Marcin Makowski: Wojewoda pomorski zlekceważył skutki nawałnicy. Czy zapłaci stanowiskiem?
Nawałnice, które przeszły w zeszłym tygodniu przez Polskę, kosztowały życie sześciu osób, 50 zostało rannych. Powalonych zostało ponad 38 tys. hektarów lasów. Według leśników to największa tego typu klęska od dekad. Co w tym czasie robi wojewoda pomorski Dariusz Drelich, odpowiedzialny za organizowanie pomocy? Twierdził, że wystarczą lokalne środki, a ”do zbierania gałęzi, do zamiatania liści nie będziemy wzywać wojska”. Po takich słowach powinien spalić się ze wstydu.
17.08.2017 | aktual.: 18.08.2017 13:41
Choć pomocy wzywano już w piątek - jak twierdzi sołtys najbardziej zdewastowanej przez nawałnicę wsi Rytel, Łukasz Ossowski - jego prośba o zaangażowanie wojska w akcję ratunkową pozostała bez odzewu. Dopiero w poniedziałek, na wniosek wojewody pomorskiego Dariusza Drelicha z PiS, rozpoczęły się starania o udział armii w udrażnianiu dróg oraz zapewnieniu mieszkańcom zdewastowanych miejscowości dachu nad głową.
Ministerstwo Obrony Narodowej słusznie tłumaczy, że zgodnie z procedurami miało do tego czasu związane ręce. Bez prośby wojewody, nie można było podjąć skutecznych działań. ”Wojewoda wezwał wojsko w momencie, w którym uznał to za stosowne” – mówi w rozmowie z Faktem rzeczniczka Dariusza Drelicha, Małgorzata Sworobowicz. Problem polega na tym, że dziś już nie tylko mieszkańcy dotkniętych skutkami nawałnicy terenów, ale cała Polska wie, że nie zrobił on tego, co stosowne.
Jak tłumaczy przedstawiciel władz centralnych w redionie, ponieważ nie było bezpośredniego zagrożenia życia, do prac porządkowych miała wystarczyć jedynie straż pożarna, leśnicy oraz zaangażowanie lokalnej ludności. Tak to faktycznie przez najtrudniejsze dwa dni po katastrofie wyglądało: ludzie bez dachu nad głową, przy wsparciu niewystarczających sił strażackich, samodzielnie musieli rąbać połamane drzewa, wyciągać samochody z błota, dostarczać we wskazane miejsca odzież, żywność i leki. ”Do zbierania gałęzi, do zamiatania liści nie będziemy wzywać wojska” - odparł z rozbrajającą szczerością Dariusz Drelich, odpytywany przez media o powody swojej decyzji.
Jak później dodał w wywiadzie dla “Polski The Times”; “Ewentualne wejście wojska w sobotę niewiele by zmieniło, poza tym, że drzewa byłyby szybciej usunięte. Jednak pamiętajmy, że one nie stanowią bezpośredniego zagrożenia, a dodatkowy czas pozwolił strażakom rozpoznać sytuację razem z Regionalnym Zarządem Gospodarki Wodnej odpowiedzialnym za udrożnienie kanału w Rytlu”. Co mają z tego zrozumieć mieszkańcy? Że dobrze, że poczekali kilka dni w zrównanym z ziemią regionie, bo służby mogły na spokojnie rozeznać i oszacować skalę zniszczeń? W takich sytuacjach trzeba działać błyskawicznie.
W cywilizowanym państwie po takich słowach odpowiedzialny polityk czy samorządowiec powinien dobrze zastanowić się nad dalszą możliwością pełnienia swojego urzędu. Dlaczego? Z dwóch oczywistych powodów. Po pierwsze, nie potrafił on poprawnie ocenić bezprecedensowej skali zniszczeń, która nie była jedynie kilkoma powalonymi sosnami. Zrównane z ziemią zostało praktycznie całe nadleśnictwo, a wraz z nim lokalna zabudowa. Ludzie pozostali bez środków do życia i obowiązkiem wojewody było błyskawiczne działanie na wszystkich szczeblach. Po drugie, skutki jego decyzji odczuwają dzisiaj nie tylko mieszkańcy, ale również cały rząd, który musi się ze zbyt późnej pomocy tłumaczyć. Sam ten fakt sprawia, że Drelich nie sprawdził się w kluczowym momencie pełnienia swojego urzędu zarówno logistycznie, jak i politycznie.
Dzisiaj jednak wojewoda pomorski z chęcią fotografuje się na tle ministrów, wizytuje zniszczone miejscowości, rozmawia z żołnierzami i dogląda postępów w pracach. Wszystko świetnie, tylko o kilka dni za późno.
Marcin Makowski dla WP Opinie