Turcja w uścisku Nowego Sułtana. Dymisja premiera Ahmeta Davutoglu to zła wiadomość dla Zachodu
• Dymisja tureckiego premiera Ahmeta Davutoglu nie zwiastuje niczego dobrego
• Odejście ugodowego polityka będzie problemem dla UE i NATO
• Dymisja oznacza dalsze umocnienie władzy prezydenta Erdogana
• "Jastrzębi" Erdogan zajmuje o wiele twardszą pozycję w relacjach z Zachodem
• Erdogan prawdziwy ośrodek siły widzi teraz nie w Brukseli, lecz Berlinie
• Dlatego zwraca się do Merkel, a nie szefa RE Donalda Tuska
• Bez aktywnego współudziału Turcji trudno sobie wyobrazić rozwiązanie konfliktu w Syrii, rozbicie ISIS czy rozwiązanie kwestii uchodźców
09.05.2016 | aktual.: 09.05.2016 10:43
To nie jest zwykła dymisja. Będzie miała poważne skutki - dla Turcji i jej otoczenia. Albowiem polityk, który odszedł, to główny strateg, także niedawnego porozumienia Turcji z UE w kluczowej dla nas kwestii uchodźców.
Ahmet Davutoglu, poprzednio profesor na uniwersytecie, od 2001 r., gdy do władzy w Ankarze doszła wtedy umiarkowanie islamistyczna Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), był jednym z filarów reżimu. Przez lata najpierw doradca, a potem szef dyplomacji u boku silnego premiera Recep Tayyip Erdogana, a od sierpnia 2014 r. premier, kiedy dotychczasowy premier objął funkcję prezydenta. Szefem rządu też został z woli prezydenta, bo Erdogan stale zwiększał swoje uprawnienia.
Zamiast zera problemów, same problemy
W istocie rzeczy Davutoglu był głównym strategiem i architektem polityki zagranicznej AKP i Turcji w minionym 15-leciu. To on wyszedł z koncepcją "strategicznej głębi", czyli ideą powrotu do wspaniałości ery Osmanów, a także głośnej idei "zero problemów z sąsiadami", bo wszystko, włącznie z sąsiedztwem, miało służyć renesansowi tureckiej potęgi.
Wiara, że tak będzie, zachwiała się z powodów najmniej spodziewanych, tzn. burzliwego przebiegu wydarzeń Arabskiej Wiosny, która najgorszy przebieg przybrała w bezpośrednim sąsiedztwie, czyli w Syrii, gdzie zamieniła się w krwawą wojnę domową. Jak się szacuje, przyniosła już ponad 400 tys. ofiar śmiertelnych i miliony osób wysiedlonych z własnych domostw oraz uchodźców, których blisko 3 mln trafiło do Turcji.
Tym samym w bezpośrednim tureckim sąsiedztwie wybuchł drugi poważny kryzys o skali międzynarodowej, obok wcześniej rozpętanej przez Amerykanów wojny w Iraku. Tymczasem oba te konflikty z tureckiego punktu widzenia miały jeszcze jeden, kluczowy wymiar: na zgliszczach i w wojennym pyle na północy tak Iraku, jak i Syrii, zaczęła się odradzać autonomia kurdyjska. Sprawa ta spędzała sen z powiek władcom w Ankarze, borykającym się od dziesięcioleci z kwestią kurdyjską i partyzantką o podłożu etnicznym, nie stroniącą bynajmniej od aktów terroru. Ani dla Erdogana, ani Davutoglu powrót samodzielnego, suwerennego Kurdystanu na mapę nie wchodził w grę. Ruch kurdyjski uznano w Ankarze za większego wroga, niż wyłaniający się nowy kalifat w postaci tzw. Państwa Islamskiego - Daesz.
Ponieważ ostatnio zdestabilizowany został prawie cały Bliski Wschód, do konfliktu syryjskiego włączyła się Rosja, a Unia Europejska poddana została migracyjnej presji, dawna strategia "zero problemów z sąsiadami" zamieniła się we własną odwrotność: same problemy z sąsiadami. Bowiem turbulencje, przynajmniej gospodarcze, objęły cały obszar Morza Śródziemnego, włączając w to podzielony Cypr, jak też, z drugiej strony, nadal wstrząsają Kaukazem. To wszystko razem musiało podważyć pozycję konceptualisty Davutoglu.
Tandem z zadyszką
Ale na tym bynajmniej nie koniec, a dopiero początek. Od 2009 r., gdy Davutoglu został szefem dyplomacji w imieniu wygrywającej w cuglach kolejne wybory AKP (jedynie w 2015 r. trzeba było dokonać dogrywki, by tak się stało) rządził w istocie tandem Erdogan-Davutoglu, gdzie pierwszy miał wszystkie narzędzia władzy (mimo skandali korupcyjnych, z najbliższym otoczeniem i synem włącznie), a drugi pozostał strategiem i pomysłodawcą kolejnych rozwiązań, będąc przy tym wezyrem do wykonywania poruczeń. Do czasu jednak.
Albowiem Erdogan im dłużej rządził, tym bardziej przywiązywał się do władzy, czego dowodem zamiana stanowisk i ciągle ponawiane próby zmiany konstytucji, na rzecz obecnego pełnionego przezeń urzędu prezydenta. Dowodem tych skłonności czy zapędów stał się też przepych nowego pałacu prezydenckiego, wybudowanego za grube miliony. A równocześnie islam stawał się dla AKP coraz ważniejszy. Wszystko to razem skłoniło wielu obserwatorów i analityków do kreowania Erdogana na Nowego Sułtana, naturalnie - i zgodnie z tradycją - skupiającego całą władzę w swoich rękach, a więc coraz bardziej autokratycznego.
Oczywiście nie podobało się to Davutoglu - jak świadczyły przecieki, bo nigdy o tym otwarcie nie mówił, choć w połowie ubiegłego roku raz pozwolił sobie na nieostrożność, mówiąc, że społeczeństwo tureckie odrzuciło koncepcję rządów prezydenckich, co Erdogan mu popamiętał. Tak czy inaczej, harmonijny tandem dostał zadyszki.
Jak się wydaje, bo dokumentów dyplomatycznych nie znamy, moment prawdy przyszedł w chwili, gdy to Davutoglu wynegocjował kluczowe porozumienie z UE, mające na celu zażegnanie kryzysu migracyjnego. Ten sukces premiera zaskoczył prezydenta, od początku nie kryjącego niezadowolenia z przyjętego pakietu, a szczególnie faktu, że za jego implementacją stanęły aż 72 "techniczne warunki". W istocie były to szczegółowe wymogi wobec Turcji, w tym kwestie tak delikatne, jak nowa ustawa antyterrorystyczna (oczywiście wymierzona w Kurdów, a szczególnie ich główną organizację, Partię Pracujących Kurdystanu - PKK) lub kwestie wolności słowa.
Tego Erdogan ani nie chciał, ani nie mógł znieść. Już od dawna Turcja miała kłopoty z organizacjami walczącymi o prawa człowieka czy wolność prasy. Kolejnych dowodów w bród. Dosłownie w ostatnich dniach skazano na dwa lata dwóch dziennikarzy za to, że pozwolili sobie na przedruk karykatur z głośnego po terrorystycznych atakach francuskiego "Charlie Hebdo". Kolejnych dwóch skazano za to, że sfilmowali turecki transport broni zmierzający do Syrii. A całkiem niedawno, w marcu, na porządku dziennym były areszty dziennikarzy i siłowe przejęcie przez władze wpływowego dziennika opozycyjnego "Zaman", powiązanego dotąd z przebywającym w USA klerykiem Fethullahem Gulenem.
W takim kontekście dymisja Davutoglu nabiera innych wymiarów. Wręcz za symbol można uznać fakt, że tego samego dnia, 4 maja rano, podano komunikat, że na podstawie przyjętych ustaleń z UE strefa Schengen będzie otwarta na trzy miesiące dla obywateli tureckich, a jeszcze tego samego dnia pod wieczór Davutoglu podał, iż ustępuje. Uczynił to, co też znamienne, zaraz po godzinnej rozmowie z prezydentem.
Asertywny sułtan z niejasnym planem
Naprawdę nie jest ważne, kto go zastąpi na stanowisku premiera na zjeździe AKP wyznaczonym na 22 maja. Mówi się o dwóch członkach dotychczasowego gabinetu, blisko związanych z prezydentem, a także o jego zięciu, co turecki autor piszący dla poczytnego "Politico" nazwał po imieniu - "farsą". Dokładnie wiadomo, ku czemu to wszystko zmierza - ku jednoosobowym rządom Erdogana.
A ten już chwilę po komunikacie o odejściu Davutoglu uderzył mocno, kierując słowa nie do szefa Rady Europejskiej Donalda Tuska, który też w negocjacje z Turcją był mocno zaangażowany, lecz do Angeli Merkel. Albowiem Nowy Sułtan prawdziwy ośrodek siły widzi teraz w Berlinie, a nie Brukseli. Zapowiedział, co natychmiast odbiło się głośnym echem, że żadnych zmian w proponowanych zapisach nowej ustawy antyterrorystycznej nie będzie i zapewnił, że obcy nie będą mu się mieszać w sprawy wewnętrzne. Trudno o bardziej znamienny symbol zmiany tonu i podejścia niż przesłanie ujęte w słowach: "Wybaczcie, ale nie zamierzmy iść waszą drogą, wy natomiast możecie podążać swoją".
Tym samym, to nie tylko turecką scenę wewnętrzną czekają nowe turbulencje i wyzwania, ale także scenę międzynarodową, począwszy od UE, bowiem odejście ugodowego Davutoglu i umocnienie "jastrzębia" Erdogana będzie problemem tak dla państw i instytucji UE, jak też NATO. Przecież bez aktywnego współudziału Turcji trudno sobie wyobrazić rozwiązanie konfliktu w Syrii, rozbicie Daesz czy rozwiązanie kwestii uchodźców.
W miejsce liberalizacji spod znaku Davutoglu wkracza coraz bardziej otwarty i jawny autorytaryzm prezydenta, nie znoszącego sprzeciwu u siebie w kraju, a o wiele bardziej asertywnego od poprzednika na scenie zewnętrznej. Prezydent Erdogan stawia przed Brukselą i Berlinem nowe wyzwania i zadania, których ostateczne rozwiązanie trudno jeszcze przesądzać. Ten test dopiero przed nami. Ale łatwiej nie będzie - to akurat pewne.
Przedmiotami sporu, to już widać i czuć, będą kwestie przestrzegania praw człowieka, indywidualnych wolności, wolności prasy, dostępu do danych osobowych, terroryzmu i antyterroryzmu. A nie można wykluczać nawet spraw fundamentalnych, jak podejście do islamu czy koegzystencja różnych systemów wartości, co do tej pory istniało raczej na agendzie w relacjach czy negocjacjach UE lub przedstawicieli Zachodu z Iranem, a nie Turcją.
To wszystko razem oczywiście raczej nie przyczyni się do dalszego zbliżenia Turcji do UE i Zachodu, a niektóre ustalenia z "pakietu" Davutoglu, jak przyspieszenie negocjacji lub liberalizacja reżimu wizowego z UE, znowu odejdą na dalszy plan. Nowy Sułtan ma swój własny plan gry, tylko jeszcze do końca nie wiadomo jaki.