Trzeci Kaczyński
Przed posłem PiS Ludwikiem Dornem otwiera się prawdziwa kariera. Będzie ministrem spraw wewnętrznych, a może nawet premierem.
Przez ostatnie 16 lat Ludwika Dorna prześladował polityczny pech. W 1989 roku, gdy jego koledzy przenosili się z podziemia do ław sejmowych, on akurat był w tej frakcji, która bojkotowała Okrągły Stół i wybory. - To był mój błąd - przyznaje dziś.
Dwa lata później rozchorował się i nie poszedł na pierwszy kongres Porozumienia Centrum, więc w ogóle nie trafił na listy poselskie. W 1993 był wiceprezesem PC, ale posłem nie został z powodu klęski - partia nie przekroczyła progu wyborczego. Cztery lata później wślizgnął się do Sejmu z listy krajowej AWS, ale kariery nie zrobił, bo zaraz się od AWS zdystansował.
W 2001 roku postawił wszystko na jedną kartę i z kilkoma innymi kolegami poręczył wyborczy kredyt dla Prawa i Sprawiedliwości na trzy miliony złotych. - Gdybyśmy wtedy nie zaryzykowali, nie powstałaby porządna i nieuwikłana w biznesy prawica - mówi Ludwik Dorn, który od 2002 jest przewodniczącym Klubu Parlamentarnego PiS.
Buntownik z Reytana
Rewolucjonistą Ludwik Dorn został nocą 31 października 1971 roku. Miał wtedy 17 lat. Pierwszą akcję małego sabotażu przeprowadził na cmentarzu Powązkowskim. Białą farbą napisał na murze: "Chwała robotnikom pomordowanym w grudniu 1970 roku", o czym mówiła nawet Wolna Europa.
Ludwika Wujec, która uczyła Dorna matematyki w warszawskiej podstawówce, zapamiętała, że już wtedy był zbuntowany: - Miał własne zdanie, był honorowy i gdy ktoś go obraził, rwał się do bójki. Był dobrze zapowiadającym się matematykiem. Laureatem olimpiady. Jedyny jego kłopot to dysleksja. Bazgrał tak, że nikt nie chciał tego czytać.
Potem trafił do najlepszego w Warszawie Liceum Reytana. Tu miał już opinię intelektualisty. Chodził po korytarzach z wierszami zakazanego wówczas Czesława Miłosza. Czytał przemycaną do kraju paryską "Kulturę" i Gombrowicza, który był na indeksie cenzury. Ludwika Dorna tak jak wielu przyszłych opozycjonistów ukształtowała działająca przy Reytanie drużyna harcerska "Czarna Jedynka", w której instruktorami byli między innymi Piotr Naimski i Antoni Macierewicz.
- Nie zgadzaliśmy się na ten system i szukaliśmy swojej drogi w życiu - mówi Urszula Doroszewska, która poznała Dorna z Macierewiczem. - Chodziliśmy na spotkania z Jackiem Kuroniem i interesowaliśmy się, co mają do powiedzenia inni opozycjoniści. W listopadzie 1975 roku Ludwik Dorn już jako student socjologii jest jednym z organizatorów akcji zbierania podpisów pod petycją w sprawie zmian w konstytucji. Chodzi o protest przeciw zapisom o przewodniej roli PZPR i wiecznym sojuszu ze Związkiem Radzieckim.
Kiedy w czerwcu 1976 roku w Radomiu milicjanci biją robotników z zakładów Waltera, jednym z pierwszych, który zgłosił się do pomocy robotnikom, jest właśnie Ludwik Dorn. Wtedy właśnie rodził się Komitet Obrony Robotników. - KOR był emanacją naszego środowiska, które kształtowało się w "Czarnej Jedynce" - mówi Doroszewska.
Hardy i nieugięty
Henryk Wujec, jeden z założycieli KOR, pamiętał, że Dorn zgłosił się do pomocy już w lipcu 1976 roku. Miał jeździć do Radomia, obserwować, co się dzieje na procesach, i pomagać rodzinom prześladowanych robotników. Dwa miesiące później Komitet zakazał mu dalszych wyjazdów. Stało się to we wrześniu 1976 roku, gdy podczas dwóch kolejnych wizyt został dotkliwie pobity przez milicjantów. Szczególnie drugie pobicie było wyrafinowane, gdyż bito go pałką w pięty. W biuletynie KOR można przeczytać, że zakaz wydano w obawie o życie Dorna. - Lutek był największym nieszczęśnikiem z nas wszystkich - mówi jedna ze współpracowniczek KOR, która pomagała robotnikom Ursusa. - Miał arogancki sposób bycia, był hardy, nieugięty, bezkompromisowy i dlatego w kółko go bili. Jak nie milicjanci na komisariacie, to współwięźniowie w celi.
W 1977 roku Dorn idzie już otwarcie na zderzenie z systemem. Jest jednym z założycieli opozycyjnego warszawskiego koła Studenckiego Komitetu Solidarności, redaktorem bezdebitowego "Indeksu" i związanego z Macierewiczem podziemnego "Głosu". - Był bardzo odważny - mówi Doroszewska.
To on wymyślił dni wolnej prasy. Co tydzień o wyznaczonej godzinie pełnił dyżur na wydziale socjologii. Można było przyjść, porozmawiać z nim o bezprawiu PRL i dostać świeżą bibułę. Profesor Jerzy Wiatr śmiertelnie bał się dni wolnej prasy. Robił wszystko, żeby Dorna spacyfikować, bo bał się, że władze uderzą w wydział budowany z takim mozołem. Dorn odpowiadał mu zgryźliwie, że nie ma się czego bać, bo żyjemy w wolnym kraju.
W 1978 roku Ludwik Dorn otrzymuje dyplom magistra socjologii na Wydziale Nauk Społecznych UW. Od tej pory zajmuje się głównie demontażem komunizmu. - Zdecydowałem, że będę opozycjonistą, bo miałem obrzydzenie do zakłamania PRL - opowiada. - To oznaczało pójście w pustkę. Liczyłem, że przetrwam na jakichś pracach zleconych i robieniu ankiet. Perspektyw żadnych, ale żyć się z tego da. Życie opozycjonisty w PRL upływało głównie na przesłuchaniach, rewizjach i zatrzymaniach na 48 godzin. W wolnych chwilach się dyskutowało i analizowało.
Człowiek wychodził z domu i nie wiedział, kiedy wróci i na którym komisariacie spędzi noc. - Lutek był zachwycony towarzystwem w areszcie. Bo dla socjologa złodzieje, których tam spotykał, byli wspaniałym materiałem do badań - opowiada Doroszewska.
Wciąż toczyła się wojna psychologiczna z ubekami. Na przykład brali na przesłuchanie, sadzali na krześle i przez kilka godzin o nic nie pytali, tylko obserwowali człowieka. Dorn zaraz przerywał tę ciszę i mówił o swojej pracy magisterskiej. Godzinami mógł opowiadać o powstańcach styczniowych, którzy wyemigrowali do Paryża, czym doprowadzał ubeków do pasji.
Henryk Dorn, ojciec Ludwika, ciągle powtarzał jedynakowi: - Jak chcesz być rewolucjonistą, musisz mieć jakiś fach w ręku. Ja mam zakład optyczny, a ty? Bo Henryk też był rewolucjonistą, choć wywodził się z bogatej żydowskiej rodziny. Przed wojną zapisał się do partii komunistycznej. Dziadek Ludwika zdążył wysłać komunizującego Henryka do Jeny na kursy optyczne. Dzięki temu już po wojnie Henryk, gdy komunizm wywietrzał mu z głowy, mógł zrezygnować z etatu lektora marksizmu i leninizmu na Politechnice Warszawskiej i otworzyć przy Marszałkowskiej w Warszawie własny zakład optyczny, z którego utrzymywał całą rodzinę.
- Pan Henryk, jak go pamiętam, był wobec komunizmu krytyczny i mimo wszystko rozpierała go duma z tego, co Lutek robi - mówi Doroszewska i dodaje, że działalność Ludwika akceptowała też jego mama, która była znanym warszawskim neurologiem.
Antka cień
"Inteligentny młody socjolog, wykazujący tendencję do popadania w przesadę w sądach i postawach" - tak o Ludwiku Dornie pisał Jan Józef Lipski w swojej książce o KOR. W sierpniu 1980 roku, gdy na Wybrzeżu zaczynał się karnawał wolności, w Warszawie trwały aresztowania. Dorn siedział wtedy w jednej celi na Rakowieckiej z Sewerynem Blumsztajnem i Sergiuszem Kowalskim. Wszyscy byli podejrzani o działanie w związku przestępczym. Wyszli, bo upomnieli się o nich gdańscy stoczniowcy.
Po wyjściu z aresztu Ludwik Dorn organizuje Ośrodek Badań Społecznych NSZZ Solidarność Regionu Mazowsze. Miał wtedy 26 lat i była to jego pierwsza etatowa praca. - Był pod dużym wpływem Macierewicza - opowiada Henryk Wujec. - Służył mu jako ekspert, doradca i nigdy nie parł do władzy. Stał w cieniu i był absolutnie lojalny.
Dorn należał do "antkowców" - tak nazywano w opozycji zwolenników Antoniego Macierewicza. Większość trafiła do KOR z "Czarnej Jedynki" i związani byli z wydawnictwem "Głos". W 1981 roku ci sami ludzie zakładali Klub Służby Niepodległości i sympatyzowali z tak zwanymi prawdziwkami, czyli "prawdziwymi Polakami", którzy zwalczali lewactwo w KOR.
W przeddzień ogłoszenia stanu wojennego Dorn pojechał do Stoczni Gdańskiej zapoznać Komisję Krajową z wynikami badań Ośrodka. Stojąc na gdańskim dworcu, zobaczył czołgi i zorientował się, że trzeba wiać. Przez półtora roku SB poszukiwała go listem gończym. Pierwszy miesiąc spędził w Gdańsku z Marcinem Gugulskim, wówczas redaktorem "Głosu".- Ukrywaliśmy się w mieszkaniu mojej ciotki, całymi dniami grając w szachy - wspomina Gugulski.
Pod koniec stycznia Dorn wraca do Warszawy. Przejmuje władzę po Macierewiczu, który siedzi. Kieruje "Głosem", "Wiadomościami", organizuje Centrum Dokumentacji i Analiz. Nadal się ukrywa, między innymi u rodziców Jadwigi Staniszkis. O śmierci ojca dowiedział się z miesięcznym opóźnieniem. - Matka nie zawiadomiła go o pogrzebie, bo bała się, że przyjdzie i go zamkną - mówi Urszula Doroszewska. - Miała rację, Lutek by się tam na pewno zjawił, a cmentarz był obstawiony.
Lutek nie wytrzymał
W 1983 roku razem z Macierewiczem ogłaszają kuriozalną ideę trójprzymierza, która polega na porozumieniu Kościoła, wojska i Solidarności, by wspólnie walczyć o niepodległość. - W tym czasie już chyba zdawał sobie sprawę, że Antek prowadzi na manowce, i zaczął się od niego dystansować - mówi jeden ze znajomych z KOR.
Henryk Wujec twierdzi, że Dorn stał przy Macierewiczu do końca. - Ta lojalność była zupełnie niezrozumiała - mówi. - W końcu Antek narobił tyle dziwnych rzeczy, że Lutek tego nie wytrzymał.
Ostatnim wspólnym przedsięwzięciem Macierewicza i Dorna było powołanie w 1989 roku Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, z którego Dorn odszedł po czterech tygodniach. - Była to formacja, w której niesłychanie silną pozycję miała grupa, symbolizowana przez Henryka Goryszewskiego, pozbawiona wszelkich intelektualnych osiągnięć endeków, a powiększona o wady - małość i zapyziałość. Nie dla mnie - mówi Dorn. Jego znajomi twierdzą jednak, że odszedł, bo przestał rozumieć Macierewicza i mu ufać.
- Celem życia Lutka, tak jak wielu z nas, była walka z komuną. W tym się realizował i nie zastanawiał się nad swoją przyszłością. Ciągle był bez roboty. Utrzymywał się z podziemnych datków, ale kokosów z tego nie było - wspomina znajomy Dorna. - Więc w połowie lat 80. wymyślił, że będzie Dorotą Lutecką. Lutecka tłumaczyła z angielskiego książki science fiction, między innymi powieści szpiegowskie Johna le Carrégo i Lena Deightona. Dzięki Luteckiej Dorn miał w latach 80. jakieś stałe źródło utrzymania.
"Pseudonimy przewijały się przez znaczną część mojego życia - tłumaczył w wywiadach. - Używałem ich już w latach 70., pisując do opozycyjnej prasy i w podziemiu. Żeby je spamiętać, opracowałem reguły tworzenia pseudonimów, były to rozmaite kombinacje liter J, K, L. Dorota Lutecka to są moje inicjały pisane wspak".
Ludwik Dorn strzeże swojej prywatności i nie rozmawia o rodzinie. Wiadomo tylko, że mieszka w Pruszkowie. Ma trzy córki i żonę Joannę, która jest psychiatrą w miejscowym ZOZ.
Bez wątpliwości
Najważniejszego spotkania w swojej politycznej karierze Ludwik Dorn w ogóle nie zapamiętał. Wie, że było to pod koniec lat 70. Jarosław Kaczyński musiał przyjść na któreś kolegium redakcyjne "Głosu". Potem było kolejne. Po wprowadzeniu stanu wojennego. Jarosław Kaczyński napisał dwa czy trzy artykuły do "Głosu" i kontakt się urwał, bo Kaczyński uznał, że to zbyt hermetyczne środowisko i odległe od głównego nurtu Solidarności.
Po ośmiu latach kontakty zaczęły się ocieplać. Gdy w grudniu 1990 roku Kaczyński został szefem Kancelarii Prezydenta, zaproponował pracę bezrobotnemu Dornowi, który został u Wałęsy kierownikiem zespołu analiz. Długo nie pracował. Pod koniec 1991 roku konflikt Wałęsa-Kaczyński osiągnął apogeum, a do Dorna podszedł Andrzej Zakrzewski i taktownie zaproponował, by się zwolnił.
Gdy żegnał się z kancelarią, był już od roku członkiem założonej przez Jarosława Kaczyńskiego partii chadeckiej - Porozumienia Centrum.
- Podobało mi się, że PC odchodzi od formuły Okrągłego Stołu - mówi Dorn. - Była to formacja prawicowa, ale elastyczna ideowo i nie miała tych wszystkich wad endeckich, które odstraszały mnie od ZChN. Od powstania PC w 1990 roku Ludwik Dorn trwa przy Kaczyńskim niezależnie od koniunktury. Jest jego najbliższym współpracownikiem i przyjacielem. Bez reszty oddany i lojalny - dlatego czasem nazywany jest trzecim Kaczyńskim.
- Bardzo sobie cenię lojalność - mówi. - Ale to nie znaczy, że stany napięć nam się z Jarosławem nie zdarzały. Były między nami burzliwe spory, ale to spory ludzi, którzy sobie ufają.
O Ludwiku Dornie mówi się, że po braciach Kaczyńskich jest najważniejszą osobą w PiS i pewnym kandydatem na szefa MSW. A gdyby Lech został prezydentem, ma duże szanse na tekę premiera, bo - jak mówi Jarosław - dwóch braci nie może rządzić Polską.
- Nie sądzę, że zostanie premierem - mówi jeden z posłów PiS. - Jest silną indywidualnością, ale mało komunikatywny i w kontaktach międzyludzkich nie zawsze miły, za to chimeryczny, potrafi się obrazić z powodu jakiejś błahostki.
Seweryn Blumsztajn mówi, że w latach 70. żartowali sobie w KOR, że Antoni Macierewicz ze względu na swój charakter mógłby w wolnej Polsce być szefem MSW. - Teraz wiem, że z takich rzeczy nie można żartować, bo taki czarny scenariusz może być samospełniającą się przepowiednią - uśmiecha się Blumsztajn. - Lutek też poza ogólną podejrzliwością nie ma żadnych kompetencji do kierowania MSW. On charakterologicznie do tego nie pasuje.
Ludwik Dorn w ogóle nie chce rozmawiać o politycznej przyszłości i stanowiskach, które ewentualnie zajmie po wyborach w nowym rządzie. Mówi jedynie, że od czasu KOR jego zdolności do kierowania dużymi zespołami ludzkimi znacznie się poprawiły.
Od katastrofy do triumfu
Ludwik Dorn mówi, że nigdy nie zwątpił w Jarosława. Nawet gdy PC zmierzało od katastrofy do katastrofy i było na samym dnie sondaży. - Pocieszałem wtedy Jarosława i mówiłem mu o Napoleonie, którego niektórzy historycy cenią nie za zwycięstwa, ale za odwrót spod Moskwy. Tracąc wszystko, ocalił jednak resztki armii. Bo Porozumienie Centrum wyglądało w połowie lat 90. jak rozbita armia Napoleona. Skłócone ze wszystkimi, bez żadnego zaplecza w parlamencie i bez żadnej przyszłości.
- Ja wierzyłem, że musi w Polsce powstać silna centroprawica - mówi Dorn. - Nie miałem wątpliwości, że ważną rolę odegra wtedy Kaczyński. I tego się trzymałem. Bo Jarosław - jak określa to młodzież - to jest gościu.
Cezary Łazarewicz
_Więcej artykułów o partiach i politykach w serwisie www.wiadomosci.wp.pl_