ŚwiatTrzecia wojna światowa

Trzecia wojna światowa



40 państw uwikłało się w Afganistanie w wojnę, której nie da się wygrać. Jeżdżąc z zachodnimi żołnierzami po kraju, dochodzi się do wniosku, że liczebność wojsk NATO trzeba by zwiększyć dziesięciokrotnie, aby choć trochę przybliżyć się do ustanowienia pokoju.

Trzecia wojna światowa
Źródło zdjęć: © AFP

16.06.2008 | aktual.: 16.06.2008 14:20

W połowie kwietnia, 13 dni przed kolejnym zamachem na swoje życie, Hamid Karzaj, otoczony przez tłum ochroniarzy, przybywa na posiedzenie gabinetu. Ma trochę wiadomości dobrych i wiele złych. Kanadyjczycy domagają się dymisji gubernatora Kandaharu, ONZ brakuje 50 tys. ton żywności, ambasador Kazachstanu obiecuje pieniądze na szpital w Bamianie. W Helmandzie zamachowiec samobójca wysadził się w powietrze, w Kabulu gości minister obrony Norwegii, na południu kraju zaczęły się opiumowe żniwa.

W pałacu prezydenckim rozpoczyna się posiedzenie rządu. Karzaj pojawia się ostatni, jego ministrowie zebrali się już dawno. Przybysze z zewnątrz muszą pokonać cztery punkty kontroli, trzykrotnie przejść przez bramki wykrywające metal, wszystkie torby są obwąchiwane przez psy. Godzinę zajmuje dotarcie do najbardziej wewnętrznego dziedzińca, gdzie znajduje się pałac Karzaja, zwany Gul Chana, ładna willa z ogrodem, otoczona cedrami. Prezydent wkracza na salę, jest godzina dziewiąta, wszyscy siedzący przy konferencyjnym stole się podnoszą, 28 mężczyzn i jedna kobieta. To oni oficjalnie rządzą Afganistanem.

Na początek imam wyśpiewuje długie sury Koranu, potem Karzaj wysłuchuje raportu ministra obrony, który wrócił z Indii. Niewiele pyta, wydaje polecenia. I domaga się niemożliwego. Żąda od ministrów natychmiastowych kroków przeciwko wysokim cenom żywności, rozkazuje ministrowi komunikacji zapewnienie bezpieczeństwa na autostradzie Kabul–Na północy pada, to przynajmniej jest dobra wiadomość. W Afganistanie to czas wojny, a właściwie wojen. Walki toczą się na wielu frontach, 24 godziny na dobę. Gazety, a tych jest teraz w Kabulu dużo, każdego dnia przynoszą chaotyczne wiadomości: o bombach albo o wodzie pitnej, o bożych wojownikach albo cenach zboża, o nalotach NATO albo podręcznikach szkolnych, o porywaczach dzieci, uchodźcach i bandytach.

Rozproszone grupki?

Wkrótce minie siedem lat od obalenia reżimu talibów. Od siedmiu lat pół świata stara się zapewnić temu nowemu państwu, Islamskiej Republice Afganistanu, lepszą przyszłość, a przede wszystkim pokój. 40 krajów uczestniczy w natowskiej operacji wojskowej ISAF (International Security Assistance Force –żołnierzy, na miejscu obecnych jest 26 agend ONZ, setki prywatnych i państwowych organizacji wpompowują pieniądze, materiały i know-how w 34 prowincje tego państwa. Ale gdy ktoś szuka sukcesów albo pyta o niepowodzenia, natrafia na raporty, które wyglądają, jakby nie odnosiły się do tego samego kraju.

W kolejnych przemówieniach i oświadczeniach zachodnich wojskowych, dyplomatów i polityków stale się powtarza, że sytuacja w dziedzinie bezpieczeństwa wyraźnie się poprawiła, że sukcesy militarne są niezaprzeczalne, że talibowie właściwie zostali pokonani. Jednak kiedy Afgańczycy mówią sami do lokalnego audytorium, powtarzają, że pokój i Afganistan to ciągle dwa sprzeczne słowa. W ubiegłym roku przy afgańskich drogach wybuchło 1469 bomb, tj. prawie pięciokrotnie więcej niż w 2004 roku. Naliczono 8950 zbrojnych ataków na wojska i cywilny personel pomocniczy, czyli dziesięciokrotnie więcej niż trzy lata wcześniej. 130 zamachowców samobójców wysadziło się w powietrze, w roku 2004 było ich trzech.

W górach Hindukusz i Sefid Kuh, na bezkresnych pustyniach Kandaharu i Helmandu, pisany jest dramatyczny rozdział dziejów świata. Stany Zjednoczone i Europa wdały się w swego rodzaju nową wojnę narodów, w której uczestniczą prawie wszystkie mocarstwa światowe i regionalne. Co się stanie z NATO, jeśli zawiedzie podczas pierwszej w dziejach akcji poza swoimi granicami? Jak będzie wyglądać ONZ, jeśli wielka próba nation building się nie uda?

Afganistan, jak już nie raz w dziejach, jest pionkiem na szachownicy, przy której siedzi więcej niż dwóch graczy. Akcja, w której uczestniczy zachodnia połowa świata, nie przynosi szybkich efektów, bo druga połowa dokłada starań, by te wysiłki niweczyć. Podczas gdy NATO stara się rozbroić ludność, nie ustają dostawy granatników i karabinów z Pakistanu. Rząd Iranu oskarżany jest o wspieranie handlu afgańskim opium i heroiną w celu szkodzenia Zachodowi. Chiny, najdalej na wschód położony sąsiad Afganistanu, liczy na nowe źródła surowców z tamtejszych gór. W Dubaju pierze się i inwestuje brudne pieniądze zarobione w Afganistanie. Wygląda na to, że na afgańskiej ziemi toczy się pierwsza, brutalna wojna światowa XXI wieku, do której nikt się nie przyznaje i której nikt nie wypowiadał.

– Proszę tu spojrzeć – mówi dowódca ISAF Dan McNeill, stojąc obok gotowej do startu maszyny C-120 - proszę zobaczyć i sfotografować: oto, o co tu walczymy. Generał przeciska się między członkami delegacji, której ma towarzyszyć do Helmandu. Odsuwa na bok Zalmaja Rasula, doradcę Karzaja ds. bezpieczeństwa, usuwa z drogi wiceministra spraw zewnętrznych, a także generała Karimiego, głównodowodzącego wojsk afgańskich. Za całą tą grupą stoi kobieta, Afganka, umalowana, bez zasłony na twarzy.

McNeill prezentuje ją niczym jakieś trofeum i mówi: Proszę, to jest właśnie to. Kobieta, około czterdziestki, pracująca dla rządu, uśmiecha się nieśmiało i wygląda, jakby chciała być zupełnie gdzie indziej. Czterogwiazdkowy generał ustawia się z nią do zdjęcia, to jego ostatnie dni jako głównodowodzącego ISAF. Nawykły do wydawania rozkazów mówi: Napiszcie to. Po to tu jesteśmy.

Do Helmandu lecimy wzdłuż górskiego łańcucha na południe od Kabulu; w ciągu niespełna godziny jesteśmy w Camp Bastion pośrodku wielkiej, płaskiej pustyni. Delegacja musi przesiąść się do helikopterów, by dotrzeć do Laszkar Gah, stolicy Helmandu. Czeka tam nowy gubernator Gulab Mangal, który zaprosił na szurę, zgromadzenie starszyzny, wodzów i duchownych. McNeill jeszcze przed wylotem do Helmandu wygłaszał całe serie opowieści o sukcesach i prezentował optymistyczne analizy. Mówił, że stabilność regionu leży w interesie wszystkich państw sąsiednich. Że przed rozpoczęciem operacji ISAF żadne dziecko w Afganistanie nie mogło chodzić do szkoły, a teraz jest ponad sześć milionów uczniów. Oczywiście, według generała, są jeszcze wzdłuż granicy z Pakistanem rejony niestabilne. Jednak sytuacja w dziedzinie bezpieczeństwa zdecydowanie się poprawiła. Terroryści to w gruncie rzeczy rozproszone grupki niezdolne już do groźnych ataków.

Tak mówił McNeill, kierując przesłanie do zachodniej opinii publicznej, wygłaszając standardowe przemówienia układane dla kanclerzy i premierów. Tylko że niewiele z tego, co generał mówił, pasowało do raportów, jakich wysłuchał podczas wizyty w Helmandzie. Gubernator za zamkniętymi drzwiami informował go, że połowa okręgów w jego prowincji znajduje się poza jego kontrolą. Sojusze talibów i baronów narkotykowych rządzą wioskami, żadna z dróg nie jest wolna od zamachów bombowych, rabusiów i porywaczy. We wszystkim macza palce Pakistan, ze szkół (o ile nie zostały już dawno spalone) przepędzono nauczycieli. Chłopi siłą zmuszani są do uprawy maku.

Szukanie przeciwnika

McNeill obiecuje gubernatorowi wsparcie, może wysłać do Helmandu dodatkowo 3,2 tys. amerykańskich marines, Brytyjczycy w pełnej sile obsadzili już prowincję, idzie ku lepszemu, będzie szło ku lepszemu. Ludzie Karzaja obiecują pieniądze i okazują dobrą wolę. Goście pogryzają orzeszki i rodzynki, po dwóch godzinach rozmowa zamiera. – Jeżeli chcecie, żeby ludzie produkowali melony zamiast heroiny, to musicie im dać rynek na melony – mówi jeden z ludzi gubernatora. To zdanie pozostaje w próżni, nikt nie próbuje na nie odpowiadać.

Od obalenia reżimu talibów przed prawie siedmioma laty zbiory opium w kraju rosną niemal z roku na rok. W ubiegłym roku z Afganistanu pochodziło 93 proc. całej heroiny, jaką handlowano na świecie. W 2007 roku mak uprawiano na 193 tys. hektarów, czyli na areale o 17 proc. większym niż rok wcześniej. ISAF przygląda się temu bezczynnie – i jest to bezczynność rozmyślna.

Z obawy, by nie nastawić ludności cywilnej wrogo wobec obcych wojsk, na samym początku ustalono, że za zwalczanie narkotyków odpowiedzialni są wyłącznie Afgańczycy. Policjanci przeprowadzają więc od czasu do czasu symboliczne palenie narkotyków i nawet czasem rzeczywiście wychodzą na pola, by ściąć parę makówek. Te operacje należą da najbardziej niebezpiecznych na tej wojnie. Oddziały uczestniczące w takich akcjach dostają się pod nieprzyjacielski ogień, milicje mafii narkotykowej, talibowie i Al-Kaida przeprowadzają ataki zaplanowane tak perfekcyjnie, jakby im ktoś z wyprzedzeniem dostarczał dokładne plany akcji antynarkotykowych.

Narkotyki i korupcja są z sobą nierozerwalnie związane – policjant zarabia tam miesięcznie najwyżej 200–300 euro. Kiedy zaczynają się żniwa, nawet oficerowie zrzucają mundury i wychodzą jako zbieracze na pola. Nauczyciele dorabiają jako przemytnicy, burmistrzowie utrzymują laboratoria do produkcji heroiny, zatrzymywano już gubernatorów prowincji z ładunkiem 150 kg czystej heroiny w bagażniku.

– Zakładamy, że w tym procederze uczestniczy 500 tys. rodzin – mówi generał Mohamed Daud, który kiedyś był jednym z młodszych dowódców legendarnego przywódcy mudżahedinów Ahmeda Szacha Masuda, a teraz jest wiceministrem spraw wewnętrznych odpowiedzialnym za realizację polityki antynarkotykowej. – Jeśli przyjąć, że afgańska rodzina ma co najmniej sześciu członków – twierdzi Daud – to okazuje się, że w naszym kraju trzy miliony ludzi żyje z produkcji opium. Trzy miliony z trzydziestu. Ci ludzie tworzą zdecydowanie największą w Afganistanie armię.

Daud ma 2,5 tys. ludzi do walki z tą armią. W ubiegłym roku jego wydział aresztował 820 przemytników, zdemaskował 20 skorumpowanych oficerów wojska, zniszczył 63 heroinowe laboratoria i usunął z rynku tony heroiny. Ale ma to wymiar symboliczny: Afganistan nigdy nie stworzył systemu sądownictwa, który naprawdę zasługiwałby na takie miano. Brak systemu odbywania kar, prawie nie ma adwokatów, prawie nie ma sędziów, jest ponoć 1,5 tys. prokuratorów, ale spośród nich tylko połowa studiowała prawo.

Zostało jeszcze dziesięć dni do kolejnego zamachu na życie Hamida Karzaja, zbliża się koniec kwietnia, jest trochę dobrych wiadomości i mnóstwo złych. W prowincjach Zabul i Ghazni dziesiątki talibów ginie w walkach z regularnymi oddziałami wojska, afgańska organizacja kobieca wyraża zaniepokojenie rosnącą liczbą dzieci zmuszanych do małżeństw. W Nimruz zamachowiec wysadza się przed meczetem i zabija 23 ludzi. Niemcy obiecują kolejne miliony euro na szkolenia policjantów. A w okręgu Maiwand w prowincji Kandahar brytyjscy żołnierze kompanii B 3 Batalionu Spadochronowego przygotowują się do patrolu.

Talibowie nauczyli się, że bezpośrednie walki przeciwko NATO się nie opłacają. Jeśli ktoś zaatakuje bezpośrednio oddział Amerykanów czy Brytyjczyków, w ciągu paru minut jest wystawiony na niszczycielską siłę ognia helikopterów apache. Nastała więc widmowa wojna z użyciem pułapek, min, domowej roboty ładunków wybuchowych, samochodów przerobionych na bomby. To nierówna walka. Zachodnie wojska, w większości nastawione na walki lądowe, jak na początku XX wieku napotykają przeciwnika, który taktykę partyzancką opanował do perfekcji. W ich logice masowy mord na cywilach może być zwycięstwem.

Patrząc na mapę Afganistanu, na której zaznaczony jest podział kraju na pięć regionalnych dowództw ISAF, można odnieść wrażenie, że kraj znajduje się pod kontrolą. Kolorowe chorągiewki sygnalizują obecność zachodnich wojsk wszędzie, niemieckie barwy widać na północnym wschodzie, włoskie na krańcach zachodnich, amerykańskie gwiazdy i paski pokrywają wschód, Union Jack i kanadyjski klonowy liść tkwią na południu, a pomiędzy nimi widać jeszcze flagi Turcji, Holandii, Litwy, Australii, Szwecji i Hiszpanii. To wszystko jednak tylko iluzja.

Głównodowodzący ISAF McNeill sam przyznał, że zgodnie z doktryną antyterrorystyczną potrzeba 400 tys. żołnierzy, by zaprowadzić w Afganistanie trwały pokój. W rzeczywistości ma tylko 47 tys. ludzi, kolejnych 18 tys. walczy u ich boku w ramach operacji Enduring Freedom, do końca roku będzie może jeszcze do tego 75 tys. przyzwoicie wyszkolonych żołnierzy armii afgańskiej. W sumie jest tych ludzi o 260 tys. za mało.

To jeszcze potrwa

W herbaciarni kabulskiego hotelu Serena siedzi drobna kobieta, Habiba Sarabi. Jest gubernatorem Bamianu. Jej region to najbiedniejsza część kraju, tereny zbyt górzyste dla przyzwoitego rolnictwa, zbyt zimne dla dobrych zbiorów. W niektórych okręgach Bamianu 99 proc. mieszkańców nie umie czytać ani pisać. Kto ma muła, jest już bogaczem, a kto się ciężej rozchoruje, nie ma szans na pomoc. Tak żyje 90 tys. ludzi.

Włosi obiecali zbudować nową drogę do Kabulu, poprzez przełęcz Hajigag do prowincji Wardak, na razie jednak budowa nawet się nie zaczęła. – Jest postęp, ale zaczął się on od zera – twierdzi Sarabi. W Bamianie jest przyjezdną, pochodzi z Mazar-e-Szarif, jest Chazarką, uczciwą kobietą, która na proste pytania udziela prostych odpowiedzi i nie owija w bawełnę. W 1996 roku, po skończeniu studiów medycznych w Kabulu i w Indiach, uciekła przed reżimem talibów wraz z rodziną do Peszawaru. O tym, że później talibowie w Bamianie wysadzili w powietrze skalne posągi Buddy, przeczytała w gazecie.

Gdy trzy lata temu prezydent Karzaj zaproponował jej urząd gubernatora, nie zawahała się. Od tamtej pory dostaje pogróżki i słyszy, że inni gubernatorzy nie chcą z nią, kobietą, negocjować, ale nie robi to na niej wrażenia. – Umysły mężczyzn zmienimy i w Afganistanie – mówi. – Potrwa to długo, ale się stanie.

Rozmowy przy stole

Sześć dni przed kolejnym zamachem na życie Hamida Karzaja w Khoście dwie amerykańskie wojskowe ciężarówki trafiają pod ostrzał rakietowy, w Fajzabadzie samochód ciężarowy z dziewięcioma tysiącami podręczników szkolnych wpada do rzeki Kokczy. Policja rozbraja bombę samochodową w Paktii, w Kabulu Chris Alexander, dyrektor polityczny afgańskiej misji ONZ UNAMA, idzie przez bazar na kolację w restauracji Boccaccio. Alexander ma 39 lat, młodzieńczy wygląd, w jego rodzinnej Kanadzie przepowiada mu się wielką polityczną przyszłość. Był już ambasadorem swojego kraju tu, w Kabulu, długo pracował w Moskwie, na światowym forum gospodarczym w Davos ogłoszono go „Young Global Leader”, z czego śmieje się z pewnym zażenowaniem.

Czwórka przyjaciół, młodych przedsiębiorców, dyplomatów, pije chianti, zerkając na ministrów, którzy też lubią Boccaccio. Przy pobliskich stolikach agenci amerykańscy kroją steki, pracownicy szwedzkiej ambasady nawijają na widelce spaghetti, nowozelandzcy ochroniarze piją piwo Corona. Zebrał się tu kabulski inny świat, świat przedstawicieli wielotysięcznej armii pracowników organizacji humanitarnych i najemników, ludzi, którzy po kolacji pójdą na koktajl do La Cantina czy na deser do Bella Italia.

Alexander opowiada, że w ubiegłym roku przepadło 40 konwojów Światowego Programu Żywnościowego, nie wiadomo, gdzie i jak zniknęły całe kolumny ciężarówek wyładowanych żywnością i lekarstwami. Zabito 40 cywilnych pracowników, 89 uprowadzono. Ale są też dobre wieści: W 2001 roku nie było tu nawet tysiąca szkół, teraz jest dziewięć tysięcy. Rozmowa przy stole wkrótce schodzi na rząd Karzaja: od sześciu lat u władzy, bez żadnych dostrzegalnych sukcesów. Dwie trzecie ministrów zupełnie skorumpowanych, gabinet rozbity wzdłuż linii podziałów etnicznych, a sam Karzaj (jego nazwisko kwitują śmiechy) to przywódca słaby i cierpiący na paranoję.

Pięć dni przed kolejnym zamachem na jego życie w Baglanie policjanci z wydziału antynarkotykowego niszczą 300 butelek wódki, 94 kg opium, 93 kg haszyszu i 13 kg heroiny. Minister odpowiedzialny za politykę antynarkotykową, generał Chodajdad, wyrusza w mozolną, dwudniową podróż, tysiąc kilometrów po lokalnych, marnych drogach i stromych przełęczach. Odwiedza gubernatorów w Sar-e-Pul i Jowzjan, na samej górze, przy granicy z Turkmenią, jadą z nim posłowie z obu tych regionów. Trasa wiedzie przez zimne i dostojne góry Salang, przez Baglan, Samangan i Balk. To ta sama trasa, którą wycofała się armia radziecka po prawie dziesięciu latach bezowocnych walk.

Chodajdad należał do tej armii, był radzieckim dowódcą z Afganistanu. Masud był jego przeciwnikiem w Dolinie Panczsziru, jego przeciwnikiem był też generał mudżahedinów Daud, dzisiejszy wiceminister spraw wewnętrznych, z którym teraz wspólnie zwalcza produkcję opium. – Nie rozumiecie tego? Że współpracujemy? Wytłumaczenie jest proste: wspólnie ten kraj zrujnowaliśmy, teraz musimy go też wspólnie odbudować.

Chodajdad uprawia politykę w ten sposób, że po prostu się pokazuje. Gubernatorzy, z którymi się spotyka, mówią, że od dwóch lat nie widzieli w swoich prowincjach żadnego ministra. – Kto nie opuszcza Kabulu – mówi Chodaidad – traci swoje powiązania. A czym jest polityka w Afganistanie? Niczym innym jak powiązaniami. Słyszeliście już, jak nazywają Karzaja? Ludzie mówią o nim „burmistrz Kabulu”...

Spryskać i zniszczyć

Trzy dni przed kolejnym zamachem na życie Hamida Karzaja ambasador USA William Wood siedzi w swoim wielkim mieszkaniu w umocnionej niczym twierdza ambasadzie, prosi fotoreporterkę, by nie robiła mu zdjęć, kiedy pali. Przybył tu w ubiegłym roku z Kolumbii, dużo wie o produkcji narkotyków, ale niewiele o Afganistanie. Ma przydomek Chemical Bill, bo uparcie opowiada się za tym, by pola makowe na duża skalę spryskiwać z powietrza chemikaliami i w ten sposób niszczyć uprawy.

Wood mówi, że na „tragedii narkotykowej” żeruje tragedia terroru. Państwa uczestniczące w ISAF powinny sobie uświadomić, że więcej obywateli tracą przez heroinę niż tu na polu bitwy. Poza tym rok 2007 to był w sumie dobry rok, może z wyjątkiem korupcji. Wszystkie państwa sąsiednie są zainteresowane stabilnością regionu. Ponad sześć milionów dzieci poszło do szkół. Brzmi całkiem, jakby korzystał z notatek McNeilla. Dwa dni przed kolejnym zamachem na życie Hamida Karzaja Najia Zewari z oenzetowskiej organizacji kobiecej UNIFEM mówi, że na papierze Afganistan bardzo dobrze się prezentuje. Prawa kobiet zapisane są w konstytucji, stanowią jedną z podwalin przyszłego rozwoju, jedna czwarta członków parlamentu to kobiety, jednak codzienna rzeczywistość niestety wygląda inaczej. Znów za mąż wydawane są 9–10-letnie dziewczynki. Poza Kabulem praktycznie wszystkie kobiety powyżej 13 roku życia muszą nosić burki. Dziewczynki nie chodzą do szkół. Nikt nie liczy porwań, gwałtów. – Proszę mnie źle nie zrozumieć – dodaje
Najia Zewari. – To wspaniale, że terror talibów się skończył. Ale to nie znaczy, że ich reguły zniknęły. Ich reguły to afgańskie reguły.

Tajemnica zamkniętego pokoju

Te afgańskie reguły są dla obcokrajowców niełatwe do zrozumienia. Talibowie obaleni zostali niespełna siedem lat temu. Aż do lat 90. nieustanne walki między sobą toczyli watażkowie i mudżahedini, tworzący coraz to nowe koalicje i prowadzący wokół Kabulu swoistą wojnę totalną. Od wycofania wojsk radzieckich nie minęło 20 lat. Rany zadane przez te wojny są ciągle jeszcze świeże. Kraj powinien stawić czoło swojej najświeższej historii, przetrawić swoje nieszczęścia, opłakać ofiary. Tymczasem znów mówi się – także w rządzie Karzaja, w parlamencie, w odległych prowincjach – o rywalizacji między grupami etnicznymi, słychać głosy nawołujące do walki o władzę, o wpływy, odwołujące się do historycznych legend.

Dawni bojownicy, o nazwiskach znanych w całym świecie, tacy jak Dostum czy Hekmatiar, dalej pozostają aktywni, rozziew pomiędzy ludami Północy i Południa znów się powiększa. Im dłużej brak będzie sukcesów obecnego układu, tym większa będzie się stawać wzajemna nieufność. Rywalizujące plemiona już teraz prowadzą swoje małe wojny i spory, Afganistan pozostaje krajem w ogniu, potencjalnym polem bitwy, wojna domowa ciągle jest możliwa. I niektórzy znów ją prowadzą.

W dniu zamachu na Hamida Karzaja, w narodowe święto Afganistanu, trzech mężczyzn od co najmniej 36 godzin czyha przyczajonych w zajeździe odległym o niespełna pół kilometra od kabulskiego placu defilad. Kazali się zamknąć od zewnątrz, na drzwiach wisi kłódka, żeby wyglądało, że w pokoju nie ma nikogo. Zaopatrzyli się w napoje energetyzujące, wodę i herbatniki, sikają do butelek, wysyłają esemesy na numery telefonów w Pakistanie.

Z pokoju na trzecim piętrze mają czystą linię strzału na trybunę, gdzie zaraz zajmie miejsce rząd Afganistanu z prezydentem Karzajem na czele, gdzie pojawią się członkowie sztabu generalnego, duchowieństwo, parlamentarzyści i zagraniczni goście, ambasadorowie, dowódcy ISAF, dyrektorzy agend ONZ. Pokój wynajęty jest już od 45 dni. Jeden z zamachowców, Turkmen, podał się za handlarza dywanami prowadzącego interesy na pobliskim bazarze. W zwiniętych dywanach jest ukryta broń.

Agenci ministerstwa obrony już od tygodni kręcą się wokół placu defilad. Policja chodzi po domach, zagląda do pokoi, wygląda przez okna. Także zajazd, w którym ukrywają się teraz zamachowcy, miał dwa--trzy dni temu taką wizytę. Ale drzwi ich pokoju są zamknięte, właściciel zajazdu mówi, że mieszkańców nie ma i że od dawna ich już nie widział, nie ma potrzeby od razu wyłamywać drzwi. Nikt nie ma pojęcia, że pewien pułkownik policji uczestniczy w spisku, że talibowie mają wtyczkę w samym centrum aparatu bezpieczeństwa, że ich człowiek być może manipuluje przygotowaniami do defilady, być może zostawia fałszywe tropy. To on w każdym razie dostarcza broń zamachowcom. Od 8 rano 27 kwietnia goście zaczynają docierać na plac defilad. Przybywa McNeill i dyrektor ONZ Chris Alexander, także ambasador USA Wood. Na centralnej trybunie zbiera się rząd Afganistanu. O 9.25 miejsce na trybunie zajmuje Karzaj. Zamachowcy jeszcze czekają, obserwują, odlegli o niespełna 500 metrów.

O 9.45 z głośników rozlegają się dźwięki hymnu. Nagle na defiladę spada ogień karabinów maszynowych, trzech posłów na trybunie zostaje trafionych, 25 metrów na prawo od Karzaja, granaty przeciwpancerne wybuchają na asfalcie, ginie dziecko, które znalazło się na linii strzału, ginie policjant.

Ambasador Wood następnego dnia powie, że po dwóch minutach było po wszystkim. To wersja upiększona, przewidziana dla publiczności zachodniej. W Afganistanie wiedzą, że strzelanina trwała 25, może 30 minut, z użyciem granatników, granatów ręcznych, karabinów maszynowych. Gwardia prezydencka odpowiada ogniem, zabija w końcu trzech spiskowców, a trzech dalszych ściga na ulicach miasta. Walki toczą się dalej, w dolinach, w górach, w miastach, na pustyniach, na wielu frontach, bardziej i mniej wyraźnych, dzień po dniu.

Ullrich Fichtner © Der Spiegel

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)