Trucie Afryki, czyli jak wielkie koncerny składują na Czarnym Lądzie niebezpieczne odpady
"Szambo globalnej wioski" - tak Afrykę nazwał senegalski ekolog Haidar al-Ali i miał ku temu konkretne powody. Słabość władz tamtejszych krajów pozwala na bezkarne działania międzynarodowych korporacji z rocznymi dochodami przewyższającymi PKB państw Czarnego Lądu. Wielki biznes nie ma skrupułów, co dobitnie pokazuje historia kilkuletniego Kelvina z Kenii, u którego stężenie ołowiu we krwi ponad czterokrotnie przekracza wartość uznawaną za niebezpieczną dla życia. Przypadek chłopca jest tylko jednym z tysięcy dramatów, jakie przeżywa ludność, bezbronna w starciu z interesami potężnych firm, które upatrzyły sobie Afrykę na idealne składowisko niebezpiecznych odpadów.
Na pozór, Owino Uhuru przypomina dziesiątki innych kenijskich slumsów. Krzywe domki z ręcznie wylepianych cegieł, dachy z pordzewiałej blachy falistej i ścieki płynące wzdłuż udeptanych ścieżek. Nic niezwykłego w kraju, w którym 45 proc. obywateli żyje poniżej granicy ubóstwa.
Uhuru nie pamięta żadnych lepszych czasów. Nędza była, jest i jeszcze przez długi czas będzie jego codziennością.
Gdy w 2007 roku indyjska firma Metal Rafinery EPZ Ltd. zaczęła budować na obrzeżach slumsu hutę do recyklingu zużytych baterii i akumulatorów, wielu mieszkańców przez moment poczuło nadzieję. Nowy zakład oznaczał pracę. A tej zawsze było mało. O ile w ogóle była.
Niestety, huta okazała się dla Owino Uhuru przekleństwem. Trującym, zabójczym przekleństwem.
Wyciekająca skaza
Fabryka szybko wywołała kontrowersje. Kenijskie prawo nakazuje przedsiębiorcom przygotować raport na temat potencjalnego wpływu planowanych inwestycji na środowisko naturalne; jest to, teoretycznie, jeden z ważniejszych warunków otrzymania odpowiednich zezwoleń. Według najnowszego raportu Human Rights Watch, w przypadku Metal Rafinery lokalne władze z nieodległej Mombasy przymknęły w tej kwestii jednak oko. Oficjalnie - zależało im na "gospodarczym pobudzeniu regionu".
Ostatecznie firma przedstawiła swój raport. Sęk w tym, że huta działała już wtedy na pełnych obrotach.
Ku przerażeniu Owino Uhuru, zakład regularnie zakrywał niemal całą okolicę ciężkim, duszącym dymem - zwłaszcza w nocy. Przez nieszczelne mury budynku wylewała się brudna woda, która mieszała się ze źródłami używanymi przez trzy tysiące ludzi. Gdy pierwsi mieszkańcy zaczęli uskarżać się na ciągłe migreny, bóle brzucha oraz problemy z koncentracją i trawieniem, do slumsu ściągnęli specjaliści od pomiarów skażenia.
Badania przyniosły przerażającą konkluzję: prawie wszystko, od pyłu na dachach po glebę i wodę, zawierało niebezpiecznie dużo ołowiu, który jest jednym z metali odzyskiwanych podczas recyklingu baterii.
Co gorsza, jego podwyższone stężenie wykryto też w krwi dzieci.
- Jesteśmy biedni, ale to nie znaczy, że można nas truć - powiedzieli mieszkańcy osady i zaczęli domagać się interwencji. Gdy ich pisemne protesty spotkały się z milczeniem, postawili na uliczne demonstracje w Mombasie. Po jednej z manifestacji kilkoro najaktywniejszych działaczy trafiło do aresztu, by wkrótce usłyszeć zarzuty nawoływania do przemocy i organizacji nielegalnych zgromadzeń. Sąd odrzucił oskarżenia, lecz jedna z zatrzymanych kobiet, Phyllis Omido (pracowała jako rzeczniczka Metal Rafinery, gdy u jej syna stwierdzono zatrucie ołowiem), przez długi czas otrzymywała jeszcze anonimowe pogróżki.
Mimo represji, bunt mieszkańców Uhuru przyniósł pewien efekt - medialny szum zmusił władze do zbadania sprawy. Opublikowany pod koniec 2009 roku raport z rządowego śledztwa potwierdził to, o czym mówiono: Metal Rafinery nie przestrzegała podstawowych zasad bezpieczeństwa, a jej działalność miała faktycznie negatywny wpływ na zdrowie sąsiadów i środowisko. Huta została zamknięta. Lecz tylko na chwilę. Po kilku miesiącach ruszyła ponownie. Druga szansa
Jak pisze Human Rights Watch, właściciele zakładu nie wprowadzili praktycznie żadnych zmian. Przez mury ciągle przeciekała woda, kominy wyrzucały z siebie dławiący osad, a robotnicy narzekali na fatalne warunki pracy. Mając do dyspozycji jedną parę rękawic na miesiąc, bardzo często musieli przerzucać szkodliwe materiały gołymi rękoma. Ich szefowie nie pojawiali się za to na terenie obiektu bez pełnego stroju ochronnego. - Czasem mówili nam, że umrzemy obojętnie od tego, czy zostaniemy, czy odejdziemy, bo jesteśmy tutaj już tak długo - wspominał badaczom jeden z byłych pracowników. - Bardziej opłacało nam się więc pracować dalej - przyznał.
Według obrońców praw człowieka, co najmniej trzy osoby zatrudnione przez Metal Rafinery zmarły z powodu zatrucia ołowiem. Ale problemy zdrowotne związane z zanieczyszczeniem odczuwa znacznie więcej osób. Szczególnie zagrożone są dzieci, gdyż od najmłodszych lat narażone były na kontakt ze skażonym środowiskiem. Lucas Mgandi, lekarz pracujący w Uhuru, opisuje przykład Kelvina, w którego krwi odnotowano stężenie ołowiu ponad czterokrotnie przekraczające wartość uznawaną za niebezpieczną dla życia. - Cały czas boli go brzuch, narzeka na bóle stawów, klatki piersiowej, pleców i kręgosłupa - mówi dokumentalistom babcia chłopca. - Przy takich symptomach, następnym etapem może być śmierć - obawia się doktor Mgandi.
"Kenijski rząd powinienem przeprowadzić szerokie pomiary skażenia, oczyścić domy i miejsca publiczne w Owino Uhuru oraz wypłacić odszkodowanie osobom, które ucierpiały, ponieważ władze nie dopilnowały przestrzegania państwowych przepisów" - wzywa Human Rights Watch.
Choć apelom takim nie da się odmówić słuszności, wyegzekwowanie czegokolwiek może być dla mieszkańców slumsu niemożliwe. Na początku 2014 roku Metal Rafinery zamknęła hutę i opuściła Kenię. Jeśli Nairobi nie było w stanie pociągnąć jej do odpowiedzialności przez ostatnie lata, raczej nie będzie w stanie zrobić tego teraz. A trudno przypuszczać, by politycy wzięli winę na siebie.
Światowe wysypisko
Niestety, nie jest to pierwszy raz, gdy chciwość zagranicznych firm i słabość miejscowych władz pozwala bezkarnie zamieniać Afrykę w coś, co senegalski ekolog Haidar al-Ali nazywa "szambem globalnej wioski" - miejscem, do którego wywozi się to, co jest zbyt niebezpiecznie do pozostawieniu na własnym podwórku.
W latach zimnej wojny przymierające głodem lub rządzone przez zachłannych dyktatorów afrykańskie państwa nierzadko godziły się, w zamian za pożyczki i datki, na składowanie szkodliwych odpadów z USA i Europy. Już w 1988 roku "New York Times" pisał, że o ile restrykcyjne przepisy dotyczące ochrony środowiska potrafią wyśrubować koszty utylizacji chemicznych lub radioaktywnych odpadów na Zachodzie do 2,5 tys. dolarów za tonę, tak w Afryce niektóre rządy zadowalały się politycznymi przysługami i łapówkami, a oficjalne ceny ustalały na poziomie kilku dolarów za tysiąc kilogramów. Rezultat był do przewidzenia: od Maroka po Zambię, niemal na całym kontynencie wyrastały dzikie wysypiska nierzadko bardzo szkodliwych materiałów.
Dzięki rosnącej świadomości ekologicznej i wysiłkom organizacji międzynarodowych, w 1992 roku w życie weszła Konwencja Bazylejska. Jednym z jej głównych założeń była ochrona ubogich państw przed zalaniem niebezpiecznymi odpadami z rozwiniętych krajów. Choć dokument stanowił krok we właściwym kierunku i do dzisiaj zebrał ponad 180 podpisów (z ważnym wyjątkiem USA), nie wyeliminował problemu do końca. Nawet jeśli zachodnie rządy trzymały się ustalonych zasad, upilnowanie międzynarodowych koncernów było - i jest - już znacznie trudniejsze. Do najjaskrawszych przykładów należy to, co wydarzyło się na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Statek-bomba
Wieczorem 19 sierpnia 2006 roku mieszkańcy Abidżanu, finansowej stolicy Wybrzeża Kości Słoniowej, poczuli bardzo intensywny zapach – "połączenie smrodu zgniłych jajek i ropy". Odór nie zniknął ani następnego ranka, ani dzień później. Był zapowiedzią katastrofy.
Jak wykazało śledztwo Amnesty International i Greepeace, parę miesięcy wcześniej holenderski koncern Trafigura rozpoczął oczyszczanie nierafinowanej ropy, którą zakupił po okazyjnej cenie w Meksyku. Szukając oszczędności, korporacja zdecydowała się zrobić to przy pomocy sody kaustycznej. Efektem było powstanie ogromnej ilości toksycznych, siarkowych odpadów.
Pozbycie się takiego ładunku nie jest ani proste, ani tanie - zgodnie z europejskim prawem, muszą zajmować się tym wysoce wyspecjalizowane firmy.
Gdy w czerwcu 2006 roku odpowiedni amsterdamski utylizator poznał prawdziwą zawartość odpadów, wycenił swą usługę na ponad 600 tysięcy dolarów. Choć Trafigura miała zarobić ponad dziesięć razy więcej na pojedynczym transporcie oczyszczonego paliwa, kwota ta wydała jej się zbyt wysoka.
Nim holenderskie władze zdążyły zareagować (międzynarodowe konwencje zobowiązywały je do upewnienia się, że odpady zostaną usunięte w bezpieczny i legalny sposób w Europie), wynajęty przez firmę tankowiec Probo Koala popłynął dalej. Kilka tygodni później znalazł się u wybrzeży wymęczonego wojną domową Cote d'Ivoire. Tam Trafigura dogadała się z lokalnym przedsiębiorstwem Campagnie Tommy, które zgodziło się pozbyć problemu za 15 tysięcy dolarów. Holenderski gigant nie wnikał w szczegóły. Ale i nie poinformował Iworczyków, o jak bardzo toksyczne substancje chodzi.
19 sierpnia ciężarówki Campagnie Tommy rozlały odpady z Probo Koala w kilkunastu miejscach wokół Abidżanu. Czteromilionowe miasto zaczęło się dosłownie dusić; kraj stanął w obliczu największego kryzysu ekologicznego w swej historii. Drażniący nozdrza zapach utrzymywał się przez kilka miesięcy, a pola i stawy wokół miejsc, gdzie trafiły naftowo-siarkowe pomyje, były tak skażone, że nie nadawały się do użytku. W ciągu pierwszych tygodni blisko 100 tysięcy osób potrzebowało pomocy medycznej, ponad 80 musiało być hospitalizowanych. Według organizacji międzynarodowych i iworyjskich władz, toksyny zabiły co najmniej 18 ludzi.
Reporterzy BBC opisywali również tragedie kobiet, które poroniły po kontakcie z trującymi oparami. - Efekty będą odczuwalne przez lata. Te substancje, w takich stężeniach, były po prostu żrące. A uszkodzonych płuc, wątroby czy nerek nie da się odbudować - tłumaczył dziennikarce brytyjskiej stacji John Hoskins, toksykolog z Królewskiego Towarzystwa Chemicznego.
Choć przez następne lata Trafigura musiała tłumaczyć się przed sądami w WKS, Wielkiej Brytanii i Holandii, dzięki ugodom i wypłaceniu ponad 200 mln dolarów odszkodowań firma przeszła przez burzę bez większego szwanku - zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w 2006 roku jej roczny obrót był prawie trzykrotnie wyższy od iworyjskiego PKB (45 do 18 mld dolarów; pięć lat później wynosił już 122 mld). Do więzienia trafiły zaledwie dwie osoby: szef Campagnie Tommy i miejscowy pośrednik. Abidżańczycy, podobnie jak dziś mieszkańcy Owino Uhuru, musieli nauczyć się żyć z konsekwencjami pogardy, z jaką szefowie zagranicznych firm odnieśli się do ich zdrowia.
Tytuł i lead pochodzą od redakcji.