnie zamknięty temat, jestem dziennikarzem, mam tam coś więcej do zrobienia.
Żałujesz, że dopiero teraz, od kilku lat, a nie od samego początku?
Myślę, że gdybym miał cofnąć się w czasie i zacząć od nowa, to od początku działałbym charytatywnie, pomagał w obozach dla uchodźców. Ale z drugiej strony, gdybym zaczął od tego, nie byłbym w tym miejscu, w którym jestem teraz. Z czego się cieszę, bo ludzie inaczej ze mną rozmawiają, z dziennikarzami są bardziej ostrożni, a mnie już znają, wielokrotnie wracam w te same miejsca i chociaż teraz mam już legitymację prasową, ludzie wciąż mówią do mnie: mój przyjacielu.
A co byś dzisiaj powiedział komuś, kto zamierza zostać turystą wojennym?
Nie rób tego.
Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski